Patrol na skrzydlakach, zapuściwszy się na dalekie rubieże Imperium, nieopodal miasta Pękaty Bór wpadł w zasadzkę.
Kiedy strażnicy rozłożyli się obok niedokończonej strażnicy, żeby odpocząć i coś przegryźć, mag, strzelec i chimajryd napadli nań znienacka. Gdyby rozpalili ognisko wewnątrz strażnicy, jak na początku zaproponował szczerbaty Warnik, zdążyliby odpalić racę, wypuścić słup czerwonego dymu, wzywając pomocy. Pod ochroną ścian, ostrzeliwując się ze strzelniczych otworów, doczekaliby wsparcia. Ale w środku niedokończonego budynku było ciemno i wilgotno, czuć było pleśnią, za to na łące nad rzeką kusząco zieleniła się trawa. Nie posłuchali szczerbatego i drogo za I o zapłacili.
Warnik zginął pierwszy — zabity strzałem między oczy. Przywódcę Krocha ogłuszył z zasadzki mag. Trzeci, pryszczaty Zamaj, wystąpił samotnie z mieczem, przeciwko chimajrydowi i strzelcowi, w tym czasie, kiedy jego własny arbalet leżał daleko w trawie, pod trupem szczerbatego. Atak był tak błyskawiczny i bezgłośny, że głupi skrzydłak, pijący wodę ze strumienia, nawet się nie spłoszył.
— Kładź miecz na trawę.
Tłusty Kroch leżał na plecach, wybałuszając oczy, nie mając siły się poruszyć. Zamaj czuł, jak leje się z niego pot pod koszulą i kolczugą. Kolczugi zostawili na ramionach, tacy twardziele, a hełmy zdjęli…
Miecz wyśliznął się z dłoni. Podszedł chimajryd i związał Zamajowi ręce na plecach. Kazał siąść i związał nogi. Półczłowiek był jeszcze młody, ale już bardzo rosły i muskularny, ubrany w solidną skórzaną kurtkę z mocowaniami dla krótkich mieczy. Jego pasiasta skóra naznaczona była drobnymi szramami, włosy zaś, wypłowiałe na słońcu prawie do białości, miał ściągnięte z tyłu w krótki warkoczyk.
Nieopodal stał, czekając, strzelec w cienkim, czarnym płaszczu do kostek. Pod płaszczem widoczna była kurtka, poprzeplatana rzemieniami, skórzane spodnie i wysokie buty. Przy boku miał kołczan, w prawej ręce dzierżył wzniesiony arbalet, za plecami zaś rękojeść długiego miecza. Zamaj wpatrywał się w jego twarz i pot po jego plecach pociekł dwukrotnie szybciej, strzelec był bowiem półkrwi Heksem.
Ten sam, zakołatało mu w głowie. Ten sam. A my zasiedliśmy do jedzenia i picia… My, imperatorscy strażnicy, bądź przeklęty Krochu. To on był naczelnikiem, to on jest odpowiedzialny…
Zza omszałego kamienia wyszła i stanęła przy Heksie, wysoka, chuda dziewczyna. Miała odkrytą głowę i krótkie, nierówno podstrzyżone włosy. Ubrana była w taki sam czarny płaszcz, nałożony na szarawą, chłopska sukienkę. Na szczupłym palcu ciemniał pierścień, wystrugany z drzewa. Czarownica, pomyślał Zamaj, tracąc wszelką nadzieję. Żywy z tego nie wyjdzie.
— Już pojmujesz, że żywych was nie wypuścimy — spokojnie powiedział Heks.
Zamaj przytaknął krótkim szarpnięciem głowy.
— To nie powód do smutku — uśmiechnął się Heks.
— Przecież można umrzeć lekko, a nawet w przyjemny sposób.
— Przyjemny to ty… za bardzo… — wystękał Zamaj, patrząc, jak sparaliżowany Kroch wypuszcza bąbelki śliny.
— Twój przyjaciel wszystko słyszy i rozumie, tylko nie może się poruszyć — powiedział Heks. — Nie dogadamy się z tobą, on będzie następny.
Kroch zachrypiał. Zamaj odwrócił wzrok; do dołu płaszcza czarownicy przyczepiły się suche trawki, spod sukienki wystawały męskie sapogi. To za tą smarkulą ganiały patrole nad Strzałką i nad Borem, i nad samym Czarnym Szumem. Widziano ją, jakoby, to tu, to tam, to nawet na Osim Nosie. Przez nią byli usuwani, a nawet karani szanowani, potężni ludzie, zaufani samego Imperatora. To ją od dawna marzył złapać Zamaj. Świetlane perspektywy marzyły mu się wtedy.
Kariera, służba w stolicy, ożenek z umiłowaną Gwen…
Jest jeszcze młody, najmłodszy w patrolu. Jest taki młody, że nie zdążył jeszcze niczego i już nie zdąży. Zamaj popatrzył prosto w oczy Heksa, ale nie mógł wytrzymać jego spojrzenia i spuścił wzrok.
— I tak was nakryją — powiedział ze smutkiem. — W służbie Imperatora są dziesiątki magów. Tysiące strzelców. Umrzecie.
— Wszyscy kiedyś umrą — powiedziała dziewczyna mag. Miała zachrypnięty, chłopięcy głos.
Ale nie teraz, zaczął błagać w myślach Zamaj.
Heks podszedł. Lekko trącił butem szczęki naczelnika. Kroch zabulgotał, więc zostawił go i usiadł naprzeciwko Zamaja na miękkiej, sprężystej trawie:
— Nie próbuj kłamać, dobrze? Dowiemy się, jeśli skłamiesz.
Zamaj ciężko oddychał. Zaczął zazdrościć Warnikowi, ponieważ ten umarł, nie zdążywszy poznać ni hańby, ni strachu, nawet nie zrozumiał, dlaczego umiera.
— Gdzie lecicie? — niedbale zapytał Heks.
Zamaj oblizał wargi. Chimajryd, położywszy się pasiastym brzuchem na trawie, mieszał w kipiącym kotle, przy którym pięć minut wcześniej kucharzył Warnik.
Heks zamknął oczy. Zamaj jeszcze raz spojrzał na niego. I spuścił oczy, jakby się sparzył.
— Jak zwykle — powiedział, nienawidząc siebie za pośpiech w głosie. — Patrolujemy…
Odległe granice.
— Niezbyt zaszczytna robota, prawda?
— Lepsza niż… wiele innych.
— Rozkazy?
Zamaj rzucił krótkie spojrzenie na czarownicę.
— Odszukać was. Szczególnie ją. A po tym, jak wy… nas… Nieba nie będzie widać od skrzydeł.
— À propos skrzydeł. Jak kierować tymi ptakami?
— Trzeba się długo uczyć — Zamaj uśmiechnął się żałośnie. — Wy ich… nie utrzymacie. A chimajryda one w ogóle na pięć kroków do siebie nie dopuszczą.
Heks spojrzał na czarownicę, która kiwnęła głową.
— Szkoda — przesłuchujący uśmiechnął się. — Ta pałka, która sterczy przed nim z ziemi… co oznacza?
— To laska poganiacza… Laska w ziemi to znak dla niego, żeby siedzieć i czekać. Skrzydlak słucha tego, kto ma w rękach pałkę. Ale wy i tak go nie utrzymacie… Możecie spróbować, ale lepiej nie — Zamaj szerzej rozciągnął wargi.
— On wierzy w to, co mówi — przez zęby wycedziła dziewczyna.
— Dobrze — Heks kiwnął głową. — Co się dzieje w Nagórzu?
— Wojna.
— Imperator do tej pory nie może ujarzmić nowych obywateli?
— Dokładnie nie wiem. Wojska utknęły…
— Co się dzieje w Fier? Dotarł tam Imperator, czy jeszcze nie?
— Nie… Najpierw trzeba ustanowić pokój w Nagórzu. — Zamaj zakaszlał i nagle, czerwieniąc się, z pasją zaczął prosić: — Nie musicie mnie zabijać. Wszystko jedno i tak… Będą nas szukać. Uderzą na alarm…
Drżał z pragnienia, aby być przekonującym. Przesłuchujący potarł koniec białego, złamanego nosa.
— Możliwe, że masz rację.
Zamaj zaczął szybciej oddychać. Powietrze było pełne zapachów, pachniała trawa i woda, a białe obłoki to przesłaniały słońce, to wypuszczały je na wolność.
— Mam zamiar się ożenić — powiedział strażnik szeptem.
Heks kiwnął głową:
— Dobrze… Kiedy powinniście wrócić do ptasznika?
— Jutro o świcie.
— Jeśli nie wrócicie… Czy bywa tak, że patrol nie wraca w uzgodnionym terminie?
— Bywa.
— Co może go zatrzymać?
— Ulewa, burza, silny wiatr… Oni poczekają do południa. Potem wyślą ludzi na poszukiwania.
— Ilu?
— Trzy ptaki… Może więcej, ponieważ te okolice uważane są za niebezpieczne. Tutaj przepadł zbuntowany mag.
— Rozumiem — przytaknął przesłuchujący. — Co jeszcze chciałbyś nam oświadczyć? Jakieś interesujące wieści, w zamian za które można podarować ci życie?
— Eee… — Zamaj oblizał wargi. — Widzieliśmy Heksów. Zwiadowców. Zabito ich.
— Za co wszyscy tak nie lubią Heksów? — Półkrwiak uśmiechnął się. — Nie wiesz czasem?
— Eeee… — Zamaj zakaszlał. — Ja nie… nie….
— Ty ich lubisz? — Szydził półkrwi Heks.
— Eeee… To nie my ich zabiliśmy, to drugi patrol, z naszego zastępu.
— Gdzie to było?
— Na Żółtej Przecince. Wyszli na odkryte miejsce i…
Przesłuchujący przestał się uśmiechać.
— Tak blisko! Dlaczego, jak myślisz?
— Na bagnach znowu brakuje mięsa. — Zamaj mówił szybko, poufnie, trochę pochyliwszy się do przodu. — Gna ich głód. Zwiadowcy wyszli prawie do samej granicy. Bardzo chudzi. Już tak bywało.
— Oni naprawdę są ludożercami?
Zamaj nie potrafił rozstrzygnąć czy miody Heks drwi z niego, czy rzeczywiście oczekuje odpowiedzi.
— Eeee… Tak.
Przesłuchujący spochmurniał.
— Dziękuję… jak masz na imię?
— Zamaj.
— Dziękuję Zamaj. Gdzie znajduje się wasz ptasznik?
— Biała Góra, pół dnia lotu prosto na południe.
— Tam jest baszta?
— Nie. Tam są kwatery naszego zastępu. Nasz dowódca zawiódł się na magach, po tym, jak ten… jeden z nich tak się skompromitował.
— Wasz dowódca?
— Korunch — Zamaj przełknął ślinę i nie wiadomo, po co, dodał — jest bliskim przyjacielem Krocha. Proszę…
— Tak, tak — przytaknął z roztargnieniem Heks. — On podejmie decyzję, żeby wyruszyć na poszukiwania?
— Tak. On ma daną władzę decyzyjną… od samego Imperatora.
— Co z osadą na Kamiennej Strzałce? — zapytała nagle czarownica. Jej głos oczyścił się, stając się dźwięcznym. — Tam nie wybudowali wieży?
— Jaką… osadą? — zapytał Zamaj, domyślając się natychmiast, o czym ona mówi.
Dziewczyna od razu wyczuła nieszczerość, jej ciemne oczy stały się czarne.
— Nie próbuj kłamać.
— Jaska — cicho zwrócił się do niej Razwijar.
Zamaj przełknął ślinę. Osadę, skąd pochodziła zbiegła dziewczyna mag, zmieciono z powierzchni ziemi wiele miesięcy temu. Imperator uznał za niebezpieczne zostawiać przy życiu kilka setek ludzi, którzy stali się świadkami bezkarnego buntu. Zamaj błagalnie spojrzał w oczy Heksa.
— Mów — cicho rozkazał ten.
Zamaj znowu głośno przełknął. Nie uczestniczył w tej karnej ekspedycji.
— Mnie tam nie było — powiedział szeptem. — Ja… nie kłamię. Mnie tam nie było. Ja ich nie… Nie jestem odpowiedzialny za to, co się tam stało!
Dziewczyna poderwała rękę. Zamaj krzyknął, zdawało mu się, jakby jego głowę wsunięto w rozgrzany piec.
— Co?! Co z nimi zro…
I Zamaj umarł, lekko i nawet przyjemnie, ponieważ śmierć była wybawieniem od męki. Heks opuścił arbalet, i ciało strażnika przewróciło się na plecy. U nasady nosa sterczała strzała.
Przywódcy Krochowi powiodło się gorzej, ponieważ uczestniczył w karnej ekspedycji na Kamienną Strzałkę. Przepytali go szczegółowo, a on, krztusząc się krwią, opowiedział, jak skrzydlaki obniżyły lot i wylądowały w centrum osady. Ludzie stali zbici w ciasny tłum, a jeden unosił nad głową tęczowy papier ze słowami Imperatora, który boleje nad każdym swoim poddanym. Strażnicy nie zaczęli strzelać w imperatorski akt urzędowy, przecież mieszkańcy osady byli obywatelami, chociaż zbuntowanymi. Odczytali wyrok i dopiero potem zabili; wszystkich, którzy sięgali powyżej strzemienia skrzydlaka. Dzieci i podrostków załadowali na galerę, przycumowaną za kamienną mierzeją i wywieźli w niewolę. O małym magu Kroch nic nie wiedział. Najprawdopodobniej przylecieli po niego poprzedniego dnia z samej stolicy.
Strażnikom oznajmiono, że osada jest winna buntu. Przywódca spełnia rozkazy, jest na służbie.
On tylko wypełnia rozkazy, robi, co mu każą…
Kasza z mięsem, którą mieli zamiar zjeść na obiad ludzie z patrolu, wykipiała i wylała się na ognisko. Zapachniało spalenizną.
W czasie przesłuchania, ręce strażnika rwały darń z korzeniami. W końcu umarł. Jaska patrzyła na niego, dopóki nie minął ostatni skurcz, dopóki ciało nie wyciągnęło się na rozmokniętej w trawie kaszy. Kiedy było po wszystkim, dziewczyna podniosła się i chwiejnym krokiem ruszyła w stronę brzegu.
Łuks ją dopędził, objął i coś szeptał do ucha. Dziewczyna najpierw starała się wyrwać, ostro, nawet brutalnie, a potem wtuliła się w niego i rozpłakała. Łuks, trzęsącą się dłonią gładził ją po głowie. Razwijar był mu niezmiernie wdzięczny. Chimajryd zrobił to, co należało, tym samym zostawiając jeźdźcowi czas do namysłu.
Podniósł głowę. Obłoki rozciągnęły się po niebie, przyrumienione, w napięciu wygięte jak żagle. Tam, na wysokościach, gnał je silny wiatr. Słońce przedzierało się przez nie i gasło.
Powierzchnia wody, o sto kroków od ogniska, połyskiwała ostrymi iskrami.
Nie mógł uwierzyć, że Heksi są tak blisko. Jego plemię i zabójcy jego rodziny. Ludożercy z bladymi, pociągłymi twarzami, z wysokimi kośćmi policzkowymi, z wydatnymi łukami brwiowymi. Sami przeciwko całemu światu, zabijali ich wszyscy, którzy byli dostatecznie silni, by móc to zrobić. Złoci rozgromili flotę Heksów na przedpolach Mirtie i gnali po morzu, aż dobili resztki zastępów na wybrzeżu. Wojska Imperium metodycznie tępiły jaszczurze plemię wszędzie na całym swoim terytorium. Heksi ogryzali opustoszałe wioski i miasta, czasami wygrywali bitwy, ale nigdy — wojny.
Nie byli tępymi dzikusami. Nawet w Imperium wiedzieli, że są oni wytrawnymi rzemieślnikami, a w rękodziele ze skóry i metalu nie mają sobie równych. Nigdy nie uznawali nad sobą niczyjej władzy. Podbici i pozbawieni ziem, zagnani na bagna, jedli żmije i siebie nawzajem, a potem wdarli się do Czarnego Szumu… Piętnaście lat temu.
Razwijar pociągnął dłonią po twarzy. Rozejrzał się. Ciała w srebrzystoczarnych zbrojach walały się wokół dogasającego ogniska. Nieopodal, obok otwartych siodłowych toreb, leżały hełmy z delikatnymi siateczkami z metalowych kółeczek, służącymi do osłony twarzy. Skrzydlak wciąż spacerował po przeciwległym brzegu rzeczki. Obok, wbita w mulisty brzeg, sterczała pałka z gałką.
Jaska ucichła. Łuks kołysał ją jak dziecko i ponad jej czarnymi, splątanymi włosami rozpaczliwie patrzył na Razwijara.
Ten podszedł do nich. Położył jedną dłoń na głowie dziewczyny, a drugą na ramieniu chimajryda.
— Pomścimy ich.
— Ona nigdy nikogo nie pytała — jakby przepraszając, powiedział Łuks. — Ona…
Razwijar kiwnął głową:
— Zemścimy się. Ale nie należy więcej płakać. Nie należy się też chować. Zaczęliśmy wojnę.
Jaska… popatrz na te obłoki.
Podniosła posłusznie ku niebu zaczerwienione oczy w otoczce pozlepianych długich rzęs.
— Pamiętasz, co obiecałem zrobić, jeśli jeszcze raz powiesz mi „nie mogę”?
Z przestrachem spojrzała mu w twarz.
— Razwijar… ulituj się nade mną.
— Nie.
Łuks spochmurniał.
— Czego ty chcesz? — rwącym się głosem zapytała Jaska.
— Widziałem maga, który straszną ulewą niemal zmył ze skały ogromny zamek… Łuks także go widział.
Dziewczyna milczała.
— Magowie potrafią władać chmurami. Chcę, żebyś przywołała i rozpętała burzę.
— Ja nie…
Zagryzła wargi.
— Pomyśl o tym — łagodnie powiedział Razwijar.
Dziewczynka, która wybiegła z domu za swoimi sprawami w jednej, krótkiej koszulce, jęknęła, cofnęła się, przytuliła się do ziemnej ścianki. Chutor krył się przed ludzkimi oczami, pokryte darnią dachy ścieliły się prawie równo z ziemią. Osada przeżyła wiele nieszczęść, ale, widocznie, jeszcze nie wszystkie w swojej historii. Nie wszystkie.
Razwijar przeszedł obok wbitej w ścianę dziewczynki w dół, do ziemianki. Bez pukania pchnął drzwi. Kobieta pochylona nad warsztatem tkackim, ze strachem podniosła głowę.
Podskoczyła:
— Panowie… Czekaliśmy na was… Ojciec! Straż…
Razwijar odrzucił metalową siatkę, przykrywającą twarz. Weszła Jaska z hełmem pod pachą i Łuks w srebrzystoszarej kolczudze, kolorem bardzo pasującej do pasiastej sierści grzbietu chimajryda. Kobieta straciła dar mowy i opadła za stół, jakby podcięło jej nogi.
Zaskrzypiały plecione drzwi, prowadzące do sąsiedniego pokoju. W pośpiechu wszedł mężczyzna, jeszcze nie całkiem stary, ale krępy i przygarbiony jak człowiek, który całe życie spędził pod niskim sufitem. Ujrzawszy nieproszonych gości, zamarł.
— To na kogo czekaliście? — Razwijar patrzył na kobietę.
— Na patrol — z trudem przemówił mężczyzna. — Widzieliśmy… Akka widziała, jak polecieli do strażnicy.
— Ucieszyliście się?
— Patrol nas nie cieszy — powiedział mężczyzna, wyduszając z zaciśniętej krtani każde słowo.
— Różnie bywa — Łuks uśmiechnął się. — Chcieliście się nas pozbyć? Oczekiwaliście, że nas nareszcie zlikwidują?
Siedząca kobieta bała się poruszyć. Przed nią na warsztacie leżała delikatna koronka o skomplikowanym, misternym wzorze. Na podstawkach paliły się dwie przezroczyste czarki ze świetlikami, oświetlając pokój i rękodzieło.
— Nie wzywaliśmy strażników — nie zwracając uwagi na Łuksa, mężczyzna patrzył Razwijarowi w oczy. — Teraz wy odejdziecie, a nas zabiją za pomoc zbiegom — jego głos drgnął — spalą chutor i…
— Nie wy pierwsi i nie ostatni — Jaska nagle podniosła głowę wyżej. — Spalili mój dom i dom Razwijara. Dlaczego wasz powinien ocaleć?
Łuks położył jej rękę na ramieniu. Dziewczyna szarpnęła się w tył, przywaliła głową w ścianę, zmrużyła oczy. Tkaczce zadrżały wargi.
— Możliwe, że spalą — łagodnie powiedział Razwijar. — A może i nie. Może odejdziemy, a może zostaniemy tutaj. Jedno mogę powiedzieć na pewno: nagrodzimy tych, którzy są nam przychylni i ukarzemy wszystkich pozostałych.
Stanął obok tkaczki. Ta skuliła się jeszcze bardziej.
— Akka, piękna robota. Podoba mi się ten wzór.
— Dziękuję — rozpaczliwie wyszeptała kobieta. — Posłuchaj…
Ujął ją za podbródek. Przechylił głowę do tyłu, przytrzymał tak, żeby patrzyła mu w oczy.
Spazmatycznie zaczerpnęła powietrza:
— Ty… zgubisz wszystkich. Za co? Czy nie byliśmy… dla ciebie… gościnni?!
— Gościnni? Ty na razie nie. Jeszcze nie. Ale masz szansę.
Jaska odrobinę odwróciła głowę. Popatrzyła na Razwijara, przeniosła spojrzenie na Łuksa. Jej ramiona podniosły się i opadły.
— Przepadliśmy — z przeczuciem klęski wyszeptał mężczyzna.
— Jaka ty jesteś piękna, Akka — powiedział Razwijar, spoglądając w zrozpaczone oczy tkaczki. — Chciałbym, żebyś dzisiaj wieczorem nałożyła tę koronkę.
Oczy Jaski zwęziły się. Odwróciła się.
— Możesz trzymać w strachu nasz chutor — przemówił ponownie mężczyzna, patrząc prosto przed siebie. — Może nawet uda ci się raz pobić patrolowych. Ale co… co zrobisz, jeśli przyleci cały zastęp?
— Zastęp? — Razwijar w końcu puścił podbródek tkaczki. — Oczywiście, że przyleci. Ale nie powiedziałem wam jeszcze wszystkiego. W lesie pojawili się Heksi. Na Żółtej Przecince, tak powiedzieli strażnicy.
Mężczyzna w milczeniu złapał się za głowę.
— Heksi nas zjedzą, a potem sami zostaną wystrzelani z góry przez patrol — drżącym głosem powiedziała kobieta. Z każdej strony śmierć. A dzieci… Dom… Chutor…
— Śmierć jest wszędzie — niedbale powiedział Razwijar. Mogłaś umrzeć już sto razy; w niemowlęctwie z przeziębienia, w dzieciństwie z głodu, mogłaś utonąć, rozbić głowę, zachorować, powiesić się. Ale do tej pory jesteś żywa. Według mnie, to powód do radości.
W drzwiach stała nieruchomo dziewczynka w krótkiej koszulce. Patrzyła na niego błękitnymi oczami.
Gospodarz miał rację, rzeczywiście trzymali w strachu cały chutor. Odchodzili, wracali, przeczekując obławy z powietrza. Ściągali daninę w postaci odzieży, jedzenia, oręża i strzał oraz sprzętu. Nocowali w domu Akki wdowy i jej ojca. To był najokazalszy dom ze wszystkich. Nikt nie śmiał sprzeciwiać się Razwijarowi — łatwo przejął władzę nad tymi ludźmi. Gdyby zechciał, mógłby zostać wodzem w tym maleńkim chutorze.
I gdyby ich nie prześladowano, nie szukano, nie wypatrywano. Gdyby nie trzeba było tracić czasu i sił na maskowanie, krycie się, kluczenie. Imperatorskie patrole absolutnie nie chciały przeoczyć śladu zbuntowanego maga. Cały Pękaty Bór, wszystkie miasteczka i wioski zostały przeczesane, niby gęstym grzebieniem i tylko na chutor, wciśnięty w ziemię pod samym lasem, do tej pory nie przyszła jeszcze kolej.
Do czasu.
Napad na patrol był niezwykłym zuchwalstwem. Jednak Razwijar wiedział, że tylko atakując można ocalić życie. Ukrywając się, chowając, broniąc — tymi wszystkimi działaniami tylko odwleka się nieunikniony koniec.
W zuchwalstwie był cień ratunku.
— Zrobiłem wszystko dokładnie. Wszystko według rysunku. Ale nie mam przecież doświadczenia, nigdy wcześniej za coś takiego się nie brałem…
— Dziękuję mistrzu — powiedział Razwijar. — Dawaj, przymierzymy.
Wielkie siodło ze skóry przyślepki legło na grzbiecie Łuksa. Zaciągnęły się rzemienie pod białym, miękkim brzuchem. Razwijar podciągnął strzemiona, umyślnie starając się nie śpieszyć.
Ciasne paski skóry, okrągłe żelazne sprzączki nie poddawały się tak łatwo.
— I jak? — zapytał chimajryda.
— Jeszcze nie wiem — ten obrócił się w prawo i w lewo, jakby chcąc dokładniej przypatrzeć się swojemu ogonowi. — Siadaj, wtedy wszystko się okaże.
Wyszli z warsztatu kaletnika, rzemieślnik pośpieszył za nimi. Na uliczce chutoru, wąskiej ścieżynce pośród porosłych trawą dachów, Razwijar usadowił się w siodle. Drugi raz w życiu siedział w prawdziwym siodle na grzbiecie Łuksa.
— Tutaj można przymocować bagaż — powiedział kaletnik. — Oto kółeczka. Jeśli będzie potrzeba, broń…
— Będzie potrzeba — przytaknął Razwijar. — Łuks, i jak tam?
— Szorstko. Będzie ocierać. Po pierwsze, potrzebny jest popręg.
Razwijar odwrócił się do kaletnika.
— Nic nie mówiliście o popręgu — wymamrotał ten, blednąc.
— Po drugie — kontynuował chimajryd — trzeba, o tutaj, zmienić kształt… No, zdejmij, pokażę.
— Dużo trzeba zmieniać?
— Sporo.
— Mistrzu — z uśmiechem zwrócił się Razwijar do kaletnika. — Do jutrzejszego ranka cała praca musi być zakończona. Zdążysz?
— Tak — ten powoli pokiwał głową. — Oczywiście.
Obłoki, kanciaste, postrzępione, cały czas niosły się po niebie. Czuł je, nawet nie patrząc w górę.
— Południowy wiatr.
Jaska przylgnęła do jego ramienia. Zajrzała w oczy, nagle liznęła jego ucho, śmiesznie łaskoczącym, ciepłym językiem.
Objął ją jedną ręką.
— Razwijar, posłuchaj — zaszeptała, coraz silniej przyciskając się do niego. — Ja… dzisiaj… to było…
Rozumiał. Była dzisiaj bardzo zmęczona, przeżyła zgubę rodziny. Była katem. Wypłakała się jak mogła i teraz chciała po prostu się ogrzać. Słój ze świetlikami oświetlał ciepłym światłem pokój, w którym nie było niczego, oprócz koślawego stołu i materaca, nabitego suchymi liśćmi.
Pachniało jesienią. Jaska nie potrzebowała słów. Była niezwykle wrażliwa na dotyk.
— Razwijar…
Wstrzymał oddech. Zrobił wszystko, co mógł? Wszystko. Inaczej nie można. Delikatnie dotknął dłonią jej głowy.
— Dzisiaj chcę, żebyś odeszła.
Trochę się odsunęła. Żałośnie rozchyliła usta.
— Razwijar!
— Idź, Jaska — powiedział z ciężkim sercem.
— Zawołasz tę krowę w koronkach!
Dziewczyna zdawała się teraz młodsza niż w rzeczywistości. Śmiertelnie obrażona dziewczynka.
— Tak. Ona mi się podoba.
Jaska zagryzła wargi i nagle uderzyła go w policzek ręką z rozcapierzonymi palcami. Ostre paznokcie podrapały skórę.
— Nauczyłaś się od Łuksa?
Odskoczyła i poderwała ręce. Spięła się, Razwijarowi zdawało się, że widzi, jak drobne iskry prześlizgują się po jej włosach, które teraz unosiły się nad jej głową.
— O tak — powiedział doznając jednocześnie i goryczy i radości. — Jesteś magiem, groźnym, potężnym magiem. Chcę, żebyś się złościła. Żebyś chciała zabijać. Żebyś sprowadziła burzę.
— Mogę cię zabić — wyszeptała, o wiele mniej pewnie niż zamierzała.
— Oczywiście — kiwnął zachęcająco głową. — Zabij.
Dziewczyna zwlekała. Leniwym ruchem podniósł się z materaca, ruszył ku niej, a ona cofała się, dopóki plecy nie natknęły się na drewnianą ścianę. Jej ręce, wzniesione nad głową, opuszczały się coraz niżej.
— I co, zabiłaś?
Zadrżała. Nie dotykając jej rękami, pocałował ją w usta. Jaska opuściła ręce i zapłakała.
— Wyjdź.
Podeszła do drzwi. Odwróciła się przez ramię.
— Wyjdź. Powiedz jej, że czekam.
— Wezwę burzę! — krzyknęła dziewczyna. — Przeciwko tobie! I największa błyskawica trafi prosto w twoje czoło!
— Wspaniale — wytarł z policzka kropelkę krwi. — A teraz idź.
Spał wszystkiego kilka godzin, ale znakomicie się wyspał. Kobieta nie zasnęła ani na chwilę.
Wyczuł to od razu po jej napiętej pozie. Jak zastygła wczoraj, tak i leżała, nie śmiąc odetchnąć, z gęsią skórką na nagim, smagłym ramieniu.
— Zimno ci?
Jej rzęsy drgnęły. Otworzyła oczy.
— „Jest taki kraj, gdzie kobiety są płynne jak ptasi lot i bezgłośne jak równinne rzeki — powiedział Razwijar. — Ich mężowie są porywczy i odważni…”. Co się stało z twoim mężem, Akka?
— Chodził łapać ryby nad wielką wodę. Kto to widział, mówi, że porwała go Śmierć.
— Aaa — przeciągnął Razwijar.
Kobieta znowu ze zmęczeniem opuściła powieki.
— Jestem podobny do twojego męża?
— Nie — odezwała się bez namysłu. Potem głęboko westchnęła i wreszcie zmieniła pozę. — Był starszy ode mnie. Spokojny. Dobry.
— A ja jestem młody i zły?
Zamilkła. Potem wyciągnęła rękę i dotknęła jego rozdrapanego policzka.
— To ona? Pozwoliłeś na to?
— Oczywiście. To jej prawo.
— Dlaczego tak z nią postępujesz? Ona przecież cię kocha. Wodzi za tobą oczami… Ciągnie ku tobie. Przecież to wiesz.
— Ja też ją kocham. Dlatego nie pozwolę, żeby ją rozstrzelano ze skrzydlaka. Albo żeby ją zarżnęli Heksi. Albo zamęczył głód. Albo wciągnęła pod wodę Śmierć. A przecież nie jestem Imperatorem, żeby na moje pstryknięcie palcami, rozwijały się kwiaty. Trzeba się nieźle nakombinować. Akka spuściła oczy i długo milczała.
— Razwijar — pierwszy raz nazwała go po imieniu.
— Tak?
— Po co ci to? Jestem stara… i wiele lat nikogo nie miałam.
Dotknął wargami jej rzęs. Ledwie zauważalnie zadrżała.
— Niekiedy wierzę, że ty naprawdę możesz nas obronić — wyszeptała z żałosnym uśmiechem.
— Jasne — kiwnął głową. — Wierz w to. Tak będzie mi lżej.
Obłoki stały się rzadsze i niosły się po niebie jeszcze szybciej, szare i szaroniebieskie w porannym świetle. Niziutki zagajnik, otoczony ze wszystkich stron polami, zdawał się mlecznobiały od pajęczych sieci. Ostatniego pająka zabito tutaj wiele tygodni temu.
Łuks siedział na rozścielonym kocu, naciągnąwszy na ramiona płaszcz. Spoglądał to na zagajnik, to na niebo.
— Gdzie ona jest? — zapytał Razwijar.
Chimajryd wolno, jakby od niechcenia, odwrócił głowę.
— Tam. Gdzie drzewa. Nie wychodziła, zauważyłbym.
— Wiatr jest jak przedtem, południowy.
— Słucham?
— Musieli wracać pod wiatr — Razwijar patrzył na niebo, lekko się uśmiechając. — Tak myślą w ptaszniku i będą czekać na nich do południa. A potem, kiedy wylecą na poszukiwania, wiatr poniesie skrzydlaki bardzo szybko. Dotrą tutaj do wieczora.
— Trzeba uciekać — nerwowo powiedział Łuks. — Posłuchaj… nie rozumiem cię.
Rozmówca uśmiechnął się szerzej.
— Do tej pory wszystko, co robiłeś, okazywało się właściwe — po chwili powiedział chimajryd. — Ale pewnego razu, twoje szczęście… Przecież ono może się rozmyślić, Razwijar.
— Mam nadzieję, że nie dzisiaj — przeciągnął się i zarzucił ręce za głowę. — Dlatego, że w takich tarapatach, panie Łuno Księżyca, do tej pory jeszcze nie byliśmy.
Chimajryd potarł szyję i nerwowo przeczesał się prawą tylną nogą.
— Jaska! — zawołał Razwijar. — Jaska!
W pajęczych sieciach trzepotały jak małe flagi suche liście i pogubione pióra. Dziewczyna wyszła i zatrzymała się w odległości dziesięciu kroków. Miała na sobie starą sukienkę, była okutana w płaszcz, ale i tak marzła — wargi miała sine, nos, przeciwnie, poczerwieniał. Swoim wyglądem wzbudzała litość, ale patrzyła wyzywająco, prosto w oczy Razwijara.
— Dzień dobry, wasza wysokość — powiedział łagodnie.
Jaska nie wytrzymała i spuściła oczy.
Mistrz kaletnik pracował całą noc i zdążył zakończyć pracę dosłownie w ostatniej chwili.
Razwijar zobaczył panikę w jego oczach, kiedy okazało się, że siodło krzywo leży na grzbiecie chimajryda.
— Zrobiłem dokładnie tak, jak rozkazaliście… Jak narysował wasz…. pan Łuks…
Razwijar wyciągnął klingę. Majster zastygł w miejscu nie śmiąc nawet się cofnąć, w tym momencie chimajryd, kręcąc się jak w pogoni za własnym ogonem, odezwał się:
— Nierówno zaciągnąłeś! I popręg zjechał!
Razwijar poluzował wszystkie rzemienie i jeszcze raz je ściągnął. Bolały go palce, za to siodło leżało teraz jak ulał. Misrz nabrał w końcu tchu, choć na czoło wystąpiły mu kropellki potu.
Razwijar dał mu złotą monetę, nie mając pojęcia o jej prawdziwej wartości, wskoczył na siodło i po półgodzinie już mijali niedokończoną strażnicę.
Nad wodą podnosiła się mgła. Na brzegu walały się białe pióra. Skrzydlak, spętany siatką, przykuty łańcuchem do pnia drzewa, wyrywał się i miotał całą noc. W gniewie złamał i rozdeptał laskę z gałką, ale na nic mu się to nie zdało. Nie był w stanie odlecieć, ponieważ wyrwanie z ziemi stuletniego drzewa było ponad siły, nawet dla tak gigantycznego ptaka.
Zobaczywszy jeźdźca na chimajrydzie, skrzydlak nastroszył pióra i krzyknął, szeroko otwierając dziób.
— Poczekaj — powiedział do niego Razwijar. — Oni przybędą dzisiaj wieczorem.
Łuks nic nie powiedział. Zasady etykiety, podniesione do rangi prawa, nie pozwalały czworonożnemu otworzyć ust, zanim nie zwróci się do niego jeździec.
Ciała strażników, porozsadzane wokół ogniska, były przykryte ciemnymi płaszczami. Z daleka wyglądało to tak, jakby odpoczywali na postoju. Na trójnogu wisiał zakopcony kociołek w zaciekach z kaszy. Nad głowami siedzących postaci krążyły owady.
Tam, w dalekim ptaszniku, już wszczęto alarm. Strażnicy siodłają swoje skrzydlaki — trzy, a może i cztery. Możliwe też, że sam dowódca Korunch poprowadzi oddział. Odpowiedzialna robota. Razwijar przypomniał sobie, że patrolowy, którego z Jaską przepytywali, był bliskim przyjacielem dowódcy. Pryszczaty Zamaj nie kłamał, gotów był zeznać wszystko, co chcieli, w zamian za życie. Miał zamiar się ożenić… Możliwe, że naprawdę kochał narzeczoną?
Łuks przeskoczył przez rzeczkę, nieomal mocząc łapy. Naciskając piętami, Razwijar kazał mu zagłębić się w las. Wcześniej, siedząc na grzbiecie chimajryda, zawsze pamiętał, że jest ich dwóch; teraz, w siodle ze strzemionami, czuł się dziwnie samotny. Towarzysz milczał, podporządkowując się ruchom jego ręki i nie pytał, gdzie i po co idą. Jego łapy stąpały po leśnych wykrotach jak po równej drodze, a Razwijar pochylał się, przepuszczając gałęzie nad głową.
Jak wygląda dowódca Korunch? Zapewne nie jest młody. Jaki miał wyraz twarzy, kiedy zobaczył, że mieszkańcy zbuntowanej osady starają się ochronić za pomocą imperatorskiego dokumentu?
— Tak zdecydowałem — powiedział na głos.
Łuks to przemilczał.
Wiatr, jak przedtem, południowy, huczał, tam na górze, ponad koronami. Tutaj, w lesie, jego porywy były ledwie odczuwalne. Łuks bezgłośnie przeskakiwał przez zwalone drzewa, przypadając do ziemi, przeczołgiwał się pod zwisającymi gałęziami. Czuł kierunki, nie patrząc ani na słońce, ani na gwiazdy, ani na kępy mchu.
Teraz wylecieli, myślał Razwijar. A południowy wiatr niesie ich tutaj.
Wędrowcy zmierzali na północny wschód. Łuks zaczął nerwowo rozglądać się na boki.
Nasłuchiwał, szedł wolniej niż wcześniej. Wyszukiwał wijące się dróżki. Razwijar zaciskając pięty nakazał mu iść szybciej. Chimajryd przelotem zerknął na niego przez ramię, ale nic nie powiedział.
Razwijar pomyślał o Jaśce… Nie, nie wolno mu teraz o niej myśleć. Zaczął myśleć o Akce, o tym, jak długo sprzeciwiała się jego władzy i wreszcie się poddała. Przypomniał sobie, jak patrzył nazajutrz jej ojciec, człowiek już niemłody, który wiele doświadczył. Bał się Heksów bardziej, niż najeźdźców i ui skrzydlakach. Wystrzegał się wypowiadania ich nazwy, żeby nie ściągnąć na siebie nieszczęścia. Kiedy po raz pierwszy zobaczył Razwijara, pobladł jak śmierć, nie dlatego, że len był uzbrojony, zły i gotowy zabijać. A tylko dlatego, że len był Heksem i broń jego — długi miecz z ciemnym ostrzem należała do Heksów.
Łuks znowu zwolnił. Jego pasiasta skóra drgała w napięciu. Kręcił głową, jego ręce spoczywały na rękojeściach mieczy na pasie.
— Nie wyciągaj broni, dopóki nie powiem — przemówił Razwijar. Chimajryd skorzystał z okazji, uznając jego słowa za zaproszenie do rozmowy:
— Chcesz się z nimi spotkać?! Zabiją nas bez słowa!
— Najpierw i tak trzeba porozmawiać.
— Zdaje mi się — Łuks wstrzymał oddech — że oni nas śledzą. Wiedzą, że tu jesteśmy.
— No i doskonale. Jesteśmy zatem na dobrej drodze. Naprzód, bracie.
I znowu zacisnął pięty na bokach wierzchowca.
Południowy wiatr szumiał nad drzewami, gnał obłoki i niósł oddział na skrzydlakach. Trzy, a może cztery? Każdy trafi strzałą w ruchomy cel. Jedną strzałą. I strzały na wieki pozostaną w ciałach na znak, że odbyła się kaźń, a nie walka.
Znowu przypomniała mu się osada w ruinach starożytnego miasta. Jakby tu i teraz na własne oczy ujrzał starca, wysoko nad głowę podnoszącego tęczowy akt. Gdyby wydali Jaskę jak przestępcę, wybaczono by osadzie; wiedział o tym dobrze już dawno. Świadomość tego dotarła do niego, pośród wielu innych, jak błysk na wodzie. Jak plamka światła na błyszczących zielonych liściach.
Podniósł głowę. Chmury na górze rozstąpiły się, wyszło słońce, jaskrawe promienie dotarły do ziemi, pod korony drzew. Przed nimi otwierała się przestrzeń, wolna od podszycia, porosła szaroniebieską trawą. I kiedy Łuks z Razwijarem wstąpili na tę polanę, na ich spotkanie z zarośli, płynnie i zarazem bardzo zwinnie, wyszły stworzenia na dwóch nogach, z trójgraniastymi głowami i takimiż kopytami, o szarozielonej, łuskowatej skórze. Na grzbiecie każdego leżało siodło z przytroczoną włócznią.
Razwijar poczuł, jak Łuksem wstrząsnął dreszcz idący po całym ciele. Pociągnął za rzemień na piersi chimajryda, rozkazując mu się zatrzymać, ale ten i bez tego stanął jak wryty.
Jeźdźcy na dwunogich zwierzętach stanęli w szeregu. Było ich, na ile mógł zorientować się Razwijar, nie mniej niż dwudziestu. Siedział bez ruchu, wyprostowany, ze zdziwieniem i strachem dostrzegając w ich twarzach swoje własne rysy.
Naprzód wyszło dwunogie zwierzę, niosące w siodle starca z siwymi i biało–żółtymi, zaplecionymi w warkocze włosami, z rzadką, długa brodą, rozdzieloną na dwie części.
— Półkrwiak — odezwał się starzec, dziwnie wypowiadając słowa, które jednak dało się zrozumieć. — Kim jesteś?
— Rjezwi–arr— odpowiedział Razwijar, spoglądając w czarne, przenikliwe oczy starca.
W oczach tych coś się zmieniło. Rozszerzyły się źrenice, ledwie zauważalne na tle ciemnej tęczówki.
— Jak miała na imię twoja matka?
Mignął przed oczami wiewiórczy ogon. I przepadł. Nie wierząc sam sobie, odrobinę marszcząc czoło, odpowiedział:
— Rjezwi–jenna.
Jeźdźcy wymienili się spojrzeniami.
— Jeśli kłamiesz — powiedział starzec — twoja śmierć będzie nadchodziła bardzo długo.
— Nie kłamię — Razwijar podniósł podbródek. — I nie mam zamiaru umierać. W każdym razie nie dzisiaj.
— Co takiego jest pod tobą?
— Chimajryd.
— Kto cię wysłał?
— Przyszedłem z własnej woli.
Cienkie wargi starca skrzywiły się:
— „Przyszedł” mówi się o pieszych. „Przyszedł” mówi się o mięsie, smarkaczu.
Obóz Heksów obchodził się bez palenisk i osłon. Było to miejsce postoju, pastwisko; dwunogie zwierzęta, które nazywali po prostu „długonogami”, objadały z drzew liście i korę.
Całe plemię, mężczyźni i kobiety, żyli w siodle; jedli, załatwiali potrzebę, możliwe, że nawet spali. Nawet miłością zajmują się, nie schodząc z siodeł, pomyślał Razwijar. Jego matka, gdy przybyła do osady, nie umiała przecież chodzić…
— Rjezwi–jenna, skradzione życie. Tamtego roku Cień wskazał na jej dziada… Wiesz, co to takiego Cień, smarkaczu?
— Nie nazywaj mnie smarkaczem — powiedział Razwijar. — Mam imię.
Starzec błysnął białkami oczu. Na Razwijarze nie zrobiło to żadnego wrażenia, za to Łuks pod jego siodłem zadrżał silniej. Byli w lesie pośród milczących ludożerców, pośród łuskowatych, długonogich stworzeń z żółtymi oczami i ciężkimi kopytami, zostawiającymi trójkątne ślady.
— Cień wybiera, kto ma posłużyć za mięso. Był straszny głód. Dziczyzna uciekła z lasów.
Staliśmy w kręgu i przyzywaliśmy Cień, a on wybrał Gwiera, który był wtedy sławny i silny, miał pięcioro dzieci i dwanaście wnuków, pisał hymny na skórze wrogów. Ale Cień wskazał na niego, a on się nie sprzeciwiał i jego dzieci także, oprócz młodszej córki. Wypuściła do lasu jego wnuczkę. Głupia baba, puściła dziecko wierzchem w głuchą noc, głodne, bez nadziei, skazała je na długą, okrutną śmierć. Cały ród Gwiera umarł lekko, my przeżyliśmy i śpiewaliśmy jego hymny wysławiając go. Mam zobowiązanie wobec niego, które spoczywa na wszystkim, co znam, na wszystkim co mogę, i na każdym, kto do tej pory żyje. Jego zaginioną wnuczkę zwano Rjezwi–jenna, miała żelazny pas z wytłoczonym na nim imieniem. Ty nie masz tego pasa?
— Nie — powiedział Razwijar. — Nigdy go nie widziałem.
Starzec przez chwilę patrzył badawczo.
— Chytry półkrwiak — powiedział wreszcie. — Nie miała pasa, sprawdzałem cię tylko. Co się z nią stało? Z dziewczynką?
— Ukąsiła ją wiewiórka — wolno powiedział Razwijar. — I ona sama stała się wiewiórką. I do tej pory biega gdzieś po lasach.
Starzec milczał.
— Czego chcesz? — zapytał wreszcie. — Znowu głodujemy. Dzisiaj zjemy twojego wierzchowca, a tobie damy długonoga, któregoś z młodych.
Łuks zatrząsł się. Starzec wydawał rozporządzenia, jakby zapomniał o nowo przybyłych, j ego słowa zawisły w powietrzu jak topór, a Razwijar milczał, głęboko zamyślony.
— Mam do ciebie prośbę — odezwał się w końcu do starca.
— Jaką?
— Pokaż mi księgi. Chciałbym zobaczyć hymny, które ułożył Gwier, mój pradziad.
Starzec patrzył na niego bardzo długo i uważnie.
— Zadziwiasz mnie — powiedział wreszcie. — Wielu młodych teraz myśli tylko o mięsie.
Szczególnie w latach głodu. Jeść i gzić się — oto czego oni chcą, młodzi, urodzeni w siodle, z silnym zadem i pustą głową. Nikt z nich nie uczy się czytać i pisać z własnej woli. Umiesz czytać?
Razwijar nagle przestraszył się, że piśmiennictwo Heksów różni się, podobnie jak wymowa, od alfabetu, którego go uczono.
— Umiem.
Starzec wyciągnął z torby przy siodle skórzaną tubę. Wydobył z niej cienki zwitek, żółtawobrązowy, miękki z wyglądu. Razwijar przełknął: „Heksi piszą swoje księgi na skórze wrogów. To osobliwa, bardzo rozwinięta literatura. Nie tylko uwieczniają zwycięstwa, ale, powiedzmy, układają wiersze. Są bardzo uczuciowi, niekiedy sentymentalni…”.
Tak powiedział bibliotekarz z Fier na kilka godzin przed swoją śmiercią. Bibliotekarz był Złotym, z jakiegoś powodu wygnanym z Mirtie. To było strasznie dawno, wiele żyć temu.
Wstrzymując oddech, rozwinął zwitek. Wpadł w panikę. To, co było tam napisane, zdało mu się bzdurą. Słowa nie były rozdzielone przerwami, litery wypisane były to w rzędzie, to w słupku, jakby piszący zatroszczył się przede wszystkim o to, żeby ciasno zapełnić kartkę.
Dopiero po chwili Razwijar rozczytał pierwsze słowo: „Świt…”
Mrużąc oczy, wpatrując się w gęsty tekst, częściowo domyślając się znaczeń słów przeczytał:
„Świt nad zaginionym zagajnikiem
Jesień zaciska kleszcze,
Ale ty bądź silniejszy.
Bądź silniejszy od mrozu,
Bądź silniejszy od straty…”
— „A staniesz się silniejszy od śmierci” — dźwięcznym głosem dokończył starzec. — „Tylko silniejszy”. Myślałem, że kłamiesz i nie umiesz czytać.
Wziął zwitek z rąk Razwijara i ostrożnie włożył z powrotem do futerału.
— Był wielkim człowiekiem, twój pradziad. Nie chcieliśmy dla jego wnuczki takiego losu…
Ale wyszło lepiej, niż się spodziewaliśmy. Witaj z powrotem, synu.
„Wypalili las. Wygonili zwierzynę. Przekleństwo wisiało nad nimi i nad nami. Ogień oczyścił to miejsce”.
Powrócili myśliwi. Kilka żmij, kilka chudych pająków, maleńki ptak, podobny do pisklęcia czerkuna, Heksi naprędce przygotowali mięso na polowej kuchence, jedli żarłocznie. Razwijar bardzo chciał zejść z siodła, nogi zdrętwiały mu zupełnie, ale nikt nie śpieszył z zejściem z wierzchowców. Ten, kto chodzi na swoich nogach jest „mięsem”.
„…I było dużo mięsa. Trzeba było oczyszczać je rytuałami, jak oczyszcza się mięso słabych zwierząt, jedzących trawę”.
Czytał rękopis, zapisany na skórze wroga. Widział, jak w mglistym półmroku, do osady wdzierają się jeźdźcy na dwunogich zwierzętach. W rękach trzymają włócznie i pochodnie.
Dachy zajmują się ogniem, kobiety krzyczą. Mężczyźni chwytają za topory i łuki…
„Pożeracze trawy śmieli obnażyć stał przeciw Plemieniu. W te dni zabiliśmy więcej, niż było nam potrzebne, niż mogliśmy zjeść”.
Łuks ledwie radził sobie z dygotaniem i ostatnimi siłami zmuszał się do milczenia. Razwijar wolno odwrócił skrawek znakomicie wyprawionej ludzkiej skóry z kanciastymi, przylegającymi jeden do drugiego, znakami.
Mignęła mu przed oczami przywołana w pamięci twarz rudowłosej dziewczyny, ciotecznej siostry. Rozpłynęła się i przepadła na zawsze. Wyobraził sobie, jak wysoko na niebie, ponad obłokami, lecą na północ skrzydlaki. Trzy, a może i cztery. „Imperator boleje nad każdym swoim poddanym”.
— Na co ty czekasz? — wychrypiał Łuks. Jego przerażenie sięgnęło zenitu: przemówił do jeźdźca pierwszy. — W imię bogini Wof… W imię wszystkiego na świecie… Proszę, UCIEKAJMY!
Heksi zakończyli szybko posiłek i zebrali się wokół starca. Razwijar podniósł głowę, prawdopodobnie nad lasem zbierały się chmury: słońce znikło, chociaż było jeszcze daleko do zachodu.
— Ej, półkrwiaku!
Razwijar wolno podjechał i oddał starcowi zwitek.
— Co jest tam, za lasem? Co tam widziałeś?
— Ludzie — krótko odpowiedział Razwijar. — Granica Imperium.
— Odkryta okolica?
— Pola, zagajniki.
— Po wydarzeniach na Żółtej Przecince nie wyjadę na odkryte miejsce — powiedział jeden z mężczyzn, z łukami brwiowymi podobnymi do zakręconych rogów.
— Pamiętam, chwała Gwierowi, gdzie kończy się las — powiedział starzec, zakręcając na palec połowę swojej rzadkiej brody. — W dawnych czasach nie było tam żadnej granicy… Jer-al, przyprowadź półkrwiakowi dzieciaka Reji, tego z pierwszego miotu. On nosi dobre siodło — wydał dyspozycję, po czym podjechał do Łuksa i nagle uszczypnął go w ramię, żylastą, białą ręką. Ten szarpnął się tak, że Razwijar ledwo utrzymał się w siodle.
— Chimajryd — powiedział starzec z dziwnym wyrazem twarzy. — Dwa razy więcej mięsa.
Dużo zdążyłeś przeczytać, Rjezwi–arr?
— Czytałem kronikę. O tym, jak Plemię pojawiło się w Czarnym Szumie w poszukiwaniu swoich wrogów.
Łuks stał struchlały, jakby jego łapy wrosły w trawę. Razwijar na moment zmrużył oczy.
Wersy, nerwowo wypisane na ludzkiej skórze, już nigdy nie zatrą się w jego pamięci.
— „Pożeracze trawy śmieli obnażyć stal przeciw Plemieniu — powiedział cicho. — W te dni zabiliśmy więcej, niż było nam potrzebne, niż mogliśmy zjeść”.
Młody Heks podjechał do Razwijara, prowadząc za lejce dwunogie osiodłane zwierzę.
— Dzisiaj nocujemy tutaj — władczo powiedział starzec. — Kobiety, rozpalcie wielki ogień… A ty co, synu, nauczyłeś się kroniki, jak dzieci uczą się hymnów?
Razwijar uśmiechnął się:
— „Świt nad zaginionym zagajnikiem,
Jesień zaciska kleszcze,
Ale ty bądź silniejszy”.
Uniósł się na strzemionach, jakby miał zamiar przeskoczyć z siodła w siodło i w ostatniej chwili usiadł ponownie.
— Jedno pytanie, wodzu. Byłeś wtedy w Czarnym Szumie?
— Prowadziłem Plemię — sucho odpowiedział starzec.
— Napisano o tym w kronice, dalej. Nie pośpieszaj się w czytaniu, nie bądź wolny w działaniu. Przesiadaj się, dzisiaj w czasie kolacji będziemy mieli czas porozmawiać o…
Razwijar pokręcił głową:
— Już nie będziemy mieli czasu.
Jego miecz świsnął, ledwie nie odrąbując Luksowi ucha. Starzec złapał się za głowę, jakby starał się utrzymać rozsieczoną czaszkę, Razwijar uderzył piętami Łuksa, ale okazało się, że ten był jak sparaliżowany. Dopiero po chwili, kiedy wzleciały w powietrze miecze Heksów, chimajryd skoczył z miejsca, przeleciał przez gęste zarośla krzewów i runął w las.
Luks pędził i w biegu modlił się do bogini Wof. Miotał się z boku na bok, obchodząc pnie.
Bez siodła i bez strzemion Razwijar już dziesięć razy spadłby z jego grzbietu. Gałęzie uderzały go w twarz, chroniąc oczy, pochylił się do pleców chimajryda, którego nie trzeba było popędzać.
Pogoń była całkiem blisko i słychać ją było wyraźnie. Długonogie zwierzęta z łuskowatą skórą prawie nie ustępowały Luksowi w szybkości i zwinności, a miały większe obycie wśród leśnej gęstwiny, podczas gdy Nagóren dorastał na bezleśnych stokach gór.
Heksi rozsypali się po lesie niczym strzały rzucone z kołczana, chcąc wziąć zbiegów z dwóch stron w kleszcze. Z prawej strony, zza krzaków, wynurzył się jeździec na dwunogim jaszczurze, jego włócznia była skierowana w bok Łuksa. Ten szarpnął się, a Razwijar prawie nie patrząc, zamachnął się mieczem. Włócznia wbiła się w pień pod nogami chimajryda, bo w ostatniej chwili zdążył ją przeskoczyć. Miecz Razwijara przeciął pustkę, a on sam ledwo utrzymał się w siodle. Tam, gdzie przed sekundą był prześladowca, z gęstego poszycia wyrwało się trzech następnych. Trzaskały gałęzie pod trójkątnymi kopytami. Łuks wrzasnął przeraźliwie i rzucił się przed siebie, odbijając się potężnymi łapami od omszałych kamieni, powykręcanych pni, a czasami — zdawało się Razwijarowi — wręcz wzlatując i pędząc w powietrzu.
Heksi znowu rozsypali się w półkole, starając się zamknąć obręczą uciekających. Nie zostawali w tyle, a odległość zdawała się nie zmniejszać. Łuks pędził, pojękując w biegu ze strachu — instynkt wiódł go z lasu na odkryte miejsce.
Razwijar łagodnie naciągnął rzemienie na jego plecach, zmuszając go do skrętu w prawo.
— Nie! — wychrypiał ten. — Nie mogę…
— Tak! — Razwijar ścisnął piętami jego boki. — Rozkaz! Ruszaj!
Bał się, że strach chimajryda weźmie górę nad wolą jeźdźca, ale Łuks zawrócił. Teraz szedł prawie dokładnie na zachód, tam, gdzie wkrótce zajdzie słońce.
Ale słońca nie było widać, niebo nad gałęziami było zaciągnięte chmurami, a południowy wiatr nad wierzchołkami drzew zmienił się na południowo–wschodni.
Łuks zaczął ciężko dyszeć. Pogoń nie zostawała w tyle. Jeśli w pierwszej chwili Razwijar obawiał się, że zaniechają pogoni, teraz stało się dla niego jasne, że nie docenił przeciwnika.
Doszło do zabójstwa wodza, do zabójstwa dokonanego przez współplemieńca, któremu okazano zaufanie. Razwijar nic nie wiedział o prawach Heksów stosowanych w podobnej sytuacji, ale im dłużej ciągnęła się pogoń, tym bardziej stawało się jasne, że takie prawa istnieją.
Zalał go pot. Zwierzęcy strach Łuksa, którego zamierzali zjeść, udzielił się także i jemu. Z kolei chimajryd wyczuwszy słabszą wolę jeźdźca, znowu ruszył na południowy zachód — krótszą drogą do brzegu lasu.
Mniej gęsta, wolniejsza przestrzeń wśród pni, zakończyła się. Łuks zaplątał się w krzakach i ledwie się z nich wyrwał, zostawiając na gałązkach strzępki odzieży i kłaczki sierści. Trzask gałęzi pod kopytami prześladowców znacznie się przybliżył. Zdawało się, że dwunogie zwierzęta nie męczyły się wcale.
Razwijar zacisnął zęby. Odział wyląduje obok strażnicy. To punkt zbiórki, tam strażnicy zostawiają sobie nawzajem polecenia, tam cały czas szamocze się przywiązany do drzewa skrzydlak, tam siedzą trupy w białych piórach jak w kwiatach…
Szarpnął rzemieniem, nakazując Łuksowi zawrócić.
— Nie! — zawył chimajryd.
— Taak! — Razwijar z całej siły uderzył, zdzielił go w kark. Odległość pomiędzy prześladowcami a uciekającymi z każdą chwilą stawała się mniejsza. Nikt nie strzelał im w plecy. Zapewne prawa Plemienia nakazywały brać przestępcę żywcem.
Spoza gęstych chmur słońce dotknęło horyzontu.
Ledwie uchyliwszy się przed rzuconą włócznią, Łuks wyskoczył na skraj polanki przy samej strażnicy i rzucił się w kierunku rzeki. Heksi wypadli z lasu. Podobnie jak wcześniej, trzymali się łukiem. Zadudniła ziemia pod kopytami, dwunogie jaszczury runęły w dół po stoku wzgórza i, ku przerażeniu Razwijara, wyraźnie nabrały prędkości.
Łuks sforsował rzekę. Z przerażenia włosy sterczały mu dęba, krople zimnego potu zrywały się z czoła, a wiatr rzucał je Razwijarowi w twarz. Przeskoczyli przez trupa strażnika Zamaja i rzucili się dalej w pola, w kierunku chutoru. Heksi, ku jeszcze większemu przerażeniu Razwijara, nie zwrócili uwagi ani na spętanego skrzydlaka, ani na martwy patrol, parli za zabójcą wodza i nic nie mogło ich zatrzymać.
— Już nie mogę — wychrypiał Łuks i w tym momencie potknął się.
Razwijar pożałował, że nie ma ostróg na sapogach. Z całej siły uderzył towarzysza obcasami.
— Ruszaj! Naprzód!
Łuks wciąż biegł, od jego ust odrywała się spieniona ślina. Tętent kopyt za plecami stawał się coraz głośniejszą muzyką — bum, bum, bum — jakby ścigający ich Heksi byli jedną potworną istotą uderzającą jednym ogromnym kopytem w ziemię.
Razwijar obejrzał się. Wyciągnął miecz, prześladowców było kilka dziesiątków i żaden z nich nie został w tyle, żaden nie miał zamiaru przerwać pogoni.
Ich włosy rozwiewały się niczym chorągwie na ramionach, w oczach była — jak zdawało się uciekającemu półkrwiakowi — ciekawość. Do finiszu pogoni pozostało dosłownie kilka chwil.
„Jesień zaciska kleszcze,
Ale ty bądź silniejszy…”.
Zrozumiał, że to koniec. Że Akka umrze razem z innymi i jeszcze jedna osada opustoszeje i zostanie spalona, a on nic nie może na to poradzić. W tym momencie niskie obłoki nagle rozstąpiły się, ukazując błękit, i w odblaskach tego błękitu z nieba opuściły się skrzydlaki.
Nie trzy. Nie cztery.
Dwanaście skrzydlaków z jeźdźcami. Cała drużyna przywódcy Koruncha.
Rytm walących kopyt pomieszał się. Heksi rzucili się w różne strony. Razwijar szarpnął rzemieniami, Łuks potknął się i potoczył po ziemi, a za nim, koziołkując, poleciał jeździec. Wiele razy uczono go padać, ale nigdy w skoku. Przywołał wszystkie swoje umiejętności i całe swoje szczęście, żeby nie skręcić karku.
Miękkie, zaorane pole okazało się twardsze niż kamień. Uderzył głową o ziemię i na jakiś czas stracił przytomność, a kiedy przyszedł do siebie, pozostał w tej samej pozycji, leżąc. Heksi rozbiegli się po polu, a skrzydlaki rozsypały się po niebie. Strzały gradem padały w dół i wzlatywały do góry, ziemia była usiana trupami. Dwóch imperatorskich strażników, jeden za drugim, wypadło z siodła i spadali teraz bezradnie machając rękami i nogami.
— Łuks?
Chimajryd leżał z wyciągniętymi rękami i palcami zatopionymi w trawie.
— Żyjesz?!
Półczłowiek jęknął. Poruszył się. Podniósł głowę.
— Leż — wyszeptał Razwijar. — Nie ruszaj się… Cokolwiek by się działo, leż jak martwy!
Podniósł się na kolana. Kości wydawały się całe, jednak to nie miało znaczenia. Choćby z przetrąconym kręgosłupem, choćby z rozbitą głową, Razwijar powinien dostać się do strażnicy.
Ruszył, kulejąc, potem pobiegł. Obok niego mignął oszalały jaszczur bez jeźdźca. Usłyszał świst skrzydeł. Przypadł do ziemi, ale skrzydlak nie gnał za nim — do lasu uciekały rozproszone ostatki oddziału Heksów.
Oddychając z trudem, podniósł się i pobiegł tam, gdzie szamotał się dziko uwiązany skrzydlak, słysząc na niebie krzyki krewnych. Znowu minął martwych strażników. Wpadł do niedokończonego budynku, gdzie na ścianach rosły blade, galaretowate grzyby, gdzie leżało krzesiwo obok petardy — sygnału alarmowego. Stuknął raz i dwa, z trudem złapał iskrę, opuścił do miedzianej czaszy z ostro pachnącym proszkiem…
Proszek zatrzeszczał. Wypełzła pierwsza smużka dym. Pojękując z bólu, czując każdy mięsień w poobijanym ciele, wszedł po kręconych schodach na wieżyczkę, wyjrzał i zamarł.
Skrzydlaki krążyły nad strażnicą. Przywódca Korunch nie przeoczył, oczywiście, ani spętanego ptaka w dole, ani porozrzucanych na widoku trupów z poprzedniego patrolu. Ale Razwijara przestraszyło co innego — nad polem, tam, gdzie został Łuks, miotały się dwa ptaki, ewidentnie wypatrując czegoś na ziemi.
Usiadł na wilgotnej, drewnianej podłodze. Przypomniał sobie, jak bił Łuksa, jak go poganiał, aż piana zbierała się w kącikach ust chimajryda.
— Jeśli cię zabiją, ja… — zaczął szeptem i zachłysnął się. — Proszę. No proszę, bogini Wof… Ktokolwiek… Miedziany Królu, niech Łuks przeżyje!
Czerwony, gęsty dym, znak alarmowy, unosił się nad strażnicą. Wezwanie na pomoc zostało wysłane za późno; patrolowi umarli wiele dni wcześniej. Ale znak został wysłany nie do przywódcy Koruncha, ale do Jaski, ukrywającej się w pajęczym zagajniku. „Wezwę burzę! I największa błyskawica trafi w ciebie!”.
— Proszę — Razwijar konwulsyjnie splótł palce. — Proszę… szybciej, jeśli on jeszcze żyje.
Przez długą chwilę nic się nie działo. Skrzydlaki zniżyły się prawie do samej ziemi. Ci z Heksów, którzy jeszcze ostali się wśród żywych — a było ich niewielu — umierali jeden za drugim.
Potem zadął wiatr i zafalowały jak galareta niskie chmury.
Razwijar usłyszał ostry rozkaz, wydany przez najeźdźcę siedzącego na jednym ze skrzydlaków. Nie rozróżnił słów. Ptaki, krążące nad polem, znowu wzleciały do góry, jakby podchwycone huraganem. Pojął, że Łuks nie żyje, że wszystko stracone i w tym momencie uderzyła błyskawica i ogłuchł od grzmotu.
Skrzydlak upadł niczym ciśnięty kamień. Wydawało się dziwne, że tak lekki ptak może padać tak szybko. Jeźdźcy wypadli z siodeł i lecieli obok. Ptak i jeźdźcy runęli w pole równocześnie i w tym samym momencie pojawiła się druga błyskawica, łącząc niebo i ziemię.
Lunął deszcz. Ogromne białe ptaki miotały się w panice, w zwierzęcym odwiecznym strachu przed mocą natury, jak kilka minut wcześniej miotali się Heksi pod gradem strzał. Nie było słychać ani komend ani krzyków. Błyskawice rozdzierały niebo jedna za drugą, gromy zlewały się w jeden łoskot, który rozrywał uszy. Pole pokryło się mokrymi ptakami i mokrymi piórami.
Sięgnął po miecz, ale broni nie było, nie było nawet pochwy. Czerwony słup dymu podpierał chmury, przyzywając nie wiadomo kogo, nie wiadomo komu na pomoc. Razwijar wyszedł z budynku i poszedł — pobiegł — w ulewie, do miejsca, gdzie zostawił towarzysza.
Chimajryd leżał na boku, woda ciekła po jego sierści, pozlepianej w strąki.
— Łuks!
W huku wyładowań nastąpiła przerwa. Niebo oczyściło się ze skrzydlaków. Te, które nie zostały strącone, zdołały wyrwać się w górę, nad obłoki.
— Łuks…
Objął go, bojąc się dotknąć sterczącej z ciała strzały. Chimajryd był zimny i mokry.
— Łuks! Proszę! No proszę!
Półczłowiek otworzył oczy. Zamrugał. Rzęsy pozlepiały się w strzałki.
— Zranili cię?! — wykrzyczał Razwijar, cały czas jeszcze głuchy od grzmotu.
— Nie wiem — szeptem powiedział leżący. — Powiedz… Co się stało?
Odzyskał swój miecz. Obejmując Łuksa za ramiona, niemal zarzucając go na siebie, obchodząc trupy ludzi, jaszczurów i ptaków, dotarł do zagajnika.
— Jaska! Dziewczyny nie było.
— Jaska. Jaskaaa!
Obszedł cały zagajnik i znalazł ją. Leżała nieprzytomna. Wziął ją na ręce, wyniósł na pole, w prześwitach między chmurami pojawiło się wieczorne niebo. Od budynku strażnicy szedł, kołysząc się, człowiek z mieczem w opuszczonej ręce. Razwijar ostrożnie położył Jaskę na ziemi.
Idący z naprzeciwka człowiek zatrzymał się. Jego srebrzystoszara kolczuga była ozdobiona szeregiem symboli, oznaczających zapewne stopień wojskowy, co nie dziwiło, był już bowiem niemłody.
— Przywódca Korunch — z radosnym uśmiechem przemówił Razwijar.
Mężczyzna przeniósł wzrok z jego twarzy na leżącą dziewczynę. Potem na Łuksa. Znowu spojrzał mu w oczy:
— A ty kto? Heks? Czarownik?
— „Imperator boleje nad każdym swoim poddanym”. — Razwijar uśmiechnął się i podniósł swój miecz.
Walczyli w milczeniu, nie tracąc sił ani na wyrafinowane, efektowne obroty i uniki, ani na popisywanie się techniką ciosów. Nie gardzili podstępnymi wybiegami. Obaj dążyli do celu najkrótszą drogą, a celem była śmierć przeciwnika. Przywódca Korunch poczuł słabość w obronie Razwijara i ruszył do ataku, przyciskając go, zmuszając do cofania się po nierównej, mokrej ziemi, gdzie tak łatwo można było się potknąć. Ten udał, że traci równowagę, w ostatniej chwili pochylił się, prześliznął pod świszczącą w powietrzu klingą i przywódca dostał cios w samą krtań.
Korunch umarł w ciągu kilku chwil — na kolanach, u stóp swojego przeciwnika. Razwijar odwrócił się i zobaczył, że Jaska odzyskała przytomność. Wetknął w ziemię swój zakrwawiony miecz, nachylił się nad dziewczyną i wziął ją na ręce.
Ogromną tratwę zalewały fale. Rozpołowione pnie drzew, mocno związane jeden z drugim, to z nagła wznosiły się nad wodą, to pogrążały się w pianie. W centrum tratwy umocowany był statek, bardziej podobny do dwóch, połączonych ze sobą koryt. Nad nim, w miejscu masztu, wznosiło się koło łopatkowe. W wielkim, podwójnym bębnie ponuro chodzili ludzie, wprawiając w ruch, długie, wąskie łopaty. Takie tratwy znakomicie sprawdzają się na wewnętrznych morzach, ale teraz, przy silnym bocznym wietrze i niespokojnej wodzie, chodzącym w kole ludziom było ciężko.
Zbliżała się jesień. Remysz, handlarz drzewem, postanowił zaryzykować ponownie i powtórzyć wyczyn, który w zeszłym roku przyniósł mu bajeczny zysk. Zakupił bowiem towar na brzegach Pękatego Boru, gdzie znakomity las marnuje się bezpowrotnie, gdzie głodny chłop gotowy jest wyrąbać drzewa za kęs czerstwego chleba, gdzie drewno jest tak kusząco tanie, że można przecierpieć, dla przyszłego zysku, długą podróż po zewnętrznym morzu — do samego Osiego Nosa. W zeszłym roku Remysz zaryzykował, wynajął załogę i zarobił tyle, że pozostali handlarze drewnem ledwie nie pogryźli z zawiści swoich wioseł. Drugim razem flisacy dobrali się doskonali, i drzewo trafiło się wspaniałe, ale szczęście odwróciło się od Remysza i teraz spóźnił się z zakończeniem sezonu żeglownego przez Osi Nos.
Co i rusz łamało się koło łopatkowe. Wiatry szydziły, odpychając tratwę do tyłu — na odkrytych wodach była zupełnie niesterowna. Remysz zaczynał pojmować, że w minionym roku po prostu niesłychanie mu się powiodło, że był to jeden przypadek na tysiąc, podarunek od losu i że teraz, z powodu własnej głupoty, stracił ten podarunek i jest całkowicie zrujnowany.
Na wewnętrznym morzu, na dalekich, kamienistych wyspach, za drewno płacono tęczowymi imperatorskimi realami. Tam towar rozpływał się jak masło, a portfel pęczniał, napełniając się pieniędzmi. A tutaj, na bezludnych, lesistych brzegach, drewno było tylko pływającym śmieciem.
Załoga utyskiwała, zaczęła szemrać, że nieźle byłoby wcześniej dostać wypłatę.
Znowu złamało się koło. Naprawić je na fali nie było szans. Wymyślając sobie nawzajem i pracując wiosłami, flisakom ledwie udało się zagnać pływający stos drewna do spokojnego, głębokiego portu za Kamienną Strzałką i tutaj Remysz zabrał na okręt pasażerów.
Było ich troje. Chimajryd, od razu zwracający uwagę, panna w czarnym płaszczu i trzeci, wysoki, o bladej twarzy i badawczych, nieruchomych oczach. W jego rysach było coś niepokojąco obcego, Remysz nie mógł dociec, co dokładnie. Flisacy stukali młotkami, wymieniając roztrzaskaną łopatę, kiedy ten z dziwnymi oczami, wybrawszy odpowiedni moment, przeskoczył z mierzei na tratwę.
Remysz, na wszelki wypadek, chwycił za nóż. Handel to niebezpieczne rzemiosło, każdy z jego flisaków umiał także walczyć, wewnętrzne morze roi się od piratów, którzy chcą wyręczyć cię w sprzedaży twojego drzewa. Pewnie stąpając po gładkich pniach, nieznajomy podszedł bliżej.
— Weźmiesz pasażerów, handlarzu. Płacę złotem.
Pokazał trzy monety. Remysz zamyślił się, rzadko brał na pokład pasażerów. Monety były naprawdę złote, z tych starych, które tłoczyło się w zburzonym mieście długo przed Imperium.
Takie pieniądze do tej pory były w cenie.
— Jesteś fartowny? — zapytał Remysz przez zęby.
— Bardzo — bez uśmiechu odezwał się wysoki człowiek.
— A dokąd chcecie płynąć?
— Do portu. Jakiegokolwiek.
Później Remysz dziwił się własnej ustępliwości. Nieznajomy mówił tak spokojnie i pewnie, trzymał się tak władczo, jakby to handlarz prosił go o zajęcie miejsca na tratwie, a on, pasażer, miał zdecydować, czy uszczęśliwić flisaków, czy nie.
— Dobrze, wsiadajcie — powiedział Remysz.
Wysoki człowiek kiwnął głową i wrócił do swoich towarzyszy. Pochylił się w kierunku kobiety, siedzącej na kamieniu, wziął ją na ręce i przeskoczył przez niespokojną powierzchnię wody, rozdzielającą brzeg i skraj tratwy. Remysz pomyślał, że nieznajomy jest bardzo zwinny, ale dlaczego — Szuu to wie — nosi tę babę na rękach? Czy ona jest kaleka?
W ślad za nimi wskoczył chimajryd, osiodłany, obwieszony bagażem. Remysz spostrzegł arbalet, przytroczony do siodła i pochwy na bokach półczłowieka. Pokręcił głową, popatrzył na pieniądze w ręce i wrócił do załogi. Robota była żmudna i męcząca, kiedy jedna łopata została wymieniona, okazało się, że trzasnęła druga. Ledwie uporali się z tym; zarządził odpłynięcie.
— Panie, a kogo ty tam wziąłeś? — Starszy flisaków, oderwawszy się od roboty, dopiero teraz zauważył pasażerów. — To ktoś w rodzaju Heksa!
Przekleństwo. Nieszczęścia prześladowały handlarza, stając się coraz bardziej dokuczliwe.
Jakim cudem tylko on nie rozpoznał charakterystycznych rysów w wyglądzie nieznajomego?
Sam Remysz wyrósł na wewnętrznym morzu, na wyspach, gdzie o Heksach ani słychu, ani widu, ale podróżując po wielkim świecie powinien wiedzieć, że niedopuszczalne jest być tak nieostrożnym!
Pasażerowie usiedli na swoich tobołkach bliżej środka tratwy. Chimajryd leżał na brzuchu, na podścielonym płaszczu.
Jego cienki ogon podrygiwał. Remysz zatrzymał się kilka kroków od nich, dziewczyna przylgnęła do piersi Heksa i mówiła schrypniętym jak u chłopaka, głosem:
— Nie zrozumiesz, dopóki nie odczujesz na sobie. Jeśli nie wiadomo, gdzie góra, a gdzie dół, to jeszcze nie bieda. Ale jeśli wszędzie dół, a góry nie ma w ogóle…
Zacięła się. Heks spojrzał ponad jej głową na Remysza.
— Co cię niepokoi, panie? — zapytał bardzo spokojnym, bardzo chłodnym głosem.
Remysz zakaszlał.
— Jego niepokoi to, że jesteś Heksem — cicho powiedział chimajryd. — Częściowo go rozumiem…
Wysoki odwrócił głowę w kierunku mówiącego, a ten zmieszał się pod jego spojrzeniem:
— Powiedziałem: „częściowo”…
— Słuchajcie, sprawa jest następująca — powiedział Remysz. — Tratwa nie wytrzyma, koło źle naprawione, paskudna pogoda… zbliża się sztorm… oto wasze pieniądze — nie patrząc na Heksa, wyciągnął złote monety. — Proszę wybaczyć, ale… musicie zejść z powrotem na mierzeję.
Mężczyzna ostrożnie odsunął dziewczynę. Podniósł się, Remysz się cofnął. Pasażer był wyższy od niego o głowę. Płaszcz odchylił się na jego piersiach, teraz widoczna była pod nim srebrzystoczarna kolczuga i pochwy na boku; ciemne oczy, pod szerokimi łukami brwiowymi uchwyciły wzrok handlarza jak lepka wstęga muchę.
— Myślałem, że zawarliśmy umowę — powiedział cicho.
— Tak, ale…
— Już raz wyrzucono mnie za burtę. Jeśli teraz ty zechcesz powtórzyć ten czyn, handlarzu, sam, z całą swoją załogą znajdziesz się w morzu. Z poderżniętym gardłem.
Mówił, ledwie poruszając wargami. Wątpliwe, czy nawet jego towarzysze, siedzący bardzo blisko, mogli rozróżnić słowa. Remysz zamarł. Zdarzało mu się przeciwstawiać portowym złodziejaszkom, morskim rozbójnikom o lepszych lub gorszych manierach, ale człowiek, stojący przed nim, był nieporównywalnie straszniejszy od całej szajki piratów. Remysz zrozumiał to, spoglądając w jego drętwe, czarne oczy.
— Zapłaciłem ci i zapłacę jeszcze — za gościnność — głos Heksa stał się odrobinę łagodniejszy. — Wszystko, co jest mi potrzebne, to to, żeby nas zostawiono w spokoju… i jeszcze piecyk polowy. Masz przenośny piecyk? Dopłacę.
— Tak — cicho powiedział Remysz.
— Co — „tak”?
— Kuchenka polowa… zaraz przyniosę.
Wiatr ucichł, fale trochę się uspokoiły. Tratwa poruszała się wzdłuż brzegu, ciężko się kołysząc, a Kamienna Strzałka powoli zostawała w tyle. Ruiny starego miasta na horyzoncie zasnuły się mgiełką.
Razwijar siedział, obejmując Jaskę, czując pod płaszczem jej delikatne żebra. Tratwa kołysała się, przypominając boję obok portu w Mirtie, maleńką boję, która uratowała mu życie. Jaska bardziej nasunęła na twarz kaptur. Bała się odkrytego nieba.
— Jednak parszywie jest na tej tratwie — powiedział Łuks. — Jak na golasa na jarmarku…
Jaska, ty się nie bój. Może oni już nie przylecą.
— Ja się nie boję — odezwała się przez zęby. Chimajryd westchnął. Westchnienie oznaczało; oczywiście, że się boisz, po co przed nami udawać?
— Ona nie boi się patrolu — powiedział Razwijar.
Dziewczyna drgnęła w jego rękach.
— A czego? — zapytał Łuks.
— Sama powie, jeśli zechce.
Zadrżała. Przycisnął ją do siebie uspokajająco.
Nosił ją na rękach od wielu dni, chociaż dawno nabrała sił i mogła chodzić sama. Nie pozwolił wieźć jej Łuksowi i ten z każdym dniem stawał się coraz bardziej ponury. Ale Razwijar czuł, nie wiadomo dlaczego, że Jaskę trzeba nosić na rękach.
— To wszystko magia — powiedziała dziewczyna cichym, drżącym głosem. — Sama nie rozumiem, jak. Myślałam, że nic z tego nie wyjdzie… A potem zobaczyłam te ptaki, Heksów, was… I wtedy ziemia i niebo się odwróciły, niebo stało się polem. Stamtąd wyrastały błyskawice jak drzewa. Powoli i pięknie… i boleśnie; rosły, a na każdej gałęzi siedział ptak. A potem ptaki odleciały. Ale tak naprawdę spadały. A ja wiedziałam, że robię coś strasznego i samo niebo rozzłościło się na mnie… za to, że się ośmieliłam. Teraz cały czas zdaje mi się, że ktoś z góry patrzy, szuka mnie… A nie mam się gdzie ukryć.
— Rozumiem — powiedział Razwijar.
— Przecież nie jesteś magiem…
— Nie. Ale kiedy pierwszy raz zobaczyłem Poranek Bez Skazy w jego grobowcu, w podziemiach zamku… ściany jakby się zsunęły. Potem długo bałem się niskich sufitów i wąskich korytarzy.
Zrobiło się cicho. Szumiało morze, skrzypiało koło, przekrzykiwali się flisacy.
— Myślałem, że ty niczego się nie boisz — powiedział Łuks.
Dały się słyszeć ciężkie kroki. Zjawił się handlarz, taszcząc przed sobą ciężką kuchenkę polową na trzech nogach — okrągłą czaszę na ogień, z żelaza i gliny.
— Dziękuję — powiedział Razwijar i dał Remyszowi monetę.
Słone bryzgi padały na twarz. W półśnie widział Akkę, kobietę z gorączkowo błyszczącymi oczami.
— Wybacz — powiedział do niej. — Dziękuję za gościnę.
Stała, zagrodziwszy przejście, nie dając mu wyjść.
— Słucham? — zapytał. Milczała.
Zagryzła wargi.
— Co chcesz mi powiedzieć, Akka?
Wreszcie odsunęła się. Przylgnęła do ściany.
— Wybacz.
Wyszedł do wąskiego ziemnego przejścia ze schodami wiodącymi do góry.
— Będę o tobie pamiętać — powiedziała Akka za jego plecami.
Odwrócił się.
— Ja także…
Silnie zakołysała się tratwa. Razwijar uniósł powieki. Jaska i Łuks, cicho rozmawiając, siedzieli przy piecyku. Ich oświetlone od dołu twarze sprawiały wrażenie obcych. Zrozumiał, że nastał wieczór, pomyślał, że trzeba wstać i znowu zamknął oczy.
Strach, który wzbudzał w całym chutorze, przerodził się w pełne szacunku przerażenie. Trzy dziesiątki mężczyzn i kobiet — maleńki, ściśnięty tłum — zamilkł i zamarł, kiedy Razwijar wyszedł z domu i zatrzymał się przed nimi. Kaletnik, stojący bliżej niż wszyscy, nerwowo miął w rękach kraj swojej kurtki.
— Zrobiliśmy jak kazałeś. Heksów zrzuciliśmy w jamę, strażników ułożyliśmy rzędami… i przykryliśmy gałęziami. Ptaki i jaszczury… na razie po prostu porzuciliśmy. Szkoda ptaków…
— Ile ich jest?
— Heksów nie liczyliśmy…
— Ile jest ptaków?
— Dzie… dziesięć.
— Dobrze… Pamiętajcie: na chutor napadli Heksi. To najważniejsze, o czym musicie pamiętać.
Sześciu młodzieńców zgodziło się iść z nim do lasu, nie bacząc na łzy i zawodzenia matek.
Trzech z nich okazało się doświadczonymi myśliwymi. Błyskawicznie czytali ślady, łapali wiatr i umiejętnie czaili się wśród listowia. Na szczęście wszystkie te zabiegi okazały się niepotrzebne, ponieważ las był pusty. Razwijar wstrzymał buńczucznych towarzyszy, którzy chcieli iść dalej w gęstwinę po rzadkich śladach ocalałych Heksów. Szukał czegoś innego, nie znajdował tego i stracił już nadzieję, kiedy jeden z myśliwych — barczysty syn kaletnika — odkrył kryjówkę pod korzeniami ogromnego drzewa. Korzenie zostały podcięte, pień przechylił się, poddając wysiłkom siedmiu krzepkich mężczyzn. W wykrocie była mogiła; starzec pogrzebany był w siodle, leżał na boku, dotykając twarzą pokrytej łuską szyi swojego długonogiego jaszczura.
Razwijar stał nad grobem kilka minut. Pozostali wśród żywych Heksi byli wciąż głodni, ale poświęcili siły i drogocenny czas na to, żeby pogrzebać wodza zgodnie z wymogiem tradycji. Ich wyobrażenie o tym, co jest „mięsem” a co nie, nawet w tak rozpaczliwej sytuacji pozostawało nienaruszone.
Twarz starca była pożółkła i surowa, oczy miał na wpół otwarte. Zaciskając zęby, Razwijar obszukał jego siodłową torbę i znalazł skórzany futerał.
— Czy to pieniądze? — chciwie zapytał młodzieniec z kędziorkami, najmłodszy wśród ochotników.
— Zamknij się — poradził syn kaletnika…
— …Razwijar!
Pod nim była tratwa, nad nim ciemne, zaciągnięte chmurami, nocne niebo.
— Chodź jeść — powiedział Łuks.
— Już idę — Razwijar podniósł się, czując każdy zdrętwiały mięsień. Strasznie się wymęczył w czasie długiej wędrówki od Pękatego Boru do Kamiennej Strzałki. Martwa osada, rodzinna wieś Jaski, była pusta, a obok wspólnej mogiły, na brzegu, poruszany wiatrem, umocowany był jeszcze jeden tęczowy akt urzędowy, który głosił:
„Imperator boleje nad każdym swoim poddanym”.
Razwijar spalił ten papier.
Nad tratwą unosił się zapach pieczonej ryby. Piecyk był znakomity, drwa paliły się wolno i równo. Dzisiaj rano Łuks nałowił ryb w strumyku gołymi rękami, Jaska zachowała je, zawijając w liście łopianu i teraz piekła, posypawszy grubo solą. Razwijar jadł, rzucając ości w ogień.
Zupełnie się ściemniło.
— Przyjdzie nam spać po kolei — powiedział chimajryd. — Nie widzę przyczyny, dla której ci flisacy nie mieliby zarżnąć nas we śnie, ograbić i zrzucić do morza.
— Oni się boją — powiedziała dziewczyna.
— Czego?
— Nie wiem. Po prostu czuję. Może sami myślą, że my ich zarżniemy i zajmiemy ich tratwę?
— Wielki mi skarb — wyburczał Łuks.
— Tutaj rzeczywiście nie — Razwijar obgryzał rybią głowę. — Ale na wewnętrznych morzach brakuje drzew. Drewno ma wysoką cenę.
— Na wewnętrznych morzach… — zaczął chimajryd i nagle gwałtownie uniósł głowę. — To znaczy, że oni płyną w kierunku Osiego Nosa?
— Tak — potwierdził rozmówca.
— Popłyńmy z nimi — gorąco poprosił Łuks. — Razwijar, co ty opowiadałeś o tym Kwitnącym Rogu, możesz przypomnieć?
Ten uśmiechnął się:
— „Okrągły Kieł, nie najdalsza, ale jedna z najpiękniejszych wysp… O świcie ukazała się na horyzoncie, zielona, kwitnąca, otoczona spokojną wodą. Wpłynęliśmy do portu, gdzie już stało wiele statków, gdzie nad górnymi cumami kołysały się latające kule, a odświętnie ubrani ludzie, spacerując po wąskim nadbrzeżu, witali każdy okręt, jakby spotykali znajomych…”.
— Co to takiego górne cumy?
— Nie wiem.
— Jedźmy tam — powiedział chimajryd. — Co ty na to, Jaska?
— Razwijar zdecyduje — z wyraźnym chłodem powiedziała dziewczyna i Łuks speszony zamilkł.
Przez całą noc po bitwie chimajrydowi dokuczało pragnienie. Jeździec co pół godziny podnosił menażkę do jego ust. Dziewczyna prawie do świtu przeleżała cicho, ni to we śnie, ni to w letargu. Nad ranem doszła do siebie i przestraszyła się ciemności. Razwijar rozbudził świetliki w słoju, położył głowę Jaski na swoich kolanach i tak siedział dopóki nie nastał ranek.
Cały dzień nosił ją na rękach, ani na chwilę nie zostawiając samą. Dziewczyna najpierw była bezwolna, potem chwyciła go za szyję, a jeszcze później zaśmiała się:
— Wiesz… jeśli komukolwiek opowiem, że taki potężny żołnierz, wojownik wszech czasów i wszystkich narodów nosił mnie na nocnik…
— To wielki zaszczyt nosić na nocnik potężnego maga — odpowiedział bez uśmiechu.
Tymczasem chimajryd doszedł do siebie po ranach i wstrząsie. Heks kolejny raz zdziwił się, jak szybko wracają mu siły. Rano Łuks ledwo chodził, wieczorem już skądś wrócił, głowę wcisnął w ramiona, ni to przygnębiony, ni to w poczuciu winy.
— Razwijar… Mogę cię prosić na słówko?
Po raz pierwszy tego dnia zostawił Jaskę i wyszedł za towarzyszem do sąsiedniego pokoju. Na warsztacie leżało niedokończone rękodzieło Akki.
— Byłem dzisiaj u kowala… — zaczął Łuks, patrząc w bok. — Zapytałem go, czy może zrobić ostrogi.
— Co ty mówisz?!
— Przeze mnie… Ledwie nie… — zaciął się. — Ty wszystko dobrze zaplanowałeś, ale… strach silniejszy od rozumu. Szczególnie u mnie. A najlepsze lekarstwo na strach, to ostrogi w bokach. Szybki Tancerz, mój brat, miał rację…
Razwijar dotknął jego boku; tam, gdzie pod sierścią można było jeszcze wyczuć starą szramę.
— JA jestem twoim jeźdźcem, czy Szybki Tancerz?
— Ty — pokornie odpowiedział Łuks.
— Nie tknę cię ostrogami. Będę wrzeszczał, bił po głowie, jeśli zajdzie taka konieczność, ugryzę w kark. Ale ostróg nie założę. Na darmo niepokoiłeś kowala.
Tratwa niebezpiecznie potrzaskiwała. Fale wlewały się na jej brzeg, jakby starały się zlizać korę z mocno związanych grubych pni. Piecyk jeszcze się palił.
— Kładź się i zakryj po głowę — Razwijar pocałował Jaskę w ucho.
Chimajryd wyciągnął koce i zajął się rozpakowywaniem bagaży.
— Jeśli jutro przyleci patrol, niczego nie będę mogła zrobić — dziewczyna ziewnęła nerwowo. — To naprawdę straszne być magiem.
Łuks okrył Jaskę kocem. Okrywając, niby przypadkiem pogładził ją po ramieniu. Nie odpowiedziała ani gestem, ani słowem.
— Mam popilnować? — odczekawszy, zapytał chimajryd.
— Śpij, póki można — odezwał się jeździec. — Ja poczytam.
Łuks odszedł od piecyka w ciemność, na skraj tratwy. Razwijar wyciągnął z siodłowej torby skórzany futerał. Światło padło na pożółkłe rulony z ludzkiej skóry. Opuścił ręce i jakiś czas siedział, po prostu spoglądając na rękopisy. Po co szukał tych okropnych zwojów? Niechby gniły w mogile razem ze starcem…
Łuks wciąż nie wracał. Jaska, z głową ukrytą pod kocem, leżała nieruchomo. Jedna szczególnie wysoka fala rozbiła się o kraj tratwy, podnosząc wachlarz bryzgów, widocznych nawet w ciemności. Razwijar starł z twarzy słone krople, nocą patrol nie zobaczy ani tratwy, ani ludzi na niej. Ile dni muszą jeszcze płynąć pod odkrytym niebem, bez możliwości ukrycia się?
Wstał, i ostrożnie stąpając po kłodach, poszedł szukać chimajryda. Półczłowiek siedział na śliskich kłodach niebezpiecznie blisko wody, cały mokry od czubka głowy po sam ogon.
— Łuks!
Ten otrząsnął się, rozbryzgując krople na wszystkie strony. Razwijar nie widział jego twarzy.
— Postanowiłeś się wykąpać? — sucho zapytał Razwijar.
— Nie. Zalała mnie fala — z ponurą miną potarł ucho. — Posłuchaj… ona mnie… jakbym był pustym miejscem.
— Ona cię lubi i ceni.
— Ceni. Tak! Wiele tobołków mogę dźwigać na grzbiecie.
— Łuks — powiedział Razwijar. — Teraz nie jest dobry czas, aby wyjaśniać stosunki między wami. Jest jej bardzo ciężko.
— Wiem — chimajryd nie patrzył mu w oczy.
Razwijar dotknął jego mokrego ramienia.
— Przebierz się. Weź zapasową koszulę.
— Nie jest mi zimno.
— Przebierz się — powtórzył Razwijar. W jego głos wśliznęła się władcza nuta.
Łuks zwiesił głowę i poszedł w kierunku ognia. Przebrał się, rozłożył mokrą odzież na tratwie i usiadł bliżej piecyka, nastroszywszy pasiastą sierść na bokach. Jaska leżała bez ruchu, ale Razwijar domyślił się, że dziewczyna nie śpi.
— Chciałbyś popłynąć tratwą na wewnętrzne morze? — zapytał Razwijar, spoglądając na zwoje Heksów w swoich rękach.
— Tak — Łuks narzucił na ramiona koc. — A ty? Podjąłeś jakąś decyzję?
Ten pokręcił przecząco głową.
— To dlaczego by nie poszukać miejsca, gdzie moglibyśmy spokojnie żyć? — Chimajryd wyciągnął ręce w kierunku piecyka. — Jaska powinna zapomnieć… o tym wszystkim, uspokoić się, zamieszkać w swoim domu…
— Zająć się rękodziełem — doszło spod koca. Głos dziewczyny był schrypnięty i szyderczy.
Łuks westchnął. Żałośnie zerknął na rozmówcę, jakby mówił: „Ot, widzisz”.
— Dlaczego nie śpisz? — zapytał Razwijar.
Jaska wyszła spod koca, cała rozczochrana z gorączkowymi, czujnymi oczami. Przelotnie spojrzała na niebo, przykryła oczy dłonią, jakby chciała ochronić je przed jaskrawym światłem:
— Będziesz czytał? Poczytaj na głos.
— Heksi piszą swoje teksty na skórach wrogów — powiedział Razwijar.
Zamilkła na dłuższą chwilę. Potem odezwała się zmienionym głosem:
— Wszystko jedno. Chcę wiedzieć.
On śpiewa twoje hymny.
Żyjesz w jego pieśniach.
Śpiewasz w jego żyłach,
On niesie cię dalej…
Czytał całą noc, rozszyfrowując poplątane wersy, podnosząc zwoje blisko oczu. Tratwa kołysała się, szumiało morze. Łuks leżał obok, przytuliwszy się do Razwijara wysychającym bokiem.
Płatek na wodzie,
Siodło mojej pamięci.
W siodle zacznę nowy dzień,
I jutro wzejdzie słońce.
Po przeczytaniu, Razwijar miął zwój i przeciskając przez szczelinę pod daszkiem piecyka, rzucał na tlący się węgiel. Pojawiały się języczki płomieni, jaśniało, ogień odbijał się w otwartych oczach chimajryda i Jaski.
Skóra trzeszczała, skręcając się. Rozlewała się czerń, pochłaniała litery.
— „Przeprowadź wroga przez mękę tak, żeby dożył do następnego świtu. Umrze wedle twojej woli, nie swojej. To jego ostatnie poniżenie za życia…”. Czytać?
— Czytaj — odpowiedziała ledwie słyszalnym głosem dziewczyna.
O świcie obłoki uniosły się nad horyzontem jak miraż miasta Mirtie. Trójka wędrowców siedziała, przytulona do siebie, grzejąc się wzajemnie.
— Razwijar… Pomyślałam sobie jedną rzecz… Mogę powiedzieć?
— Powiedz.
— Może Złoci… jak ty o nich opowiadałeś… mają jednak rację? Można ich zrozumieć… Oni wiele razy spotykali się z Heksami twarzą w twarz… Gdyby Złoci nie rozbili armii Heksów w dawnych czasach… Może cały świat byłby teraz inny… a w Imperium… i wszędzie, panowaliby oni?
— A w czym Heksi są gorsi od Złotych? — ostro zapytał Razwijar. — I w czym są gorsi od przywódcy Koruncha i jego strzelców?
— Może w tym, że Złoci nie jedzą ludzi — ponuro powiedział Łuks. — A imperatorscy strażnicy nie piszą wierszy na ich skórze.
— Dlaczego wstawiasz się za nimi, Razwijar? — zdziwiła się Jaska. — Przecież to oni zabili twojego ojca i spalili dom! A ty zabiłeś ich wodza i jego żołnierzy podstawiłeś pod strzały.
Spaliłeś ich rękopisy! Ty nie jesteś Heksem, Razwijar!
— Tak, nie jesteś — jak echo powtórzył Łuks. — Ciebie wychowali inni ludzie, nie jesteś Heksem, dlaczego ich bronisz?
Nie odpowiedział.
Obudzili się flisacy. Wiatr na szczęście był sprzyjający, rozłożono żagiel na krótkim maszcie, ale nieforemna tratwa i tak poruszała się wolno, ciężko grzęznąc w falach. Z każdą chwilą robiło się jaśniej, lada moment powinno pojawić się słońce. Jaska powstrzymywała się, żeby nie patrzeć na niebo, ale i tak spoglądała spod złożonych nad czołem dłoni.
— Jeśli oni przylecą, zasłonisz nas? — cicho zapytał Łuks. Dziewczyna nie odpowiedziała.
Minęło kilka dni. Wysoki pasażer, w nie do końca jasny dla Remysza sposób, nawiązał zażyłą znajomość z załogą. Ani jego blada, pociągła twarz, ani kolczuga, ani badawcze oczy, nikogo już nie przerażały. Ostrożność i nieprzychylność flisaków, ludzi doświadczonych przez życie i nieufnych, zniknęły w ciągu jednego dnia. Wieczorem wysoki siedział wśród kompanów, którzy rozłożyli się wokół ogniska, gawędził, prawił niewybredne kawały o imperatorskich urzędnikach i o babach, a każdy kawał spotykał się z przyjaznym śmiechem.
— Ot, jaki sprytny młodzieniec — mówili z szacunkiem. — Przydałby nam się taki prowodyr.
Towarzysze Heksa nigdy nie zbliżali się do wspólnego ogniska. Dziewczyna i chimajryd rozmawiali, jedli, spali, oddzielnie. Kilka razy Remysz, obserwując ich z daleka, widział, jak półczłowiek rozpaczliwie stara się pochlebstwami zyskać jej przychylność i jak ta odtrąca go — nie brutalnie, ale stanowczo, chłodno. Zdawała się słaba, trochę szalona, pogrążona w jakimś wewnętrznym świecie, Heks i chimajryd zbudowali jej z koców coś w rodzaju namiotu i w tym ukryciu spędzała większość czasu.
Na pewno jest chora, pomyślał Remysz.
— Możemy się spóźnić z zakończeniem sezonu żeglownego, tak mówią. Nie wiedzie im się z pogodą. I tak się dziwię, jak ta sterta chrustu płynie jeszcze po morzu i do tej pory nie rozpadła się na części.
— Jeśli się spóźnimy… Razwijar przymknął oczy:
— „Okręt zatrzymał się z powodu uszkodzenia i kapitan zdecydował, wbrew radzie obytych ludzi, przepłynąć cieśninę Osi Nos przed samym zakończeniem sezonu. Opóźnienie przejawiłoby się zgubnie na jego portfelu — statek na cały międzysezon znalazłby się na obszarze wewnętrznego morza. Ale pośpiech i nieprzemyślana decyzja mogłyby kosztować życie kapitana, załogi, a także pasażerów… Kapitan rozkazał zwinąć wszystkie żagle, ale było za późno, ze straszną siłą stalek ciągnęło w kierunku cieśniny… Nagle marynarz, stojący na burcie, krzyknął — czarna wielopalczasta ręka, podobna do kłębowiska żmij, wystrzeliła z wody, chwyciła nieszczęśnika i marynarz na zawsze…”.
Jaska zadrżała.
— „Podróż na Osi Nos” — zakończył wątek Razwijar.
— Czytałem tylko połowę i nie wiem, kto z tego statku ocalał i jak mu się to udało.
— „Marynarz na zawsze…” Co na zawsze? — szeptem zapytała dziewczyna.
— Nie wiem. Przepadł, zapewne.
— Opowiadano mi bajki o morskich potworach — Jaska popatrzyła na wodę wokół tratwy, jakby widziała ją po raz pierwszy. — Czarna ręka, jakby kłębek żmij… To także bajka?
— Nie, to prawda. Księga o podróży, w której człowiek dokładnie opisał wszystko, co widział.
— I co było potem? Co potem?!
— Nie wiem — przyznał się Razwijar.
Przypomniał sobie zajazd i palenisko, przypomniał sobie beczułkę ze szczapkami i wdowę, która nie czuła bólu. Złożył Miedzianemu Królowi w ofierze księgę, którą gorąco pragnął przeczytać. W zamian Miedziany Król dał mu… co?
Przypomniał sobie niezwykłą lekkość i jasność. I uczucie, że stał się bardziej od siebie samego mądrzejszy i silniejszy. Szlachetniejszy. To było jak orzeźwiający łyk wody. Niezrozumiałe pragnienie, które tak długo go męczyło, zostało wreszcie zaspokojone…
— Razwijar, o czym myślisz?
Lekko uniósł brwi. Po raz pierwszy od tego momentu, kiedy oddał w ofierze księgę o podróży na Osi Nos, to znajome, niezrozumiałe pragnienie zagościło w nim na moment.
Przyniósł Miedzianemu Królowi w darze drewnianą wiewiórkę–skrzyneczkę z dwoma czarnymi kosmykami włosów; swoim niemowlęcym i matki — najdroższą rzecz dla ojca, jedyną pamięć o domu i rodzinie. Wtedy zdało mu się, że z góry bije snop światła, zobaczył wyraźnie każdy liść, każdą trawkę i każdy kamień. Co się w nim zmieniło?
Za każdym razem, kiedy składał ofiarę, jakby się budził. Jakby tajał lód skuwający świat i to, co wcześniej było niezauważalne, niezrozumiałe, mgliste, stawało się oczywiste i wyraźne, jak te oto linie na dłoniach.
— Razwijar?
Głos chimajryda przypomniał mu władcę. Czego on chciał? Czego oczekiwał od Miedzianego Króla, kiedy zamek się walił, gotowy runąć w każdej chwili, kiedy połowa strażników zginęła i wyschły strumienie w górach?
— Razwijar — powiedziała Jaska. — Mogłabym popróbować… Z wiatrem.
— Sprzyjający wiatr? — Od razu zrozumiał. — Czujesz się na siłach?
— Łuks ma rację — zerknęła na chimajryda. — Tam, na wewnętrznym morzu jest dobrze…
Piękne wyspy… I tam na pewno nie będą nas szukać. Oni myślą, że nie odważymy się wejść tak daleko w głąb Imperium.
Razwijar nie był o tym do końca przekonany, ale póki co się nie spierał.
Remysz przechadzał się po tratwie, opierając ręce pod boki.
Wypogodziło się, chwała Imperatorowi. Fale uspokoiły się, a wiatr, chociaż niezbyt silny, był prawie cały czas sprzyjający. Załoga stopniowo gnuśniała z braku zajęcia. Wokół ciągnęły się cały czas te same kamieniste brzegi, flisacy grali „w psi ryczki”, a wysoki pasażer to wygrywał wszystko u wszystkich, to tracił całą wygraną po jednej rundzie. Te gry z losem podniecały flisaków ogromnie. Heks przyjmował przegraną bez rozpaczy, ponownie siadał do gry i znowu wygrywał, po chwili znowu wszystko tracił.
Starszy flisaków nie podzielał ogólnego nastawienia załogi, podobnie jak Remyszowi, nie podobał mu się ten obcy. W miarę możliwości obciążał swoich ludzi pracą, która odciągała ich od gry i pustej paplaniny, ale wiatr utrzymywał się sprzyjający i głupotą było stawiać w takich warunkach koło, a innego zajęcia dla całej załogi na tratwie nie było.
Pasażer szczególnie silnie zżył się z dwoma flisakami. Młodym, który po raz pierwszy wypłynął w rejs i pochodził, zdaje się, z okolic portu Fier i starszym, otrzaskanym z morzem żeglarzem, który wcześniej pływał na okręcie i za jakieś przewinienia został wykluczony z marynarskiej braci. Remysz często widział, jak przesiadują razem i rozmawiają tylko we własnym gronie. Młody wyglądał na mile połechtanego, że Heks tak go wyróżnił spośród innych i rozmawia z nim po przyjacielsku. Starszy często się zamyślał, przeczesywał rzadką brodę, niekiedy na jego twarzy malowało się wielkie zdziwienie, ale słuchał pasażera jak łownego sobie, czasami nawet jak starszego — z szacunkiem.
Przepłynęli już więcej niż polowy drogi do cieśniny, kiedy zza chmury wynurzyły sio trzy skrzydlaki. Ptaki zatoczyły krąg, potem drugi, trochę niżej i trzeci. Ich skrzydła wywołały taki huragan, że rzadkie włosy Remysza zaszeleściły niby sucha trawa, a handlarz na całej skórze odczuł mnogość skierowanych z nieba strzał.
Rozejrzał się. Cała załoga była na nogach, flisacy stali, zadzierając głowy; któryś gapił się z dziecięcą ciekawością, inny spoglądał wyraźnie zaniepokojony. Co mogło zainteresować imperatorski patrol na zwyczajnej tratwie handlarza drewnem, która jest widoczna z góry jak otwarta dłoń?
Remysz przypomniał sobie o pasażerach. Niezgrabny namiot, w którym lubiła chować się kobieta, trzepotał na wietrze, machał krajami koców, jakby chciał wzlecieć. Gdzie oni są? Gdzie przeklęty Heks i chimajryd, niech ich Szuu rozszarpie?!
Jeden ze skrzydlaków opuścił się tak nisko, że jego skrzydło przecięło wodę. Remysz widział jego błoniaste łapy, przyciśnięte do brzucha oraz skomplikowaną uprząż. Ptak rozłożył skrzydła, Remysz zobaczył trzech strażników w srebrzystoczarnych zbrojach i nagle przypomniał sobie, gdzie taką widział. Przecież w takiej chodził Heks!
Otworzył usta, ni to dusząc się, ni to próbując krzyknąć. W tym momencie skrzydlak wzbił się, dołączył do dwóch innych, patrol zatoczył krąg i wziął kurs na wschód.
— Odlecieli. Słyszysz?!
Razwijar szarpnięciem odrzucił koc. Trzy kroki od namiotu stał handlarz z oczami wielkimi i okrągłymi jak jaja człapaczy. Na widok Heksa cofnął się.
— Co się stało, gospodarzu? — zapytał Razwijar jak potrafił najłagodniej.
Remysz przełknął:
— Patrol…
— Tak, widzieliśmy. Oni nic do was nie mają.
— Ale wy… Gdzie byliście?!
— A gdzie mieliśmy być? — Pasażer uśmiechnął się. — Pod kocem… Zmorzyło nas.
Odpoczywaliśmy.
Remysz z ogromne podejrzliwością spojrzał na Łuksa, potem i ni Jaskę, która cały czas leżała skulona i wycierała krople krwi spod nosa.
— Oślepłem, czy co — wymamrotał zdziwiony handlarz.
— Bywa okazał współczucie Razwijar.
Handlarz zerknął na niego raz jeszcze i odszedł na środek tratwy do koła. Odprowadzili go wzrokiem. Łuks siedział obok Jaski, obejmując ją, gładząc po włosach, a ona nie sprzeciwiała się temu.
— Dzielna dziewczyna — szeptał. — Nigdy ci tego nie zapomnę… już kolejny raz nas ratujesz… Jaska, moja kochana, ocalenie moje…
Razwijar podał dziewczynie manierkę. Jaska napiła się, westchnęła, wierzchem dłoni rozmazała wodę i krew na brodzie.
— Nie mogę dłużej utrzymywać wiatru. Nie mam siły.
Na darmo, oj na darmo Remysz się ożywił. W jedną noc pogoda nagle się zmieniła. Podniosły się fale i zaczął wiać przeciwny wiatr. Flisacy w kole opadali z sił, a i tak wszystkie ich wysiłki pozwalały tylko utrzymać tratwę na miejscu, znosiło ją bowiem na wsteczny kurs. Remysz nakłaniał do przyłożenia się; jeszcze ciut, ciut popracujcie kołem, póki wiatr nie ustąpi. Ale sił brakło, a wiatr wzmagał się coraz bardziej. Tratwę zaczęło cofać.
Minął jeszcze jeden ciężki dzień i handlarz Remysz zrozumiał, że się spóźnił. Teraz nie pomoże nawet sprzyjający wiatr. Tratwę można byłoby już tylko na skrzydłach doprowadzić do Osiego Nosa przed tym, zanim opadnie poziom wody i cieśnina stanie się nie do przejścia.
Nie było nawet co myśleć o zostawieniu tratwy do następnego sezonu — drzewo straci wartość, podgnije, stoczą je korniki i rozgrabią złodzieje. Poza tym rozliczyć się z załogą miał zamiar po tym, jak sprzedane drzewo przyniesie zysk. A czym teraz zapłaci?
Przeciwny wiatr, jakby drwiąc, gnał tratwę z powrotem. Zmęczona załoga nieszczególnie się starała. Koło łopatkowe poruszało się ledwie, ledwie. Zapewne flisacy też już wszystko zrozumieli i teraz zmawiali się, jakby tu najskuteczniej wyciągnąć od handlarza pieniądze.
Zapłacić bierwionami? Nie wezmą. W ani jednej tawernie nie przyjmą drewna jako zapłaty za posiłek. Remysz miał dom na jednej z pobliskich wysp, tam czekała na niego żona i dwoje maleńkich dzieci. Tam miał odłożoną w kryjówce wydzieloną sumę na czarną godzinę… Nie chciał brać flisaków do podziału zysku, obiecał wypłacić uzgodnioną sumę niezależnie od utargu.
Ale co robić, jeśli utargu nie ma?!
Chodząc po tratwie, Remysz spoglądał na prawie nieruchomy brzeg. W którymś momencie zachciało mu się skoczyć do wody i popłynąć wpław, niech flisacy robią, co chcą z jego majątkiem.
— Płyniemy z powrotem?
Przeklęty Heks podszedł bezgłośnie. Remysz wzdrygnął się, usłyszawszy za plecami jego przymilny głos.
— Gdzie twoje szczęście? — zapytał gorzko.
— Nie ma sprzyjającego wiatru?
— Spóźniliśmy się na koniec sezonu — powiedział handlarz, nieoczekiwanie dla samego siebie. Wcale nie chciał dzielić się swoimi problemami z pasażerem.
— Czy istnieje możliwość sprzedaży drzewa gdziekolwiek na zewnętrznych brzegach? — okazało się, że Heks potrafił bardzo szybko orientować się w różnych sprawach.
— Nie widzę takiej możliwości — powiedział po chwili Remysz.
— Sprzedaj towar mnie.
Handlarz odwrócił się gwałtownie. Obcy patrzył tak samo spokojnie i władczo. Jego zachowanie cechowała obojętność skały zwisającej nad zaludnioną ścieżką.
— Nie musisz chwytać za nóż — powiedział, a Remysz pojął, że trzyma za rękojeść, sterczącą zza szerokiego pasa.
— A masz… pieniądze, żeby kupić tratwę?
— A ile chcesz?
Handlarz zastanowił się. W pułapce, dokąd zagnała go własna awanturnicza natura, nie można było liczyć na zysk. Przeliczył w myślach pieniądze obiecane załodze, dodał wartość towaru, dodał jeszcze trochę… wstrzymał oddech i podał sumę.
Heks lekko się uśmiechnął:
— To dużo, czy mało?
Taka otwarta naiwność poraziła Remysza bardziej niż sama propozycja obcego.
— To… wystarczająco — powiedział sucho. — Ty, jak rozumiem, takich pieniędzy nie masz?
— Będę miał — rozmówca uśmiechnął się szerzej. — Tylko popłyniemy nie do Osiego Nosa, a prosto do portu Fier.
Handlarz drewnem przeklął sam siebie za głupotę. Jeszcze przed chwilą gotów był uwierzyć, że przybysz z dwoma towarzyszami i garścią złotych monet naprawdę jest zdolny kupić całą tratwę. Że jest jakimś zagubionym księciem albo nieślubnym synem Imperatora, albo potężnym magiem. Tak, Remysz bardzo pragnął, żeby los utrzymał go na skraju przepaści, nie dał stoczyć się w dół i przysłał na pomoc maga. Zamiast tego los, uśmiechając się złośliwie, podsunął mu pomocnika bandytów gnieżdżących się w Fier. To wiele wyjaśniało — i strażniczą kolczugę, i dziwnych towarzyszy obcego, i jego sposób bycia.
Zapewne nie był w stanie ukryć wielkiego rozczarowania, ponieważ Heks zmarszczył brwi:
— Nie wierzysz mi?
— W Fier odbywają się inne transakcje — powiedział Remysz, mieląc w ustach słowa jak zgniłe suchary. — Jestem uczciwym handlarzem… i chcę żyć.
— Wziąłeś mnie za kogoś innego — odezwał się pasażer po chwili milczenia. — Mam zamiar zapłacić ci za drzewo i za nic więcej. Decyduj się, tylko szybko. Załoga będzie domagać się swego już dzisiaj, najpóźniej jutro.
Przeklęty Heks miał rację. Rano następnego dnia załoga zebrała się pośrodku tratwy, a starszy flisaków głośno zapytał Remysza, kiedy, według niego, dotrą do Osiego Nosa.
— Kupiłem tę tratwę, ale nie ja ją prowadzę — ponuro odpowiedział, wpatrując się w spierzchnięte od wiatru, napięte twarze. — Ty jesteś mistrzem flisackim, to ty mi powiedz, kiedy będziemy w cieśninie?
— Nie wcześniej niż ona się zatrzaśnie — odciął się ten.
— Zniosło nas do tyłu prawie o trzy dni drogi! O czym myślałeś, kiedy zabierałeś taką górę drzewa na jeden katamaran ze złamanym kołem? Gdzie miałeś zamiar pływać — w kałuży?!
Starszy flisaków mówił ostentacyjnie głośno i jakby śpiewnie. Remysz mógł dostrzec jego zęby i nawet maleńki języczek, podrygujący głęboko w gardle. Mistrz bez skrupułów przerzucił winę za wszystkie nieszczęścia wyprawy na handlarza. Było jasne, jak Imperatorski blask, że teraz obwini go publicznie i zażąda pieniędzy.
— Widziałeś tę tratwę, kiedy brałeś się do jej prowadzenia — powiedział Remysz, nie podnosząc głosu. — Widziałeś i katamaran i koło. Wziąłeś tę robotę. Wykonuj ją jak należy.
— A ty obiecałeś zapłacić mi za robotę! Mnie i załodze! O to chodzi.
— Obiecałem zapłacić po rejsie.
— Rejs zakończony! Spóźniliśmy się na koniec najwyższego sezonu!
— Jeszcze się nie spóźniliśmy — przez zęby powiedział Remysz. — Gdybyś kręcił kołem, a nie tracił czas na krzyki i gadanie po próżnicy…
— Za późno kręcić kołem! My swoje już wykręciliśmy i teraz chcemy rozliczenia, natychmiast!
Z tłumu flisaków rozległy się dwa, trzy przychylne głosy. Ludzie stali ramię przy ramieniu, odwracając oczy, żeby nie zetknąć się wzrokiem ze spojrzeniem Remysza. Większość z nich nie była buntownikami. Każdy z nich — prawie każdy — gotów był popłynąć z powrotem.
— Rozliczenie — powiedział Remysz z gromkim śmiechem.
— Oczywiście. Może oczekujecie, że rozsypię się niczym paczka realów? Albo przemienię się w mieszek ze złotem? Skąd wam wezmę pieniądze, jeśli drzewo nie jest sprzedane?!
To był jego błąd. Nawet leniwi i dobroduszni flisacy, nawet ci, którzy lubili handlarza i nie życzyli mu źle, uświadomili sobie, że ich oszukano. Na próżno spędzali noce i dnie na nieosłoniętej przed wiatrem i deszczem tratwie, na próżno trudzili się w kole — wrócą do swoich rodzin bez grosza przy duszy, a zima za pasem.
Dał się słyszeć szmer. Zacisnęły się pięści. Remysz ze smutkiem zrozumiał, że sytuacja wymknęła się spod kontroli. Bunt podobny był do niesterownej ciężkiej tratwy niesionej falami i wiatrem.
— A co nam do tego, skąd weźmiesz pieniądze? — wykrzyknął ktoś z tylnego rzędu.
— Obiecałeś nam zapłatę!
— Sam sobie spróbuj kołem kręcić!
— A nasze dzieci mają z głodu zdechnąć?!
— Pracowaliśmy na ciebie!
— Niczego nie zarobiliście.
Handlarz aż drgnął z zaskoczenia. Głos dał się słyszeć zza jego pleców. Remysz obejrzał się.
Obcy stał, złożywszy ręce na piersiach. Nie miał płaszcza, srebrzysta kolczuga matowo pobłyskiwała w promieniach zachodzącego słońca. Za plecami sterczała rękojeść długiego miecza.
Pojawienie się przyjaciela po stronie handlarza zmieszało flisaków.
— A tobie co do naszych spraw?
— Co ty, Razwijar?
Zmieszanie zmieniło się w rozdrażnienie.
— A kim ty jesteś? Czego chcesz? Mów, pókiś cały!
— Heks! — krzyknął ktoś z tylnych rzędów.
Pasażer uśmiechnął się. Flisacy speszyli się jeszcze bardziej, a sam Remysz poczuł, jak boleśnie zaciska się jego żołądek.
— Tak, Heks — spokojnie potwierdził pasażer. — Ale nie w tym rzecz. Niczego nie zarobiliście, ponieważ tutaj, pośrodku morza, wasza tratwa jest tylko kupą śmieci. A ja znam miejsce, gdzie za nią zapłacą.
— Tylko nie port Fier — wymamrotał Remysz.
Wszyscy zamilkli. Fier sławny był z korzystnego handlu. Korzystnego i niebezpiecznego.
— Kupię tę tratwę — powiedział Heks. — Zejdę na brzeg i wrócę z pieniędzmi. Może ktoś zechce mi towarzyszyć?
Obrzucił tłum niedbałym spojrzeniem, jakby nie zwracając się do nikogo personalnie, jednakże handlarz zauważył, jak wymienili się spojrzeniem flisacy Jaszma i Kartuz — młody i starszy.
— Kupię tratwę po cenie szanownego Remysza — powtórzył obcy. — Jeśli szanowny Remysz zgodzi się ją sprzedać.
Nocami port Fier obchodził się bez światła, tylko gdzieniegdzie na ulicach migotały ogniki.
Na tratwie handlarza drewnem zapalono lampę sygnalizacyjną. Takie same lampy, lękliwe i nikłe, rozsypane były po całym porcie. Tu i tam stały na cumie odcinające się masywnymi sylwetkami wielkie statki, ale więcej było łódek i maleńkich prywatnych tratw — wielu mieszkańców portu wolało nocować na wodzie, mówiono, że naczelnik miasta także. Po zapadnięciu mroku w opuszczonych sklepikach i biurach zasiadali inni gospodarze, nocni baronowie, a straż przeczekiwała „martwe godziny” za murami miasta.
Port migotał ognikami, ale brzeg pogrążony był w ciemności. Trudno było sobie wyobrazić, że tutaj rozpościerało się ogromne miasto, gdzie śpią i czuwają tysiące ludzi. Jaska siedziała na skraju tratwy, krzyżując nogi pod szeroką, chłopską spódnicą.
— Byłeś tutaj kiedykolwiek?
— Tak. Bywałem.
— Tam jest niebezpiecznie — powiedziała Jaska i jej nozdrza rozszerzyły się. — Wielu ludzi… Niespokojnych. Złych. Nie mam ochoty tam iść.
— I nie musisz. Przynajmniej do rana.
— Zostawisz mnie samą?
— Z Łuksem. Nie ma się czego bać.
— To znaczy, że sam pójdziesz na brzeg?!
— Nie sam. Kartuz i Jaszma pójdą ze mną.
— Ci flisacy? Posłuchaj, Razwijar…
Pocałował ją i wstał:
— Zobaczymy się rano.
Dziewczyna podniosła się w ślad za nim:
— Posłuchaj, jestem przecież magiem! Ja mogę… Dlaczego nie zabierzesz mnie ze sobą?!
Nie mógłby jej tego wyjaśnić, nawet gdyby chciał.
— To sprawa nie dla maga, Jaska. To moja sprawa. Zobaczymy się rano.
Wyswobodził się z jej rąk. Łuks przechadzał się po trawie, chlastając się po bokach pasiastym ogonem, to wypuszczając, to wciągając pazury.
— Do jutra — powiedział do niego Razwijar.
Przez kilka ostatnich dni chimajryd starał się przymilnie albo stanowczo, albo racjonalnie nakłonić jeźdźca do rezygnacji z pomysłu. Wreszcie wpadł w rozpacz i oświadczył, że Razwijar jest uparty jak stara przyślepka i jeśli ma ochotę iść na rzeź po tym wszystkim, co udało im się przeżyć — to niech idzie.
— Do jutra, Łuks.
Ruszył do krawędzi tratwy. Chimajryd dogonił go i połogi ciężkie łapy na ramionach Razwijara, a ten ledwie utrzymał się na nogach.
— Co mam zrobić? — Łuks szczerzył białe zęby. — Jak ciebie, durnia, zatrzymać?!
— Wybór jeźdźca — z przekornym uśmieszkiem odpowiedział Razwijar. — Dlatego zostanie ci Jaska. Jeśli mnie zabiją, będzie tylko twoja.
Razwijar mówił, uśmiechając się i spoglądając Łuksowi o oczy, łapy opadły z jego ramion.
Chimajryd cofnął się, skuliwszy jak uderzony.
— Po co… tak?!
— Nie pleć głupstw —szorstko powiedział Razwijar. — Zobaczymy się rano.
Kartuz, stary lis, nadał znak lampą. Podpłynęła, plaskając łopatami, maleńka łódka. Razwijar wzdrygnął się mimowolnie. Łódka była kropka w kropkę taka sama jak ta, którą wywieźli go z „Łuski” na rynek niewolników.
Sternik, obrośnięty rudymi włosami niemal po same brwi, bez zbędnych pytań wziął na pokład obcego, Kartuza i młodego Jaszmę. Razwijar przywykł odnosić się do młodego flisaka jak do chłopca, chociaż nie był on młodszy od niego. Jaszma pochodził z okolic Fier, miał w mieście przyjaciół i bardziej niż flisakiem, chciał zostać rozbójnikiem. Jaszma wiele wiedział i jeszcze więcej mówił i czasami z jego paplaniny można było wychwycić pożyteczne informacje.
Kartuz był jednak nieporównanie cenniejszy. Właściwie wszystkie plany Razwijara opierały się na tym człowieku. Jeśli ten nie będzie mógł, albo nie zechce spełnić tego, co obiecał, przejażdżka do Fier okaże się tym, czego obawiał się Łuks — bezmyślnym samobójstwem.
Łódka, prawie kwadratowa, zanurzała się głęboko w wodę. Koło łopatkowe pluskało za rufą.
W bębnie skakały człapacze pociągowe, dziwnie chude, prawie bez tłuszczu. Obok przesuwały się ogniki tratw i łódek, bliżej miasta było ich bardzo dużo, ustawiły się na wodzie, sprawiając wrażenie kwartałów wodnego miasta.
Łódka nie zagłębiła się pomiędzy falochrony, którymi był poprzecinany brzeg, tylko podpłynęła do jednego z bocznych cumowisk. Był to długi pomost, właściwie ponton na pustych beczkach. Słupy cumownicze były puste. Na skraju pomostu, między morzem a ziemią, wznosiła się szubienica, na której kołysało się martwe ciało.
— Uch, ty — powiedział Jaszma.
— Zamknij się — wymknęło się Kartuzowi. Razwijar bardzo wyraźnie widział każdą drobną gwiazdkę, wyglądającą przez nieszczelne chmury, każdy ognik migający na wodzie, każdy guzik na odzieży wisielca. W milczeniu oceniał sytuację; Kartuz, który pierwszy wysiadł z łódki, zamienił z przewoźnikiem parę niezrozumiałych słów.
Weszli na pomost, który, chociaż podrygiwał pod nogami, bardziej należał do twardej ziemi niż do morza. Kartuz wszedł po drewnianych schodach i zaprowadził towarzyszy do wąskiego i ciemnego przyportowego zaułka. Razwijar potknął się. Tak przywykł do kołysania tratwy pod nogami, że zdawało mu się teraz, że ziemia się porusza.
Kartuz zapalił ukrytą lampę. Szli — a raczej przedzierali się — przez nocne ulice Fier, z jego szczelnie zamkniętymi okiennicami, zaryglowanymi bramami i furtkami, żelaznymi masywnymi drzwiami. Razwijar próbował przypomnieć sobie, czy nie przechodził tymi ulicami wcześniej, w towarzystwie intendenta Szlopa, ale miasto nocą było zadziwiająco niepodobne do swojej dziennej postaci. Z ciemnych zaułków odprowadzały ich oczy. Razwijar szedł, położywszy dłoń na rękojeści miecza, doskonale rozumiejąc, że od strzału z arbaletu, nie ochroni go żadna kolczuga.
— Stać — powiedział Kartuz. — Czekajcie.
I odszedł gdzieś w ciemność. Razwijar został z Jaszmą. Chłopak się denerwował, co i rusz zaczynał gwizdać, potem przerywał gwizd i kręcił głową, jakby go wołali. Nie był zadowolony, że wplątał się w tę awanturę. Obrzydła, wilgotna i chybotliwa tratwa zdawała się mu przytulnym domem, porzuconym w złej godzinie.
Razwijar pomyślał o Łuksie i pożałował swoich ostatnich słów. Wyobraził sobie, jak on i Jaska patrzą teraz na ciemne miasto, niewidoczne, ale dobrze odczuwalne w ciemności; nocny port Fier, terytorium bezprawia. Powiedział im: „Zobaczymy się rano”. Możliwe, że przecenił swoje siły.
Pomyślał o Jaśce, o jej nietrwałej potędze i jej strachu przed własną magią. „Dlaczego nie zabierasz mnie ze sobą?!”. Wykorzystałby dziewczynę jako oręż i tarczę. Wezwałaby błyskawicę z nieba… I rozeszłaby się wieść o potężnym i zbuntowanym magu, a Jaskę zabito by w ciągu kilku dni — strzałą w plecy, zatrutą strzałą, trującym napojem w kielichu. Razwijar wzdrygnął się, Jaszma zapewne pomyśli, że drżę ze strachu.
Potężny mag powinien być osłonięty ścianą tarcz i częstokołem z włóczni, rozmyślał dalej.
Silna magia ustępuje przed wielką, wielka — przed potężną. Ale nawet potężna magia powinna chodzić z rozwagą, żeby się nie potknąć i nie rozbić głowy o kamień. Jeśli przeżyje tę noc, nigdy więcej nie poprosi Jaskę o magiczną przysługę. Nigdy.
W ciemnej szczelinie zaułka rozmawiały świszczące głosy. Razwijarowi zdawało się, że rozróżnia głos Kartuza, raz pojednawczy, to znowu rozdrażniony. Rozmowa stała się głośniejsza, w głosie starego flisaka wyraźnie przebijał strach. Coś poszło nie tak albo okazało się, że starych przyjaciół nie ma na miejscu… Albo nie są już jego przyjaciółmi.
Jaszma oblizał wargi. Chuda grdyka poruszyła się.
— Słyszysz… Co to… może pójdziemy?
— Stój — przez zęby rozkazał Razwijar.
Kartuz wrócił. Był zły, jego łysina poczerwieniała, w świetle przyćmionej lampy błysnęły zęby.
— No co? Idziemy… A ty, jeśli nie dasz im czego zażądają — zwrócił się do Heksa — to nas obu do rana na wysypisko rzucą… I ciebie! — Kartuz podniósł za kołnierz Jaszmę, który z niepokojem oglądał się na pobliskie ciemne bramy. — Tylko się ruszysz, zastrzelę bez ostrzeżenia… No, idziemy!
— Dawaj miecz.
W wąskim korytarzu było jasno jak w dzień. Razwijar zmrużył oczy, mężczyzna z rudawą rzadką brodą, z jasnymi włosami do ramion wydał mu się dziwnie znajomy i dobra chwila minęła, zanim Razwijar zrozumiał, że to chimajrydzki jeździec. Nagóren.
Odpiął pochwy.
— Masz jeszcze broń?
Wyjął i oddał noże.
— Jeszcze?
Razwijar pokręcił przecząco głową. Nagóren szybko, sprawnie obmacał jego rękawy i cholewy, lekko powiódł dłońmi po bokach. Zadźwięczała kolczuga.
— Przechodź — powiedział jeździec.
Wszedł do całkowicie ciemnego pokoju, który za dnia zapewne służył jako apteka. Pachniało dziwnie i ostro, ale znośnie, jakimiś miksturami. Zatrzymał się w drzwiach, czekając, aż oczy przywykną do ciemności. Nagóren stał za jego plecami.
— Podejdź tutaj — powiedział ktoś z głębi pokoju.
Razwijar ruszył przed siebie wyciągając ręce. Namacał kraj stołu i wyminął go.
— Siadaj.
Zaczął rozróżniać sylwetki. W pokoju, oprócz niego, było jeszcze dwóch ludzi, nie licząc nagóreńskiego jeźdźca, bezgłośnie dyszącego mu w kark.
Podsunięto mu taboret. Usiadł.
— Jesteś Heksem?
— Tak.
— Jeśli Kartuz zełgał i przyszedłeś tylko, żeby trzepać językiem… Czego chcesz?
— Chciałbym ci coś zaproponować, Now.
Człowiek, siedzący przed nim w ciemnościach, ni to zaryczał, ni to zaśmiał się:
— A kim ty jesteś, żeby nazywać mnie po imieniu? Może znudził ci się język w gębie?
— Nie znudził — ciemność przeszkadzała Razwijarowi, nie widział oczu rozmówcy. — Dopisało mi szczęście, że spotkałem cię dzisiaj. I tobie też dopisało szczęście. Nie chcesz mnie o nic zapytać?
— Jeśli blefujesz, impertynencie, będę długo napawał się twoim cierpieniem — po chwili milczenia powiedział nocny baron. — Oco mam cię pytać?
— Na przykład o to, do kogo należała kolczuga, którą mam na sobie.
— Do kogo?
— Do imperatorskiego strażnika, jeźdźcy dosiadającego skrzydlaka, którego zabiłem niedawno. A przed śmiercią wypytałem o wiele spraw.
— Nieźle — wymamrotał Now. I dodał głośniej:
— Przyniosłeś mi ją w prezencie?
— Nie, ponieważ ta jest moja. Ale jeśli chcesz, będziesz mógł mieć ich tyle, ile dusza zapragnie i twoi kamraci także.
— Jesteś szalony — stwierdził Now z nutką zainteresowania.
— Teraz zapytaj, co mi powiedział ten biedny strażnik.
— Cóż powiedział ten biedak?
— A to, że Fier jeszcze nie jest częścią Imperium. Wojska podbiją najpierw ziemie Nagórenów, a dopiero później przyjdą do Fier. To kwestia czasu… A teraz możesz zapytać, od kogo po raz pierwszy usłyszałem o tobie, Now, po śmierci Paznokcia.
— Od kogo?
— Od władcy kamiennego zamku — niedługo przed tym, zanim umarł. Jestem jego następcą.
Nazywam się Razwijar.
W ciemnym pokoju zrobiło się cicho.
— W każdym razie ma miecz Heksów — cicho powiedział Nagóren za plecami przybysza. — A kolczuga rzeczywiście ich. Zauważyłem.
— Słyszałem to imię — w zamyśleniu powiedział Now.
— Ludzie z zamku… różny los ich spotkał… Mówili, że człowiek o imieniu Razwijar zabił władcę.
— Mieli rację.
— A nie kłamiesz? — zapytał drugi człowiek w półmroku. Miał wysoki, ostry głos.
— O czym? O tym, że Imperator skierował swoje wojska na Fier? O tym, że nie macie szans utrzymać miasta, jeśli Nagóreni się poddadzą i nie zostanie zrekonstruowany kamienny zamek?
Że Fier niezbędny jest sojusz z chimajrydami, a wy siedzicie i czekacie jak syte przyślepki, żeby was wystrzelali ze skrzydlaków? Czy może o tym, że Paznokcia, waszego barona, zabili imperatorscy szpiedzy? Może Kartuz okłamał mnie, kiedy mówił, że i na Nowa nastają?
Razwijar mówił, czując jak płonie mu twarz. Zdarzało mu się ustanawiać władzę nad ludźmi — nad zakłopotanymi, prostodusznymi ludźmi w świetle dnia. Teraz starał się zrobić to samo z nocnym baronem Fier w prawie zupełnej ciemności. Nie widział twarzy Nowa i dlatego nie wiedział, czy ten się roześmieje, rozzłości, czy rozkaże nakarmić nim samojadki.
Cisza była odpowiedzią na jego przemowę. Razwijar wstrzymał oddech i pomyślał o Łuksie i Jaśce.
— Naprawdę zabiłem władcę kamiennego zamku — powiedział ciszej. — Ale tylko dlatego, że on… oszalał po szturmie i starał się mnie zabić. Złożyć mnie w ofierze swoim wymyślonym bogom. Zabiłem go, ratując swoje życie. Ale zanim umarł… zdradził mi pewien sekret. Klucz do zrekonstruowania zamku. Tylko ja, jego następca, mogę to zrobić.
Wytężył wzrok, starając się rozróżnić twarze w ciemności. Now i jego wspólnik przysunęli się jeden do drugiego i cicho rozmawiali, Razwijar słyszał szept, ale nie mógł rozróżnić słów.
— Co dokładnie powiedział ci władca?
Wstrzymał oddech. Musi wierzyć w to, co mówi, inaczej przyłapią go na kłamstwie bez żadnego maga.
— Pewien sekret, który mogę wykorzystać, żeby odbudować zamek. W sojuszu z tobą i Fier.
Now uśmiechnął się.
— A jeśli wezmę szczypczyki i poproszę, żebyś zdradził sekret właśnie teraz?
— Wtedy zostaniesz bez sekretu, beze mnie i bez zamku — twardo powiedział Razwijar.
— Jesteś pewien?
— Całkowicie. „Przeprowadź wroga przez mękę tak, żeby dożył do następnego świtu. Umrze wedle twojej woli, nie swojej. To jego ostatnie poniżenie za życia”… Niedawno odwiedziłem Heksów, moich krewnych. Sporo się od nich nauczyłem.
I znowu nastąpiła cisza. Razwijar odetchnął głęboko, zmusił się do rozluźnienia mięśni.
Powoli wyciągnął ręce, położył je na kolana. Zrobił co mógł, następny ruch należało do Nowa… albo do losu.
Zaszeleścił w ciemności właściciel ostrego głosu. Syczał i mamrotał, pochylając się do ucha herszta i do Razwijara doleciało rozdrażnione: „…takich, jak ten!”.
— Zabawny chłopcze — powiedział po chwili Now. — Co mi proponujesz?
— Sojusz.
— Sojusz smoka i człapacza? — Nocny baron krótko się zaśmiał.
— Nawet smoki nie są nieśmiertelne. Kto wie, kiedy przyda się człapacz?
Obcy głos znowu zaszeleścił w ciemnościach: „Wierzyć… przybyszowi…”.
— Wiem, co robić i to zrobię — powiedział Razwijar, przerywając szepty. — Jeśli oszukuję, możesz mnie zabić.
— Ja i tak w każdej chwili mogę cię zabić — rzucił Now.
— Nawet nie spróbowałeś założyć, że może mówię prawdę? Nawet się nie zastanowiłeś? A nuż naprawdę mogę się tobie przysłużyć jak żaden z twoich bojowników jeszcze ci się nie przysłużył?
Now milczał.
— A może masz własny plan jak zatrzymać Imperatora? To przecież kwestia czasu. Fier zostanie ogłoszone imperatorskim miastem, a woda wokół portu poczerwienieje od krwi. Waszej krwi!
Razwijar zaciął się. Przez moment wydawało mu się, że słyszy w swoich słowach głos władcy. Ciemność dławiła go. Była to ciemność wszystkich ładowni, podziemi i lochów, w jakich przyszło mu kiedykolwiek przebywać. Poczuł, że ogarnia go rozpacz; a rozpacz przed obliczem nocnego barona oznaczała śmierć.
Wyobraził sobie, jak na brzegu tratwy pośrodku portu siedzi teraz Jaska i Łuks. Siedzą i patrzą na ciemne miasto Fier.
— Światło — rozkazał Now.
Nagóren za plecami Razwijara chrobotnął czymś, szczęknął. Zapalił się najpierw ognik na końcu knota, a potem na półce zabłysnął duży świecznik, rozganiając ciemność. Razwijar zmrużył oczy. Pokój naprawdę podobny był do apteki. Na stelażach stały butelki z ziołami, w jednej była zamknięta dwugłowa żmija. Przed nim siedział człowiek, około czterdziestoletni, krótko przystrzyżony, z niczym niewyróżniającą się kwadratową twarzą. To był Now. Obok niego stał przyboczny, właściciel ostrego głosu; smagły, z ogorzałą pomarszczoną twarzą, zapewne wcześniej służył na statku. Obaj patrzyli na przybysza: marynarz ponuro, Now — badawczo. Nocny baron miał szare, maleńkie oczy, ich spojrzenie przekłuwało niby igiełka.
— Co masz zamiar zrobić? — po chwili milczenia zapylili Now.
— Najpierw budowa — Razwijar mówił spokojnie i prostymi słowami, nie spuszczając oczu.
— Trzeba kupić wielu krzepkich niewolników. Nająć zdolnych architektów i budowniczych. I jeszcze potrzebne jest drewno, dużo dobrego drewna.
— Skąd my weźmiemy drzewo o tej porze roku?
— Przywiodłem tratwę — odpowiedział niedbale. — Dobre drewwno po niskiej cenie.
Pozostaje je tylko wykupić.
Razwijar bywał już na targu niewolników portu Fier. Wtedy przywieźli go, podrostka, na łódce, wystawili na sprzedaż w szeregu razem z młodymi, silnymi, przyzwyczajonymi do ciężkiej pracy, mężczyznami. Kupiono go, nie spoglądając w twarz, a tylko poszczypawszy muskuły, razem z innymi towarami — węglem, stalowymi posążkami, naczyniami i różnego rodzaju sprzętami — i odprawiono z karawaną na zamek.
Teraz kroczył, szczelnie opatulony w płaszcz, razem ze smagłym Dok-Szertem — byłym marynarzem, prawą ręką nocnego barona Nowa, swoim zdeklarowanym nieprzyjacielem. Now uwierzył Razwijarowi „na zapas” i przeznaczył mu do towarzystwa Dok–Szerta w charakterze pomocnika i nadzorcy.
Minął tydzień od momentu, kiedy handlowiec Remysz otrzymał do trzęsącej się ręki mieszek ze złotem. Jaska i Łuks pozostali zamknięci w jednym z lepszych miejskich zajazdów — Razwijar przede wszystkim zatroszczył się o ich bezpieczeństwo.
Nagóren, jeździec służący baronowi, rozpoznał Łuksa. Razwijar nie mógł przewidzieć, w jaki sposób powitają rodacy powrót zbiegłego chimajryda. Ale o Jaskę niepokoił się o wiele bardziej, wybrał odpowiedni moment i powiedział jej na ucho, tak cicho, żeby nawet Łuks nie mógł usłyszeć:
— Nikt. Nie powinien. Wiedzieć. O tobie.
Dziewczyna kiwnęła głową, zrozumiała od razu.
Ludzie Nowa byli obrotni i sprytni. Pieniędzmi i groźbami nocny baron dopiął swego — najlepszy architekt i budowniczy, jakiego tylko można było znaleźć w Fier, zgodził się pomóc w odbudowie zamku. Tratwę Remysza rozebrano na części. Specjalne mechanizmy przeniosły bierwiona z wody na platformę załadunkową, portowi niewolnicy, postękując, kręcili kołowrotem i chodzili w bębnach, wprawiających w ruch bloki. Drzewo załadowano na ogromne wozy z potężnymi stalowymi kołami, zaprzęgnięto rogacze i karawana ruszyła do zamku okrężną drogą. Czekało ich prawie dziesięć dni podróży.
W ślad za pierwszą odprawiono następną karawanę. Szli w niej ludzie Nowa, kilka dziesiątków nieprzyjemnych zbirów, których Dok–Szert nazywał „strażnikami”. Wieźli narzędzia do pracy i prowiant.
Teraz czekało ich jeszcze odprawienie niewolników. Razwijar wolałby powierzyć to zadanie ludziom Nowa i w ogóle nie pojawiać się na rynku, jednak Dok–Szert starał się nie spuszczać go z oczu.
— Pójdziesz — powiedział chłodno. — Now rozkazał, więc pójdziesz.
Oprych nie dowierzał mu. Nie wierzył w sekret zostawiony jakoby przez poprzedniego władcę. I miał całkowitą rację, ponieważ Razwijar blefował.
Heks domyślał się, że w ruinach zamku wciąż żyją ludzie, lego domysły potwierdzały słowa Jaszmy, który wiele dni spędził w okolicach zamku. Był jednym z tych zuchwałych podrostków, którzy zjawili się przy ruinach w poszukiwaniu „różnych cudów”, które można korzystnie sprzedać. I sprzedawali — broń, rynsztunek, sprzęty, które zmyła woda. Jaszmie się powiodło, ponieważ znalazł prawdziwy srebrzysty puchar, ale cały jego utarg odebrali mu ludzie Chwata — drugiego pod względem wpływów nocnego barona, wiecznie rywalizującego z Nowem. Jaszma najął się na tratwę, żeby na jakiś czas zniknąć z Fier, był bowiem zbyt nieznaczącą osobą, żeby korzystać z ochrony Nowa i za bardzo naraził się ludziom Chwata, rozkwasiwszy jednemu z nich nos.
Po niektórych szczegółach, które zapamiętał z opowieści Jaszmy, Razwijar wiedział, że młodzieniec nie kłamie. Chłopak naprawdę podchodził blisko do mocno zniszczonego zamku, włóczył się po dnie wąwozu, ryzykując, że zostanie zmieciony ziemną lawiną, natykał się na trupy Nagórenów i obrońców zamku, odnalazł puchar, prawie nieuszkodzony, widział czarny dym, podnoszący się z wąwozu, wysoko na stoku… Potem strzelali do niego z wyższych kondygnacji zamku dając nieproszonemu gościowi jednoznaczny sygnał, żeby się wynosił.
Kto mieszka w zamku? Resztki garnizonu? Chimajrydzi? Trzeba będzie ich stamtąd wykurzyć albo spróbować się dogadać. I zrobić to zanim jeszcze przybędą karawany, zanim architekt obejrzy zamek i ogłosi swój werdykt: nadaje się do odbudowy? Nie nadaje się? I wtedy Dok-Szert nakaże Heksowi natychmiast skorzystać z sekretu otrzymanego od władcy…
Ale to będzie potem, powiedział do siebie Razwij ar. Mam czas, żeby się przygotować.
Jeszcze kilka dni.
Zaufany Nowa kupował niewolników z podejściem człowieka, który przychodzi na rynek kupić warzywa. Wybierał krytycznie, targował się bez nadmiernego skąpstwa, doskonale znał wszystkich kupców. Z ważnymi handlarzami niewolników wymieniał uścisk dłoni, pomniejszym lekko skinął głową. Każdy starał się mu dogodzić. Razwijar szedł za nim, nisko opuściwszy głowę, żeby nie przyciągać zbędnego zainteresowania i starał się nie rozglądać po bokach.
— Potrzebne są baby — w zamyśleniu powiedział Dok–Szert. — Najmniej pół dziesiątka.
— Oni będą dla ciebie pracować, czy obłapiać się z niewolnicami? — zapytał przez zęby Razwijar.
Dok–Szert zerknął na niego:
— A co, czyżby w twoim sekretnym planie było powiedziane, że bab na zamek nie wolno kupować?
Nie znalazł na to odpowiedzi. Oprych postał chwilę, szczerząc się i wpatrując się w niego, potem odszedł do swoich ludzi; rozporządzał, gdzie odprowadzać już kupionych niewolników.
Razwijar stał, kuląc się pod milczącymi spojrzeniami wystawionych na sprzedaż ludzi, gorączkowo wymyślał wyjaśnienie dla Dok–Szerta, dlaczego on, Razwijar, nie pójdzie tam, gdzie sprzedają kobiety i dzieci.
Obok, pod wypłowiałym na słońcu daszkiem, drobny handlarz niewolników starał się sprzedać towar równie pośledniemu posiadaczowi ziemskiemu.
— Tanio proszę! Grosze! A co tam ręka, przecież nogi ma całe! Potrzebny ci do koła łopatkowego, czy do wioseł?
— „Nogi całe”! Popatrz na jego nogi, ledwie nimi powłóczy! Więcej zje niż zarobi!
— On mało je…
— Nie kompromituj się — takich na rynek wystawiać!
— Czekaj, mam jeszcze kilku młodszych…
Chociaż nie chciał patrzeć, jednak odwrócił głowę. Zupełnie blisko, obojętny niczym kłoda drewna, stał w szeregu żywego towaru dziesiętnik Bran. Razwijar poznał go, mimo siwej brody, prawie całkowicie porastającej pokrytą szramami, czerwoną twarz. Mimo nowej blizny na czole, zapewne od uderzenia mieczem. Mimo tego, że prawa ręka dziesiętnika wisiała bezwładnie.
Mimo mętnego, nieobecnego spojrzenia.
Podszedł. Milcząc chwycił handlarza za gardło. Ten urwał w pół słowa, szarpnął się, Razwijar uniósł go nad ziemię, gotowy zadusić.
Kupiec, który wcześniej się targował, krzyknął. Jego krzyk podchwyciło kilka głosów, gdzieś świsnął bicz, przywracając porządek. Na rynku niewolników gwałtowne zamieszki nie były nowością, ale miejscowi nadzorcy wiedzieli, jak sobie z tym radzić.
Handlarz chrypiał, majtał w powietrzu nogami, powoli tracił oddech. Razwijar rzucił go na ziemię i wyciągnął miecz. Kłoś zawisł na jego ramionach. Strząsnął obce ręce, nie oglądając się nawet.
— Ej, stój! — krzyknął władczo Dok–Szert. Zatrzymał się. Odwrócił. Ludzie nocnego barona stali półkręgiem, gotowi do walki, do zabijania. Razwijar zmusił się, żeby schować miecz. Wolno podniósł ręce:
— Wszystko w porządku. Róbcie swoje.
Przyboczny Nowa zmarszczył brwi. Razwijar wytrzymał jego spojrzenie, potem popatrzył na drobnego handlarza, który cały czas jeszcze kulił się w pyle drogi.
— Starzec jest mój, zabieram go. I bądź przeklęty, bydlaku.
Dzienna kryjówka Nowa znajdowała się w samym centrum miasta, w ogromnej willi otoczonej kamiennym murem. Po ścieżkach sadu chodziły białe i szkarłatne ptaki, w maleńkim basenie leżała słonucha, ryba przemieniająca morską wodę w słodką. Do muru przylegał budynek, będący jednocześnie i koszarami, i tawerną, i domem uciech. Razwijar zażądał oddzielnego pokoju i przyprowadził tam Brana. Ten milczał.
Były dziesiętnik dostał jeść i mógł się umyć, przyniesiono mu też czystą odzież. Razwijar, zajęty pertraktacjami z budowniczym pod bacznym wzrokiem Nowa, odwiedzał Brana trzykrotnie w ciągu dnia. Starzec milczał, chociaż wyraźnie rozumiał skierowane do niego słowa.
Niewolnicy odeszli w kierunku zamku drogą, którą kiedyś przeszedł Razwijar. Przyleciał pocztowy nietoperz z wieścią, że druga karawana — z rzemieślnikami i zbirami — dogoniła pierwszą, tę z drewnem, dwa dni drogi do Kipieli. To był znak dla pozostałych, że pora ruszać w drogę.
Dziesiętnik Bran leżał w swój ej klitce, wyciągnięty na sienniku, patrząc w sufit. Razwijar zaszedł do niego, nie łudząc się, że dawny nauczyciel podejmie rozmowę.
— Wyjeżdżam — powiedział od drzwi. — Jesteś wolny, ponieważ nie wykupiłem cię, tylko odbiłem. Możesz tutaj zostać, nikt cię nie tknie… jakiś czas. Lepiej wyjedź, jak tylko nabierzesz trochę sił. Wyjedź daleko od Fier. Zostawię ci pieniądze…
Zdjął z pasa portfel. Przyćmione światło z maleńkiego okienka grało srebrem na czerni jego kolczugi.
— Zabiłeś go — powiedział nagle dziesiętnik Bran. — Człowieka, który zabrał cię spośród niewolników… wywyższył i obdarzył swoją przyjaźnią.
— Tak — Razwijar opuścił ręce. — Ale nie powiem ci, dlaczego to zrobiłem. To zostanie między mną… a władcą.
Bran pokręcił głową.
— On lubił kobiety. I nigdy nie miał skłonności do chłopców. Kochał cię jak syna, a nie jak kochanka, i…
Razwijar roześmiał się głośno. To było grubiańskie, może nawet przykre, ale nie zdążył nic zrobić, nawet zakryć ust dłonią. Zapewne w całym budynku usłyszano jego nieprzyjemny, urywany śmiech, bardziej podobny do nocnego krzyku jakiegoś drapieżnika.
Źrenice Brana rozszerzyły się:
— Ty się śmiejesz?!
— Jakie zabawne wyjaśnienie — Razwijar wytarł łzy. — Jaki wzruszający powód zabójstwa.
Dziesiętniku… Nigdy nie zdołasz wyobrazić sobie, co między nami zaszło. I nigdy się nie dowiesz. Wybacz.
Bran usiadł na sienniku. Różowa blizna na jego głowie napłynęła krwią, Bran nieświadomie powiódł po niej zdrową ręką:
— Młodzieńcze…
I rozkaszlał się.
Czasu było mało. Bran mówił pośpiesznie, krztusząc się i co msz pocierając bliznę. Po śmierci władcy, na krótki czas przejął na siebie dowodzenie, ale twardy grunt pod zamkiem chwiał się, drżały podłogi, ściany pokrywały się siatką spękań. Strumienie wyschły, zaczęła się susza, a z nią choroby. Niewolnicy i rzemieślnicy, kobiety, wolnonajemni, rozeszli się, gdzie kio mógł. Wielu ocalało, niektórych pochwycili chimajrydzi. Od zbiegów Nagóreni dowiedzieli się o zgubie władcy i przystąpili do jeszcze jednego ataku. Wdarli się do zamku, Bran walczył u samych bram. Myślał, że umrze w boju, ale na nieszczęście przeżył, chociaż uznali go za martwego.
Ocknął się prawie po miesiącu w chacie jakichś pasterzy. Długo mieszkał z tymi ludźmi, którymi wcześniej gardził. Stopniowo wracały mu siły, ale prawa ręka odmawiała posłuszeństwa.
Potem pojawili się łowcy z Fier w poszukiwaniu nowych niewolników. Stanął w obronie pasterzy, którzy w swojej nędzy dzielili się z rannym ostatnim kęsem sera. Znowu go ogłuszyli i przywieźli związanego na bazar, ale nikt nie chciał kupić starego kaleki.
— To kara za tę wyprawę… Za nową granicę — szeptał Bran.
— Pamiętasz ich głowy na pikach? Wszystko, co się z nimi stało i co się stało ze mną, to kara za ten najazd…
W ciasnej klitce nieruchomo stało ciężkie powietrze. Kwadratowe okno, zamiast szkłem było zaciągnięte pęcherzem muszlaka, nie można było przez nie patrzeć na zewnętrzny świat, cedziło światło jak skąpą jałmużnę.
— Kto jest teraz w zamku? — zapytał twardo Razwijar.
— Nie wiem. Może ktoś z naszych — Bran boleśnie zmarszczył czoło. — Tam nie ma przecież ani jedzenia, ani wody…
— Woda wróciła — powiedział łagodnie. — Rozmawiałem z jednym szabrownikiem.
Widział, że wodospady się odnowiły.
— Może w zamku ostał się jeszcze ktoś z naszych — powtórzył Bran. I jego matowe oczy rozbłysły. — Idziesz… tam?
— Tak. Odbuduję zamek.
— Zabierz mnie ze sobą — schrypniętym głosem poprosił Bran. — Ja… sporo wiem. Pomogę ci.
— Dziękuję — powiedział Razwijar z całego serca.
Chwilę przed północą zastukał kołatką w drzwi zajazdu „Błękitna Fala”. Nad okuciem znajdował się napis: „Nocą nie otwieramy”, jednak Dok–Szert wytłumaczył Razwijarowi, jak stukać w specjalny sposób.
— Kto tam? — dał się słyszeć przestraszony szept.
— To ja, twoja teściowa — powiedział Razwijar przez zęby. — Pozdrowienia od Nowa.
Zagruchotały zamki i łańcuchy. Drzwi się uchyliły.
— Co z nimi? — zapytał Razwijar sługi, patrzącego na niego z uniżonym przerażeniem.
— Śpią…
Po bezgłośnych, kamiennych schodach wszedł na drugie piętro. Zajazd był dobry, solidny, gospodarz wkupywał się w łaski Nowa regularnie i szczodrze. O „Błękitnej Fali” mówiono, że jest bezpieczna nawet nocą i od lokatorów nie można było się opędzić.
Dla siebie i towarzyszy wynajął duży apartament z kominkiem, z trzema doskonale urządzonymi pokojami. Nie było tutaj ani kurzu, ani cudzych trofeów z polowań, ani ciężkich kotar, ani zbutwiałych dekoracyjnych poduszek. Gładkie drewno, proste, wygodne meble, umywalki, które na każde wezwanie napełniano ciepłą wodą. Okna, wystarczająco duże, wychodziły na ulicę. Widać było doskonale, kto pojawia się przy frontowym wejściu.
Heks wziął z rąk sługi świeczkę z przezroczystą osłoną.
— Dziękuję. Idź spać.
Służący wziął brzęczącą monetę, pokłonił się i zniknął. Razwijar pchnął drzwi i znalazł się w pierwszej z komnat. Kominek stał pusty i zimny. Zasłonki na oknie były szeroko rozsunięte, z zewnątrz, z ulicy, nie donosił się żaden dźwięk, nie przenikał ani promyczek.
Zaczął nasłuchiwać. Z komnaty po prawej stronie ledwie dawał się słyszeć spokojny oddech.
Uchylił drzwi i po cichutku zajrzał do środka. Na szerokim, niskim łóżku leżał chimajryd, wyciągnięty na całą długość ciała, z opuszczonymi tylnymi łapami. Jaska leżała przytulona do jego miękkiego, jasnego brzucha. Łuks obejmował ją we śnie i ramionami i przednimi łapami.
Cieniutkie prześcieradło okrywało do połowy nagie ciało dziewczyny.
Razwijar zamknął drzwi. Kilka chwil o niczym nie myślał tylko patrzył na komnatę, występującą z ciemności naprzeciw świeczce. Trzeba zaciągnąć story, lepiej, żeby z zewnątrz nie widziano ognia, to niezgodne z obyczajami Fier…
Wszystko, co działo się z nim w ciągu ostatnich dni, teraz wróciło i zakołatało pod żebrami jak kamień w kręcącej się beczce. Dziesiętnik Bran, wielki wojownik poniżony i sprzedany w niewolę jak kawał mięsa. Ruiny zamku, który on obiecał odbudować… czy aby nie rozpadnie się kamień od pierwszego uderzenia kilofa?! Czy aby nie ucieknie budowniczy, kiedy zrozumie, czego chce od niego obłąkany Now? Razwijar przynosił ofiary Miedzianemu Królowi, widział każdą żyłkę na trawie pod nogami, pomścił śmierć swego ojca, zabijając wodza Heksów, nosi ich miecz i kolczugę imperatorskiego strażnika… No i co z tego?!
Opadł na fotel i postawił świeczkę na podłodze. No i co z tego, przecież to jego decyzja, decyzja jeźdźca. Oddał Jaskę swojemu bratu na „drugą noc”, a tym samym zgodził się, że jest także żoną Łuksa. Żoną Łuksa, który jest droższy niż brat, tylko dlaczego teraz ma ochotę pójść do kuźni i zamówić ostrogi?!
Jutro o świcie wyruszą w drogę. Drogą przez tunel, potem obok Kipieli, wreszcie przez przełęcz. I prawie nie będzie czasu na spanie, trzeba teraz odpocząć, póki można. Zdrzemnąć się, chociaż kilka godzin. Był nieprzytomny. Przecież zaraz po powrocie do zajazdu miał zamiar zwalić się do łóżka…
Podniósł się. Zdjął płaszcz. Rozpiął pas, zdjął przepaskę i pochwy. Bezmyślnie wyciągnął miecz — ciemny, bez jednego błysku na klindze. Dlaczego nie zabił handlarza niewolników?!
Powiódł palcem po ostrzu. Ból był silniejszy niż się spodziewał. Wystąpiła krew i szybko zaczęła kapać na podłogę. Razwijar patrzył na nią z dziwnym zadowoleniem. Miał ochotę wziąć miecz i zniszczyć komnatę, rozbić zajazd, rozłupać wszystkie te fotele i stoły na tysiące drzazg.
Ni z tego, ni z owego przypomniał sobie młodziutką Dżal — miłą, pokorną, z nieśmiałym uśmiechem na ustach.
Zgasił świeczkę i podszedł do okna. Ulica milczała, coś mignęło w zaułku naprzeciwko, jakby odblask lampki przykrytej połą. Miasto kipi nocnym, złym życiem, na ruinach spalonej biblioteki, jak mówiono, pająki Cza oplotły zwęglone belki swoją pajęczyną…
Stał tak minutę, może dwie. Powietrze nocnego Fier pachniało dymem, moczem i strachem.
— Razwijar!
Nie odwrócił się.
Cichutki odgłos bosych stóp po drewnianej podłodze. Z tyłu na jego ramionach legły drżące, lekkie dłonie.
— Wróciłeś… Razwijar, tak się bałam… Razwijar?
Nie odwrócił się. Ręce Jaski powolutku spełzły z jego ramion.
— Posłuchaj… My… Po prostu usnęliśmy. Po prostu. Niczego nie było. Dzisiaj, niczego…
Nie wiedzieliśmy, gdzie jesteś, kiedy się pojawisz, Łuks mnie pocieszał. Gdyby nie on oszalałabym! Nie było cię już tyle dni… Nikt niczego nie wie, tylko to słowo: czekajcie… On mnie nie dotykał!
— Widziałem.
— Niczego nie widziałeś! I nie mogłeś widzieć… Dlaczego nie jesteś magiem, dlaczego nie czujesz, że ja nie kłamię?!
Mówiła coraz głośniej. Razwijar zamknął okno i wreszcie się odwrócił, w pokoju było ciemno. Czuł ciepło jej twarzy, zapach skóry i włosów, słyszał cichutko kapiące łzy.
— Razwijar… — powiedziała prawie niedosłyszalnie. — co mam robić?! Jeśli mówisz, że powinnam być jego… mam być mimo to twoja? Nawet jeśli ty nakazujesz? Nakazujesz mi być jego i nie powinnam cię słuchać? A potem ty mnie odrzucasz, dlatego, że jestem jego? Za co tak mnie traktujesz? I za co tak traktujesz jego, jak możemy…
Zacięła się. Z pokoju, gdzie został Łuks, dobiegała cisza, Razwijar zlizał krew z rozciętego palca. Jaska stała bardzo blisko, nie płakała i nawet, zdaje się, nie oddychała.
Wziął ją w ramiona. Od razu pojął, że ona nie kłamie i nigdy go nie okłamywała. Jej usta miały smak prawdy. Jakby ześliznął się ze szczytu i rozpłynął się rzeką, i rozlał po rozległej zielonej równinie. I znowu stał się potokiem, płynął w dół korytem i nie słyszał niczego, oprócz jej nierównomiernego oddechu. Żył i przeżył dla dzisiejszej nocy. Wzniósł się na górę i wybuchnął wewnątrz — milcząc, bez jednego jęku, zacisnąwszy zęby.
Teraz gorące ciało Jaski przemieniło się w rzekę, a Razwijar płynął po niej, szczęśliwy, wesoły i silny. Wiodło go coś, kołysało, rzeka była szczodra i ciepła, a na niebie odbijały się mosty i kopuły dalekiego Mirtie. Zdaje się, że na kilka chwil zasnął albo zatracił świadomość i płynąc coraz dalej po rzece, usłyszał zdławiony krzyk w dole, u wejścia do zajazdu.
— Cofnąć się!
— Drzwi…
— Na po…
Razwijar podskoczył. Brakowało mu powietrza i musiał oddychać ustami. Serce kołatało, w pośpiechu, nierównym, pogubionym rytmem, zatupotały szybkie kroki na korytarzu. Zabrzmiały przestraszone głosy, które przerwał władczy ryk z zewnątrz:
— Otwierać! Oddajcie Heksa, pozostałych nie tkniemy!
Zaczął się miotać po ciemnej komnacie:
— Świecę! Jaska, świecę, szybciej!
W ciemności rozbłysło czerwone światło. Na zewnątrz, na ulicy, zapłonęły pochodnie, a zasłona była zaciągnięta nieszczelnie. Razwijar ubierał się, plącząc się w odzieży i łamiąc paznokcie. Z pokoju obok wyskoczył Łuks. Krzyknął na wystraszoną, nagą Jaskę:
— Od okna! Odejdź!
Odepchnął dziewczynę w głąb komnaty i zamarł przy oknie, przytknąwszy nos w szczelinę miedzy ramą a zasłonką. W dole było zamieszanie. Razwijar rozróżnił głos gospodarza, ten jęczał, błagając o coś.
— Co tam Now! — ryknął ordynarny, zapity głos. — Do szamba z Nowem! Jesteśmy od Chwata! Otwieraj!
Razwijar znalazł swój miecz.
— Nie mogę — lamentował gospodarz. — Nie mogę odnaleźć klucza!
— Nie możesz?! — coś ciężkiego gruchnęło w drzwi. — Nie znajdziesz klucza, to my z zewnątrz drzwi rozłupiemy. Żona z dziećmi w domu?
— Już otwieram! — krzyknął gospodarz na cały głos i w tym momencie Łuks z trzaskiem oberwał storę i skoczył w dół.
Razwijar rzucił się do okna i zobaczył, jak chimajryd miękko wylądował na cztery łapy za plecami ludzi, stłoczonych przy wejściu do zajazdu. Zakręciły się klingi. Padł pierwszy trup, pierwszy ranny odskoczył, przyciskając ręce do brzucha. Trzech ocalałych zbirów napadło na półczłowieka z trzech stron. Po ich zachowaniu Razwijar pojął, że mieli już okazję walczyć z chimajrydem.
— Skórę nad kominek! — krzyczał ich przywódca. — Skórę przybiję gwoździami! Nie porysujcie mu zadu, chłopaki!
Razwijar wskoczył na parapet. W tym momencie otworzyły się drzwi i do komnaty wdarli się z korytarza niezapowiedziani goście — dwóch z mieczami i trzeci z wzniesionym arbaletem.
Jaska cofnęła się, przykrywając oberwaną portierą. Razwijar zdążył zobaczyć, jak Łuksa przyciskają do ściany przeciwległego domu i skoczył z powrotem do pokoju.
Miecz Heksów nie był przystosowany do walki pod dachem. Za długi, nawet do walk w lesie, był kiedyś wykuty do potyczek na otwartym polu. Razwijar rzucił krzesłem w niewysokiego, kościstego mężczyznę z mieczem i ruszył do ataku na drugiego, barczystego, starając się trzymać przeciwnika między sobą, a strzelcem z arbaletem. Długi brzeszczot rozdarł obicie na ścianie, draperia rozwarła się ciemnymi ustami. W ostatniej chwili odbił ciężkie uderzenie tak, że posypały się iskry z oczu i spod krzyżujących się ostrzy. Barczysty zyskał przewagę, w tym czasie Jaska, wynurzając się z ciemności, chlasnęła wroga zasłonką po oczach. Razwijar wykorzystał jego chwilową ślepotę, przekłuł, złapał ciało, i zdążył zasłonić się nim jak tarczą, przed lecącą strzałą. Rzucił swój miecz, przechwycił broń martwego i zabił strzelca, zanim ten zdążył się odsunąć.
Niewysoki, kościsty żołnierz zawrócił i rzucił się do ucieczki w dół, po schodach. Razwijar nie dał mu uciec — rozłupał mu głowę od tyłu. Rzucił trupa na krużganek między schodami, jednym susem przemierzył przedpokój do drzwi wejściowych.
Na ulicy trwała walka. Łuks jeszcze się trzymał. Głębokie rozcięcie nad brwią krwawiło, chimajryd był bardzo blady, ale nie upadł. Razwijar gotów był zaśpiewać z wdzięczności: Wytrzymał! Jeszcze żyje!
— Do mnie!
Odwrócili się wszyscy trzej. Przyskoczył do przywódcy, ale ten okazał się nieoczekiwanie zwinnym i silnym wojownikiem. Pochodnie krążyły, opisując łuki, zmieniając światło i nocną mgłę tak, jak to było wygodne dla napastników. Broniąc się, Razwijar odwrócił się twarzą do zajazdu i kątem oka zobaczył Jaskę w oknie.
— Nie! Stój!
Dziewczyna uniosła ręce. Nic się nie wydarzyło. Słyszał jak wychrypiała coś nieartykułowanego z wysiłku, potem rozpłakała się głośno. Wykrzyknęła — „Umierajcie!
Padajcie!” — ale wrogowie wciąż atakowali i odpierającym atak było coraz ciężej . Uliczne zbiry brały udział w dziesiątkach podobnych bitew — walczyli i mieczami, i pochodniami. Łuks ledwie uchylił się od płomienia, którym celowali w jego twarz, brwi chimajryda spaliły się, włosy trzeszczały, wroga klinga rozcięła mu przedramię…
— Nnnaa!!
Wąska ulica rozjaśniła się błyskiem. Przywódca nocnych rozbójników zamarł, przepuścił uderzenie Heksa i zaczął upadać, ale nie od rany. W jego czole dymiła dziura. Dwóch pozostałych oślepło, zaskoczeni stracili głowę. Łuks ostatkiem sił rzucił się naprzód i pokonał drugiego, a Razwijar powalił trzeciego. W ciągu kilku minut wszystko stało się oczywiste, tylko pochodnie i trupy walały się po ziemi.
— Jaska — wyszeptał Razwijar.
Wszystko mu płynęło przed oczami. Miłość, bójka, niepoprawna głupota dziewczyny, która sama siebie wydała… I tym samym ocaliła, prawdopodobnie, życie jemu i Łuksowi.
Szuu wie, kto obserwował walkę z ciemności i teraz biegł po wąskich uliczkach, niosąc wstrząsającą wiadomość nocnemu baronowi Nowi. Albo Chwatowi. Albo obu hersztom. Kobieta jest magiem, jest śmiertelnie niebezpieczna, a to znaczy, że jej życie jest coraz mniej warte z każdą chwilą.
Uporał się z nadciągającym atakiem paniki. Co widział właściciel zajazdu i jego żona? Ilu jeszcze lokatorów może świadczyć przeciwko Jaśce? Kto jeszcze zauważył ten przeklęty błysk?
Nie ma sensu teraz uciekać, brama miejska jest zamknięta, na ulicach rządzi nocne prawo…
Jeden z leżących w rynsztoku nagle poruszył się i zachrypiał. Razwijar pochylił się nad nim:
— Kto was przysłał?
— Chwat…
— Do czego mu jestem potrzebny?
— Nie… nie powiedział.
— Dlaczego służysz Chwatowi? — wyrwało się Razwijarowi, nieoczekiwanie dla niego samego. — Dlaczego nie Nowi?
Ranny chrząknął i roześmiał się głucho:
— Now… To jego ostatnie dni. Służ Chwatowi. Będziesz długo żył.
— Długo, jak ty? — zapytał drwiąco Razwijar.
— Oszczędź mnie — powiedział ranny. — Pomogę ci… Chwat wywyższy i ciebie i twoją dziewczynę maga… Będziecie chodzić w złocie… Będziecie…
Po chwili był martwy. Razwijar nie miał zamiaru zostawiać świadków.
Now pojawił się osobiście — po półgodzinie. Nowinę przyniósł mu szpieg, podstawiony do obserwowania zajazdu, chłopak około trzynastu lat. Herszt był niespokojny i zły, trupy leżały rządkiem na ulicy. Jeden z nich, przywódca, miał oszpeconą ogniem, wypaloną prawie nie do poznania twarz.
— Co z nim?
— Upadł na pochodnię — obojętnie powiedział Razwijar. Tak obojętnie jak tylko mógł.
Każdy uczony lekarz, obejrzawszy tego trupa, stwierdziłby z całą pewnością, że zginął on nie od stali, a w wyniku magicznej interwencji. Razwijar liczył tylko na to, że nocny baron nie zacznie oddawać trupów wroga uczonym lekarzom.
— Ludzie Chwata — powiedział Now ze wstrętem. — Przyszli za mną. Jeszcze trochę, a by mnie dorwali.
Herszt zaklął szpetnie.
— Oni wiedzą, że przyniosłem ci sekret — powiedział Razwijar. — Skąd? Kto jest panem miasta: ty czy Chwat?
— Chwat dostanie swoje — ponuro oznajmił Now. — Ale skąd on wiedział?
— Zapytaj swoich ludzi — znacząco zwiesił głos. — Komu służy Dok–Szert, czy jeszcze tobie?
— Zamknij się!
Po oczach Nowa Razwijar pojął, że posunął się za daleko. Nocny baron milcząco przeszedł do sieni, wszedł po zalanych krwią schodach, podniósł z podłogi fotel, usiadł. Milczący Nagóren, poznany wcześniej, zapalił świece.
— Twoja dziewczyna… to kto taki?
— Moja żona — Razwijar skulił się w środku.
— Opowiadają o niej dziwne rzeczy — powiedział Now, nie spuszczając wzroku z jego twarzy. Razwijar wytrzymał spojrzenie.
— Kto opowiada?
— Kruteń! — zawołał Now.
Wszedł podrostek, piegowaty i zezowaty, z soplami pod nosem i nożem u pasa. Pełnym uwielbienia wzrokiem wpatrywał się w Nowa.
— Co widziałeś?
Chłopak zerknął na Heksa.
— Widziałem dziewkę w oknie. Nagą.
— Obleśny podglądacz — wycedził Razwijar przez zęby. — Wie, na co patrzeć.
Now się nachmurzył:
— Co mówiłeś? O błyskawicy?
— Ona, o tak, zrobiła rękami, potem jeszcze, o tak, potem jeszcze… Coś krzyczała: „Umieraj!
Padaj!”.
— I ktoś upadł?
— Nie. Potem ona zrobiła tak. I jak nie błyśnie! Bach! W czoło. I on łup! Na ziemię.
Widziałem.
Chłopak zamilkł, przymilnie spoglądając na nocnego barona — czy przypodobał mu się swoim oddaniem? Nastąpiła krótka pauza.
— Co powiesz? — zapytał Now.
Mówił niedbale, ale Razwijar słyszał w jego głosie napięcie i nawet strach. I chciwość. Nocny baron nigdy nie widział magów z bliska. Słyszał o nich prawdę i bajki. Nie był w stanie odróżnić fikcji od faktów. Chciałby dostać maga w swoje ręce — i bał się.
— Jaska — głośno zawołał Razwijar.
Wyszła całkowicie ubrana, ale nieuczesana, z pogryzionymi, opuchniętymi wargami. Żałosna, przestraszona, blada, Razwijarowi ścisnęło się serce, w myślach poprosił dziewczynę o wybaczenie.
— Ta? — zapytał Nowa.
Herszt chciwie przyglądał się dziewczynie. Ta patrzyła w podłogę, Razwijar zdążył zauważyć, jak odrobinę rozluźnia się napięta twarz barona.
— To twoja baba?
— Moja żona.
— Piękna, ale chuda — z wymuszoną drwiną oznajmił Now. — Ty naprawdę…. Jesteś magiem, dziewczyno?
Jaska szybko zerknęła na niego i speszyła się. Herszt uniósł brwi, Razwijar szybko podszedł do dziewczyny, wziął ją pod brodę, i nakazał patrzeć sobie prosto w oczy.
— Jaska! Pokaż, jak robisz błyskawice.
Patrzyła na niego długo nic nie rozumiejąc.
— Ty… żartujesz?
— Nie żartuję. No już, pokaż, jak wzywasz deszcz i burzę!
Mówił głośno, może zbyt stanowczo. Dziewczyna oddychała ciężko. Razwijar patrzył jej prosto w oczy. Strasznie żałował, że skradziono im całą godzinę szczęścia. Albo całą noc szczęścia. Albo w ogóle ukradli im życie. Tajemnica Jaski paliła, jak jajo ogniewuchy w gołych dłoniach, ale Razwijar musiał ją utrzymać, nie zmieniając się na twarzy, właśnie teraz, przed Nowem. Chociażby do jutrzejszego ranka.
— Pokaż, jak czynisz ludzi niewidomymi — kontynuował, patrząc dziewczynie w oczy. — Nie? A dlaczegóż to? No już, przecież jesteś potężnym magiem. Ten chłopak widział cię przy pracy.
W głosie Razwijara po raz pierwszy pojawiła się ironia. Kruteń pociągnął nosem, poczuł, że sprawy nie układają się po jego myśli. Szybko popatrzył na Nowa, na Heksa i znowu na Nowa.
Na wszelki wypadek wycofał się bliżej drzwi.
— Chłopak widział — znacząco powtórzył Razwijar. — Tylko powiedz mi, Now, dlaczego, kiedy przyszedłem do ciebie z propozycją, potężny mag został na tratwie? Przecież ryzykowałem życie?
Twarz Nowa stawała się coraz bardzie ponura.
— Szuu — powiedział wreszcie. — Już myślałem… Poszedł won!
Chłopak zniknął, jakby rozpłynął się w ciemności.
Zajazd znowu zamknięto. Trupów nikt nie sprzątnął, ani nawet nie przykrył, miały poniewierać się na ulicy, czekając świtu. Lokatorzy siedzieli w swoich pokojach, nie ryzykując wystawiania nosa. Wizyty w Fier, nawet krótkie, zgubnie odbijały się na ciekawskich; ślepi i głusi kołtuni żyli tutaj znacznie dłużej.
Now odszedł. Zbliżał się ranek. Łuks był ranny. Razwijar wyciągnął z bagaży torbę z zasuszonym trójlistnikiem. Liście, podobne do ptasich łap, jeszcze bardziej skurczyły się we wrzącej wodzie. Wywar pożółkł od kwiatów, drobnych, jaskrawych o ostrym zapachu.
Jaska trzęsła się cała.
— Wybacz — ledwie powstrzymywała łzy.
— Nic się nie stało. Inaczej by nas zabili.
— Nie uwierzył ci do końca. Ten Now. Podstawi szpiegów. Wokół domu pełno jest jego ludzi… Rano na pewno rozkaże obejrzeć trupy.
— Rano będziemy daleko stąd— powiedział, jak mógł najbardziej stanowczo. — Zbieraj się.
Sam przemył ranę Łuksa wywarem, nałożył czystą szmatkę, przewiązał. Półczłowiek milczał, niekiedy sycząc z bólu.
— Musimy dopracować walkę w parze — powiedział Razwijar.
— Nie z twoim mieczem — apatycznie odezwał się chimajryd. — Jeszcze mi ręce odrąbiesz.
W walce w parze jeździec ma dwa kindżały długie na dwa łokcie.
— We dwóch powaliliśmy ośmiu. Chodź, zrobimy ci tatuaż na pamiątkę tego zwycięstwa?
— W jakim miejscu? — posępnie zapytał Łuks.
— Na zadzie. Tak będzie bardziej widoczny.
— Na zadzie to brak szacunku dla zwycięstwa.
— To po prostu można wystrzyc ósemkę. Na boku.
— Albo przewiązać ogon wstążką — Łuks nerwowo ziewnął.
— Boli? — zapytał po chwili Razwijar.
— To dobrze — ni w pięć, ni w dziewięć odezwał się chimajryd. — Posłuchaj, wiesz przecież, że Jaska cię okłamała.
— Kiedy? — zapytał Razwijar, wszystko już doskonale pojmując.
— Dzisiaj. Skłamała. Ja z nią… Dzisiaj także się z nią kochałem. Jest moją żoną. Też mam do niej prawo.
— Oczywiście — powiedział Razwijar, czując się tak, jakby jego twarz powlekała się szronem.
Noc ciągnęła się nieznośnie długo. Ludzie Nowa kontrolowali najbliższe kwartały, ale niektórzy z nich zapewne służyli (lh watowi. Oczekiwali nowego napadu. Gwiazdy w końcu jednak zaczęły blednąc, a kruchy spokój zajazdu cały czas pozostawał nienaruszony.
Wyszli, ledwie niebo zaczynało szarzeć i szczęśliwie dotarli do rezydencji Nowa. Oczekiwał ich Dok–Szert w lekkim powozie, zaprzężonym w młodego rogacza. Były marynarz także nie spał wiele nocy — Razwijar zauważył szarawy odcień skóry i mętną ciecz zbierającą się w kącikach zmęczonych oczu.
— Śpieszysz się? — zapytał Dok–Szert.
— Zaniedbana minutka, przeoczona monetka. — Razwijar uśmiechnął się z wysiłkiem.
Przyboczny Nowa dał znak. Dziesięciu uzbrojonych ludzi wyszło z koszar i okrążyło powóz.
— O co chodzi? — spokojnie zapytał Heks.
— Ci ludzie pójdą z nami — powiedział Dok–Szert. — Nie potrzeba nam niespodzianek.
Powóz ruszył. Razwijar kroczył obok, jak ogłuszony, po pustych jeszcze ulicach Fier i w każdym momencie oczekiwał strzały zza rogu. Dziesiętnik Bran jechał na wozie, ponieważ był zbyt słaby, żeby iść pieszo. Łuks milczał, jego ręka wisiała na temblaku, przecięcie na czole zapiekło się brunatną linią. Także leżał na wozie, zwiesiwszy łapy, melancholijnie spoglądając to na drogę za nimi, to na jaśniejące niebo, to na garbatego, maleńkiego rogacza, który jeszcze kilka tygodni temu ssał wymię matki, a teraz ciągnął bez szczególnego wysiłku wóz z bagażem, chimajrydem i rosłym człowiekiem. Łuks jakby nie zauważał ludzi Nowa, którzy w milczeniu szli obok.
Jaska kroczyła między Razwijarem, a burtą wozu, jej nozdrza drżały.
— Nie… wydawaj… siebie — starał się nie poruszać wargami.
— Śledzą nas. Ścisnął jej rękę.
Pochód zamykał Dok–Szert. Heks przypomniał sobie szept rannego:
„Now… To jego ostatnie dni”. Możliwe, że w Fier szykował się nowy, krwawy przewrót.
Przypomniał sobie Jaszmę, młodego, głupiego flisaka. Jaki los go czeka? Odpłynąłby z Remyszem i całą załogą, przechodziłby całe życie w kole i stękał przy wiosłach, ale żyłby długo i umarł w swoim łóżku!
Zbliżała się strażnica.
Doszli do bram dokładnie w momencie, kiedy straż miejska wstąpiła na dzienną służbę.
Strażnicy naczelnika miasta weszli w bramę z dumnie uniesionymi głowami. Na początek III usieli zebrać z ulic ciała wszystkich tych, którzy nie przeżyli nocy w sławnym mieście Fier.
Pośród nich, pomyślał Razwijar, będzie tych ośmiu, którzy walają się pod zajazdem. Ośmiu zbirów. Przesunął językiem po wargach, starając się nawilżyć wyschnięte usta. Nawet gdyby strażnikom nie przyszło do głowy przyglądać się oszpeconym ciałom. Choćby zrzucili martwych do wspólnej mogiły dla wyrzutków, bez dochodzenia…
— Ej, zasnąłeś? — zapytał Dok–Szert.
Powóz z eskortą minął bramy i wytoczył się z Fier. Razwijar, ściskając rękę Jaski, wyszedł z miasta.
Furman na trzykółce musiał obrócić kilka razy, żeby przewieźć na drugą stronę góry niemały oddział podążających do zamku, Łuks źle zniósł podróż przez tunel.
— Miałem takie uczucie, jakby ktoś mnie zżarł — przyznał się. — Że jako jedzenie lecę po kiszkach… I wypadnę na samym końcu kulką kupy. I tak też się właściwie stało.
— Nie przesadzaj — powiedział Razwijar.
Przenocowali w Kipieli, w zajeździe z przyzwoitym noclegiem. Tak samo jak kiedyś, nad wodą ciepłego jeziora unosiła się para, wszyscy tak samo wylegiwali się na brzegach wód i na werandach zajazdów i uzdrowisk, ale ślady upadku widoczne były wszędzie.
W południe następnego dnia ruszyli w kierunku przełęczy. Poruszali się wolno, ponieważ rogacz z wozem został po tamtej stronie góry, Łuks był ranny, a dziesiętnik Bran — wykończony. Razwijar szedł przodem, czując wzrok Dok–Szerta na plecach, zbliżał się zamek, którego Heks nie widział całą wieczność.
Czy widmo władcy przychodzi w to miejsce, gdzie spotkała go śmierć?
Gdzie jest teraz ciało Poranka Bez Skazy? Co stało się z szybem u podstaw zamku? Kto siedzi w ruinach, zamknąwszy się przed całym światem, z kim przyjdzie się spotkać za kilka godzin?
Na przełęczy zatrzymał się dosłownie na jedną chwilę — zdjął ze słupa pożałowania godny, wyleniały ogon chimajryda, przybity tutaj nie wiadomo ile lat temu. Zdjął i przykrył kamieniami przy drodze. Nikt nie powiedział ani słowa, nikt się nie zatrzymał, oprócz Łuksa i Jaski.
— Idziemy — powiedział do nich Razwijar.
Kroczyli teraz w dół, uczęszczaną drogą. Razwijar poznawał okolice i nie poznawał ich zarazem. Rzeka, biegnąca po dnie wąwozu, dawno wróciła do poprzedniego koryta i tak samo jak kiedyś rozwiewały się wstęgi wodospadów, ale góry, zaniepokojone pamiętną straszną ulewą, nieznacznie, choć zauważalnie zmieniły swoją postać. Porosłe mchem skały cały czas podobne były do ludzkich twarzy, ale to były inne twarze — nie te, które pamiętał Heks.
Szedł coraz wolniej. Został w tyle za Dok–Szertem i jego zbirami. Dwóch z nich, posłusznych milczącemu rozkazowi, zostało w tyle razem z Razwijarem i szło tuż za jego plecami. Dwóch innych podążało za Jaską, dysząc jej w kark. Łuks ponury, ze zranioną ręką na temblaku, od czasu do czasu rzucał swojemu jeźdźcowi spojrzenia pełne niemego wyrzutu. Po co wplątałeś nas w tę beznadziejną sprawę?!
Heks zrównał się z dziesiętnikiem. Ten szedł z podniesioną głową, chciwie wpatrując się w drogę przed sobą. Mętne łzy zastygały w jego brodzie. Razwijarowi też łzawiły oczy, bowiem w wąwozie hulał ostry wiatr.
— Zaraz ukaże się zamek — powiedział do Brana. Dziesiętnik popatrzył na niego, jakby go nie poznawał — ze zmieszaniem i strachem.
— Jutro przyjdą karawany — dodał Razwijar, ponieważ nie był już w stanie trzymać dłużej języka za zębami. — Jutro. Kto tam teraz jest, jak myślisz? Kto tam siedzi w zamku? Może…
Dziesiętnik ciężko pokręcił głową.
— Widzisz ich? — zapytał, kierując wzrok gdzieś przed siebie i w górę, na skały.
— Kogo?
Dziesiętnik popatrzył z niedowierzaniem.
— Nie widzisz?
— Powiedz kogo, przypatrzę się.
— Nieee — przeciągnął dziesiętnik. — Nie trzeba… przypatrywać się. Oni są tutaj…
Chimajrydzi i ich kobiety, te, które nie rodziły. Dzieci przekleństwa.
Razwijar jeszcze raz bacznie przypatrzył się zboczom wzdłuż drogi.
— Bredzisz — powiedział twardo. — To przywidzenie.
— Nie — powtórzył Bran. — Może i przywidzenie… A może i prawda. Dzieci przekleństwa.
On wszedł do Jeziora Urodzaju, dotknął wody pierścieniem Poranka Bez Skazy. I powierzył mu przekleństwo… Patrz!
Razwijar wzdrygnął się, chwytając za miecz. Dziesiętnik spoglądał gdzieś ponad jego ramię, drżącą ręką wskazując przed siebie, tam, gdzie pośród skał wznosił się zamek.
Z daleka wydawał się nienaruszony.
Im bliżej podchodził do zamku maleńki oddział, tym straszniej robiło się Razwijarowi. Bał się, nie Nowa, nie ewentualnego niepowodzenia, nie Dok–Szerta i nie ostrza kindżału pod żebrem. Jego strach miał źródło w przeszłości; zastygłe przerażenie i przymilny głos w ciemności: „Miedziany Królu, Miedziany Królu…”.
Ten strach kiedyś zmusił go do przecięcia Nagórza, bez zatrzymywania się po drodze. Sądził, że dawno pozbył się tego strachu, ale teraz wychynął on z głębokich pokładów pamięci. Razwijar czuł, jak zamek patrzy na niego; ni to oczami zdziczałego, zrozpaczonego garnizonu, ni to martwymi oczami Poranka Bez Skazy, maga i nieboszczyka, wymytego wodą ze swojego podziemia. A może tak patrzył na półkrwi Heksa sam Miedziany Król.
Zamek w całości wyciosany był w skale niczym kamienne miasto — zamieszkałe kiedyś przez wolnonajemnych rzemieślników — z czterema okrągłymi basztami–kolumnami, pomiędzy którymi pajęczyną ciągnęły się galerie i wysokie sklepienia pałacu, które zajmował uprzednio władca. Odległość zmniejszała się, stawały się widoczne rozłamy i szczeliny, zniszczone mury i wieże, porosłe mchem okienka strzelnicze — z jednego z nich Razwijar kiedyś wypuścił najlepszą w życiu strzałę. Zamek był okaleczony i porzucony, ale nie był pusty. Ku niebu unosił się ledwie zauważalny dymek, coś skrywało się za ścianami, coś albo ktoś.
Zostawiwszy Brana, podszedł do Jaski. Patrzyła na zamek, w którym nigdy nie była. Jej nozdrza rozszerzały się.
— Co tam jest?
— Ludzie — odpowiedziała krótko.
— Wielu?
— Nie wiem.
— Jest wśród nich mag?
— Skąd?— Dziewczyna nagle roześmiała się.— Nieboszczyk, czy co? Nie, nie bój się, martwych nie ma w zamku, oni leżą wokół… Tutaj — powiodła ręką. — Pod kamieniami.
— Tutaj rozegrała się wielka bitwa — powiedział Razwijar.
— Ogień i deszcz, tak? Opowiadałeś.
— Możesz ochronić mnie przed strzałą?
— Przecież masz kolczugę — powiedziała Jaska po namyśle. — Kolczuga strażnika to bardzo dobra ochrona przed strzałą. W końcowej fazie jej lotu.
Uśmiechnął się.
— Dziękuję.
— Chciałabym cię chronić… w każdej chwili — powiedziała ze skruchą. — Spróbuję.
Pocałował ją i chciał odejść, ale go powstrzymała, chwyciwszy za rękaw.
— Posłuchaj… Ten człowiek, którego przyprowadziłeś z rynku niewolników. Starzec. Kim on jest?
— Moim nauczycielem. To dziesiętnik Bran. Uczył mnie władać mieczem, strzelać, ganiał do upadłego, nazywał smarkaczem…
— Czyli Łuks miał rację — Jaska nie odpowiedziała na jego uśmiech.
— Łuks? W czym?
— Ten człowiek służył w zamku poprzedniemu władcy. Był na tej wyprawie… na której ciebie nie było.
„On ją prowadził”, ledwie nie wyrwało się z ust Razwijarowi.
Kilka głosów złożyło się w jeden.
„Jedno pytanie, wodzu. Byłeś wtedy w Czarnym Szumie?”.
„Prowadziłem Plemię”.
Przypomniał sobie, jak stary Heks, który przeżył całe życie w siodle długonogiego jaszczura, odpowiedział na pytanie Razwijara i zaraz potem umarł. Przypomniał sobie, jak upadł na kolana przywódca Korunch, kat Kamiennej Strzałki. I jak dziesiętnik Bran, okaleczony i sprzedany w niewolę, powiedział, mrużąc rozgorączkowane oczy: „To kara za tę wyprawę… Za nową granicę… Pamiętasz ich głowy na pikach? Wszystko, co się z nimi stało i co się stało ze mną, to kara za ten najazd…”
— Łuks go poznał? — powoli zapytał Jaski.
— Nie, domyślił się.
Razwijar pokręcił głową:
— Domysły… To nic pewnego. Można się pomylić.
Chimajryd nabrał sił w ostatnich godzinach wędrówki. W wyniku działania trójlistnika rana goiła się szybko jak zwykle. Razwijar nic nie mówił, po prostu szedł, milcząc, obok towarzysza.
— Jesteśmy tak blisko — wymamrotał Łuks. — Idziemy… niemal wzdłuż starej granicy.
— Jak myślisz, śledzą nas?
Ten pokręcił kędzierzawą głową:
— Nie wiem… Śnił mi się dzisiaj brat. Szybki Tancerz.
Razwijar nie wiedział, co powiedzieć.
— Śni mi się już któryś raz z rzędu. Że jesteśmy dziećmi… Pierwszy raz poszliśmy sami na spacer… Kąpiemy się w strumieniu. Jest lato, świeci słońce. Zawodzą człapacze wśród kamieni.
Wiesz, kiedy jest ich dużo, one zawodzą całkiem składnie, prawie jak ludzie. I całe góry kwitną żółtym trójlistnikiem, jesteśmy cali w tym pyłku…. Woda unosi żółty pył… Tancerz siada na moim grzbiecie, ja biegnę do góry, po zboczu… On targa mnie za uszy, nie złośliwie, tak, wiesz, po łobuzersku, tak żartobliwie… Wszystko rozumiem. Że nie jestem dzieckiem, że on jest martwy. Że te zbocza dawno opustoszały, że człapacze milczą. Że nie rodzą się dzieci, idzie wojna, seniorzy klanu padają ze strzałami w szyjach. A on śmieje się na moim grzbiecie i stara się złapać mój ogon w biegu… Mówiłem mu, żeby tak nie robił, bo spadnie. I spada, a ja nie mogę go złapać…
Mówił jednostajnym głosem, patrząc przed siebie, twardo stawiając na drodze szerokie łapy.
— A teraz co, Razwijar? Nawet końca nosa nie mogę pokazać. Nie dlatego, że mnie zabiją. Po prostu jest mi wstyd, tak strasznie wstyd, że ich porzuciłem…
— Decyzja jeźdźcy — cicho przypomniał ten. — To ja zdecydowałem. I jeśli zdecyduję, że musimy tam iść, to znaczy, że pójdziemy razem.
Łuks popatrzył na niego. Nieoczekiwanie uśmiechnął się .— smutno i wesoło równocześnie.
— Wiesz, chciałbym, żebyś zobaczył Jezioro Urodzaju. To… takie piękne miejsce. I taki spokój. O świcie mgła unosi się strumieniami, jak… tysiąc przepięknych dziewcząt w białych szatach. I zdaje się, że słyszysz gaworzenie dzieci. A za dnia w wodzie odbija się cały świat, Nagórze i wszystko, co znajduje się poza jego granicami.
— „Nagóreni wierzą, że Jezioro Urodzaju mieści dusze wszystkich; nienarodzonych i już umarłych — w zamyśleniu przemówił Razwijar — i dlatego każdy magiczny obrządek jest zawsze związany z tym jeziorem… Każdy klan włada swoją częścią brzegu, którą nazywa się Wrotami Urodzaju, to miejsce jest czczone jak świątynia…”.
W myślach przewrócił stronicę.
— „…I zazdrośnie wystrzega się postronnych oczu. Byłem prawdopodobnie jedynym obcym, któremu…”.
— Ej, szkatułko na sekrety!
Dok–Szert podszedł całkiem blisko. Rozmawiający mimowolnie cofnęli się, mierząc wzrokiem odległość. Łuks poruszał rękojeścią miecza, jakby sprawdzał, czy się nie nagrzała.
Dok–Szert uśmiechnął się:
— Teraz rozłożymy się obozem… Nikt nie może chodzić sam. To mój rozkaz. Tutaj jest niebezpiecznie, kamień może zwalić się na głowę… Albo noga ugrzęznąć w szczelinie… A ty, sekretna szkatułko, jesteś cennym człowiekiem dla Nowa, a i dla Chwata też, skoro z jakiegoś powodu chce cię dostać. Nie zmuszaj mnie, bym dał ci większą obstawę!
Dolna galeria była zbudowana w taki sposób, żeby można było z niej obserwować i ostrzelać całą przestrzeń przed zamkiem plac przy dolnej ścianie i przed nią, ścieżkę, magazyny, drogi podjazdowe. Teraz placu nie było, mur prawie zrównał się z ziemią, magazyny osunęły się do rzeki, ścieżka także w połowie była zniszczona, jakby pochłonięta łapczywymi kęsami.
Przestrzeń przed galerią została przez kogoś oczyszczona z gruzów, żeby każdy nieproszony gość musiał pokazać się na odkrytym miejscu, stając się łatwym celem.
Razwijar nie zdecydował się ufać nocy, przecież chimajrydzi, a i niektórzy ludzie, widzą w ciemności. Podszedł tak blisko, jak na to pozwalała ostrożność. Potok na dnie wąwozu huczał głucho, jakby ściskając swoje nieproporcjonalnie ogromne koryto. Małemu Heksowi zdawało się, że rozróżnia oddechy ludzi, ukrytych w dolnej galerii.
Powąchał powietrze, naśladując Jaskę. Niczego szczególnego nie poczuł, tylko zapach nocy w górach, świeżej i wilgotnej, i jeszcze dym z ognisk. Ludzie Dok–Szerta rozłożyli obóz, przed nikim się nie kryjąc. Lecz tam, w ukrytej galerii, za okienkami strzelniczymi byli uzbrojeni ludzie, wiedzieli o przybyszach i gotowi byli przywitać ich gradem strzał.
Dok–Szert nie opuszczał Razwijara. Dziwne, jak dawny marynarz, przywykły do ciasnych kajut i kołysania pokładu, tak szybko zdołał przystosować się do kamiennych ścieżek, urwisk, szczelin. Niczym cień przylepił się do tego, kogo dostał polecenie śledzić. Uwolnić się od szpicla choćby na moment zdawało się niemożliwe.
Razwijar usiadł, skrył się za dużym odłamkiem muru. Była to część górnego balkonu, zbyt ciężka, żeby pozostali w zamku ludzie mogli ją sprzątnąć. Oparł się plecami o kamień, lękliwie popatrzył w górę. Przypomniał sobie, jak dziesiętnik Bran uczył strażników osłaniać się tarczą i równocześnie uderzać mieczem.
Tam wewnątrz nie ma chimajrydów, nie ma także włóczęgów, czy ludzi Imperatora. Tam są ci, z którymi Razwijar dzielił kiedyś życie w koszarach. To i dobrze, i bardzo źle. Wiedziałby jak podejść chimajrydów, a włóczęgów w ogóle nie brałby pod uwagę. Poszukać drogi objazdowej do zamku? Długo przyjdzie szukać. Zbirów jest zbyt mało, żeby wziąć galerię szturmem. Na przewlekłe oblężenie nikt się nie zgodzi — ani Dok–Szert, ani Now, ani tym bardziej Chwat.
Jaką rolę odgrywa Chwat w tej sprawie?
Wszyscy chcą dostać zamek, ze zmęczeniem pomyślał Razwijar. Ale to mnie jest on najbardziej potrzebny.
O świcie przyszły dwie pierwsze karawany i w wąwozie zrobiło się ciasno. Garbate rogacze stały z nisko opuszczonymi łbami. Wolnonajemni robotnicy siedzieli przy wozach, ponuro spoglądając na góry i na zamek, chłeptali polewkę, przygotowaną dla całej bandy przez trzech zręcznych kucharzy, wszyscy czekali na rozporządzenia. Dok–Szert się nie śpieszył. Wysłuchał sprawozdań swoich zbirów, dowiedział się, że w czasie drogi nie zaszło nic godnego uwagi, że drzewo i narzędzia dostarczono w całości, a karawana z niewolnikami została w tyle, najwyżej o dwa dni drogi. Prawdopodobnie nadzorcy gnali niewolników niemiłosiernie, pomyślał Razwijar.
A przecież wśród nich były i kobiety, które Dok–Szert jednak zakupił „dla wspólnych potrzeb”.
Rankiem, kiedy wzeszło słońce, przyleciał pocztowy nietoperz. Razwijar wiedział, że te zwierzęta są ślepe i nie rozróżniają dnia od nocy. Wiedział, że trzyma się je parami — samice zawsze wracają do rodzinnego gniazda, a samce odszukują swoje partnerki, gdziekolwiek by się znajdowały. Pocztowiec z miasta był samcem, stęsknionym za ukochaną. Para delikatnie nadskakiwała sobie w klatce, póki Dok–Szert czytał list od Nowa.
Razwijar, Jaska i Łuks trzymali się razem.
— Niepokoi się — Jaska wąchała wiatr, niosący zapach zaufanego Nowa. — Ale póki co…
Nie. Nic się nie stało.
Siedząc w kręgu, chłeptali resztki polewki i widzieli, jak Dok–Szert napisał odpowiedź do nocnego barona. Jak wziął z klatki samicę i wypuścił w poranne niebo — nietoperzyca poleciała do gniazda, do portu Fier, do posiadłości Nowa, a samiec, który dopiero co pokonał długą drogę dla spotkania, znów zaczął tęsknić w samotności, zawisnąwszy w klatce głową do dołu.
— Szkatułko. — Dok–Szert znalazł wzrokiem Razwijara. — Co teraz?
— Teraz razem z Branem przespacerujemy się do bramy.
Dziesiętnik nocował w parowie osłoniętym od wiatru i do tej pory nie wstał. Odrzuciwszy płaszcz, który służył dawnemu nauczycielowi za koc, Razwijar zobaczył troskliwie okutany kamień.
Po półgodzinie gorączkowych poszukiwań, stało się jasne, że Bran zniknął z obozu. Ludzie na usługach Nowa śledzili dziesiętnika niezbyt dokładnie, ponieważ nie oczekiwali takiej werwy u starego, okaleczonego niewolnika. Dok–Szert chodził po grani, spoglądając na zamek, a wzrok byłego marynarza sprawił, że następca władcy kamiennego zamku skulił się w sobie.
— Sprytnie to ustawiłeś, szkatułko.
— Nie brałem w tym udziału — powiedział Razwijar przez zęby. — On był mi potrzebny, żeby wejść do zamku. Zdradził mnie.
— Dlaczego mam ci wierzyć? Zbyt dużo wokół ciebie… ciemnych miejsc, szkatułko na sekrety. Zbyt dużo dziwnych ludzi.
— Jak i wokół ciebie — nie wytrzymał ten.
— Nie myśl. Że wyjdziesz. Suchy. Z wody — bardzo wolno powiedział Dok–Szert. — Zabiję dziewkę na twoich oczach, a potem rozpruję ci brzuch, żebyś przed śmiercią nacieszył wzrok brudnymi kiszkami Heksa…
— Ostrożnie — powiedział Razwijar prawie szeptem.
Oprych bacznie spojrzał mu w oczy. Wypalona słońcem, poprzecinana zmarszczkami twarz byłego marynarza nagle zastygła, jakby zobaczył w płytkiej wodzie swoją śmierć.
— Ostrożnie — cicho i spokojnie powtórzył rozmówca. — Jeśli ci życie miłe.
W świetle dnia wyraźnie widoczne były włócznie, sterczące wśród kamieni tu i tam — na ostrzach, według dawnego przyzwyczajenia strażników, nasadzone były głowy. To byli, najprawdopodobniej, dawno zabici szabrownicy, żadnego nie można było poznać, żółte czaszki szczerzyły się, strasząc nieproszonych gości.
Nie miał czasu myśleć o Branie i o tym, jak przedostał się on w nocy do zamku — możliwe, że zaraz po tym, jak Razwijar sam odwiedzał to miejsce. Dziesiętnik wykrzyknął stare hasło, u może po prostu podał swoje imię. Teraz jest wśród swoich, ale w potrzasku, otoczony przez wrogich żołnierzy. Teraz w zamku wiedzą wszystko, co Razwijar chciałby przed nimi zataić i będą bronić tego, co zostało, do ostatniego tchu.
„Byłby teraz niewolnikiem na bazarze! Byłby trupem, gdyby nie ja!”. — Chciało mu się krzyczeć, ale milczał, doskonale rozumiejąc i dziesiętnika i złożoność swojego położenia.
— Co teraz zrobimy? — zapytała Jaska.
Kręciła na palcu drewniany pierścionek, ten, który Razwijar wystrugał jej jeszcze w Pękatym Borze. Pierścionek nie miał żadnej czarodziejskiej siły, ale Jaska i tak nakładała go, kiedy w jej przekonaniu, pojawiała się konieczność magii.
— Mogę z tobą pójść?
Popatrzył na nią; delikatną, bladą, z nierówno podciętymi włosami do ramion. W chłopskiej sukience, którą kiedyś pożyczyli od Akki. Na dziewczynę wywołującą burzę, wypuszczającą błyskawice z dłoni… nieposłuszne błyskawice.
— Dlaczego do tej pory nie uszyliśmy dla ciebie nowej sukienki? — zapytał na głos. — Dlaczego wciąż nie masz naszyjnika? Bransolet? Trzewików na złotych obcasach?
— Mogę z tobą pójść? Razwijar…
Uśmiechnął się:
— Idziemy.
Podał jej ramię. Jaska uchwyciła się go i szczęśliwa uśmiechnęła się.
— A wy dokąd? — ostro zapytał Łuks.
— Pospacerujemy.
— Chcesz, żeby ją zabili?!
Razwijar spojrzał na niego. Chimajryd speszył się:
— Posłuchaj, wśród skał mogą kryć się szpiedzy…
— Dziewczynie potrzebne jest świeże powietrze — twardo powiedziała Jaska.
Bez pośpiechu, jak na spacerze, ruszyli na obchód zamku, trzymając się na widoku. Mag z drewnianym pierścieniem wspierała się na ramieniu Heksa.
— Wyczuwam łudzi — dziewczyna ledwie poruszała wargami. — Na galerii.
— Będą strzelać?
— Tak.
— Dobrze. Nie bój się.
Przeszli obok włóczni z nadzianą na niej czaszką. Minęli kupę rupieci, zostawioną tutaj z czasów, kiedy walił się zamek — przewrócony wóz, rozbite beczki, zgniłe tłumoki, skorupy glinianych naczyń. Pośród kamieni wyraźnie widoczne były ścieżki, z których korzystali szabrownicy i mieszkańcy zamku. Chrzęściły pod nogami drobne kamyczki, kawałki szkła, a może i rozdrobnione kości.
Zamek milczał. Okienka strzelnicze, którymi upstrzona była dolna galeria, okazały się wymyślnymi ozdobami — krzyże i krzywe linie, zygzaki i czarne kropki. Za nimi, Razwijar to wiedział, ukrywały się cudze spojrzenia i ostrza strzał, nałożonych na cięciwę. Skórą odczuwał niebezpieczeństwo otaczające zamek — do tego zębatego kamienia, podobnego do potarganej głowy, doleci z galerii strzała. A do tego szarego, rozłupanego — nie.
— Dokąd idziemy? — zapytała Jaska.
— Spacerujemy.
Przeszli wzdłuż potoku, trzymając się w przyzwoitej odległości od zamku. Za nimi, w odległości nie mniej przyzwoitej, szła para uzbrojonych zbirów.
— Tutaj wypuściłem Łuksa — powiedział Razwijar, spoglądając na pieniącą się wodę.
— Tutaj?
— Brzeg jest teraz inny, rozmyło go. Chimajryd był jeńcem. To ja go pojmałem. Władca rozkazał go zabić. Przywiodłem go tu… i wypuściłem wolno.
— Opowiadał mi — powiedziała Jaska.
Razwijar odwrócił się:
— Naprawdę? Co jeszcze o mnie opowiadał?
— Że chciałby umrzeć za ciebie?
— C–c–co?!
— Że chciałby umrzeć za ciebie, ale… ale powiedział, że nigdy się przed tobą do tego nie przyzna. To zbyt… patetyczne, tak powiedział.
Razwijar usiadł na kamieniu. Jaska, podebrawszy poły spódnicy, usiadła obok.
— Długo na ciebie czekaliśmy. Najpierw na tratwie, potem tam, w mieście. Wiele razy myśleliśmy, że nigdy więcej cię nie zobaczymy. Trzeba było jakoś podtrzymywać na duchu siebie nawzajem…
— Rozumiem — powiedział Razwijar.
— Dokąd płynie ta rzeka?
— Dalej wzdłuż granicy Nagórza, ziem chimajrydów… Tam były wioski, wiele wiosek, mieszkali w nich pasterze, wypasali przyślepki… A dalej rzeka wpada w drugą, ogromną, już na granicy Imperium.
Jaska zmrużyła oczy.
— Latają tutaj patrole?
— Nie. To znaczy, wcześniej nie latały, a…
Skrzydlaty cień mignął na horyzoncie — daleko. Może nad samym Jeziorem Urodzaju.
— Teraz latają — powiedział Razwijar zrezygnowanym głosem.
— Dla patroli zamek jest niebezpieczny. Można się ukryć i ostrzelać ze strzelniczych otworów w ścianach — Jaska rozmyślała na głos. — Muszę dużo myśleć. Bardzo dużo się uczyć. A ja się boję.
— Swojej magii?
— Tak.
— Wiesz — powiedział Razwijar. — Obiecałem sobie, że nigdy więcej nie będę cię zmuszał.
I nawet prosił. Przeciwnie. Teraz, kiedy naszemu życiu nic nie grozi…
— Nic nie grozi?! — dziewczyna popatrzyła na niego zdziwiona, jej oczy stały się okrągłe jak monety. — Dok–Szert ma zamiar nas zabić! Bran uważa cię za zdrajcę i także chce cię zabić! A jeśli nie znajdziesz sposobu, jak wejść do zamku do czasu, kiedy przyjdzie karawana z niewolnikami, Now także zechce cię zabić! Przecież nawet nie wiem, co ty mu obiecałeś…
— Jaska — powiedział. — Zawsze prosiłem cię o pomoc tylko wtedy, kiedy nie można było się bez tego obejść. A teraz…
Jej nozdrza zadrżały. Razwijar zamilkł.
— Co się stało?
— Wiatr się zmienił. Po prostu wiatr się zmienił. I, zdaje się…
— Co?
Poderwała się z miejsca.
— Chodź, przejdziemy dalej… W dół, wzdłuż rzeki. Tam nikogo nie ma.
— To po co mamy tam iść?
— Zdaje mi się… że tam jest wielka przestrzeń pod ziemią. Rzeka wymyła. Grota albo pieczara. Nie wiem dokładnie. Ale mam ochotę na to popatrzeć. Takie… przeczucie.
— Chodźmy zatem — powiedział po krótkiej chwili. I dodał: — Wasza wysokość.
Niebo zaciągnęło się łuską obłoków. Jaska szła, jak przedtem opierając się na jego ręce, wysoka, gibka, z dumnie uniesioną głową.
— Odbudujemy wielką salę z błyszczącą podłogą, będziesz tam tańczyła — powiedział Razwijar.
— Co?
— Kiedy zostanę władcą zamku, odbudujemy wielką salę, żebyś mogła tańczyć, a w kominku będzie palił się ogień. Bibliotekę z wieloma książkami, które będę ci czytał. Nazwę siebie panującym… nie, królem. A ty będziesz królową.
— A Now? A Chwat?
— Oni są tylko rozbójnikami. Ich miejsce na szubienicy.
— A… Łuks?
Jaska stanęła, nie odwracając się.
— Łuks — powiedział wolno Razwijar. — Może uczynię go swoim namiestnikiem w Nagórzu, ustanowię władcą chimnjrydów?
— Ty chcesz się go pozbyć — sucho powiedziała Jaska.
— Ja?!
Dziewczyna ruszyła dalej, balansując na kamieniach, nie szukając jego ręki, żeby się oprzeć.
— Posłuchaj, on jest moim bratem! — powiedział do jej delikatnych, wiotkich pleców. — I nie śmiej nigdy mówić, że ja…
Z przerażającym trzaskiem ziemia zapadła się pod nogami Jaski. Razwijar ledwie zdążył złapać ją za rękę. Zawisła, machając nogami w pustce, mężczyzna zwalił się na bok, wyciągając ją i starając się samemu utrzymać. Przerzuciwszy lekkie ciało przez siebie, skoczył na nogi. Tam, gdzie przed chwilą jeszcze, zdawało się, była twarda ziemia, teraz zapadł się w rzekę jeszcze jeden kawał drogi, rozmiaru stołu na dwadzieścia cztery osoby. A na przeciwległym skraju osuwiska, w pionowej ścianie czerniała jama.
— Tam jest trup — powiedziała Jaska.
Ludzie Dok–Szerta nieźle się przestraszyli. Ujrzawszy swoich „podopiecznych” żywych i na miejscu, zaczęli wzajemnie sobie wymyślać. Razwijar kazał im milczeć, takim tonem, że opryszki posłuchały. Jeden pobiegł do Dok–Szerta po pomoc, a drugi został, by mieć baczenie na wszystko.
— Tam jest trup. Pod ziemią.
— Mogiła? Grobowiec?
— Nie. Nie wiem.
— Ej! Ty dokąd?! — krzyknął zbir, chwytając za broń.
— Nie ucieknę — powiedział Razwijar z odrazą. — Masz sznur?
— Skąd?
— To chociaż pas mi rzuć. Chcę popatrzeć, co tam jest, może skarb?
Oprych rozpogodził się:
— Dawaj, sam zlezę.
— Zawali się — wysunął przypuszczenie Razwijar.
Zbir stracił humor. Był prostym chłopem, w jakiś sposób podobnym do postarzałego flisaka Jaszmy — najprawdopodobniej w młodości z kimś zadarł, a potem, żeby ocalić skórę, musiał się nająć na służbę do Nowa.
Pół–Heks spuścił się w przełom. Ciemna jama w ścianie naprzeciwko przyciągała i przerażała równocześnie.
— Nie ma lampy?
— I sznurek ci potrzebny, i lampa — sarkał zbir. — Może jeszcze mydło?
Razwijar, więcej z nim nie dyskutując, podszedł do przełomu i, starając się nie zasłaniać światła, zajrzał do środka.
Turkusowy kamień żarzył się w ciemności i to było pierwsze, co Razwijar zobaczył. Tak, ten sam turkusowy kamień w złotym pierścieniu. Później, kiedy oczy przywykły do półmroku, zobaczył, że pierścień jest nałożony na kość, a ręka, która kiedyś go nosiła, prawie całkowicie rozpadła się w proch.
Poranek Bez Skazy, mag chimajryd, leżał na poduszce z piasku i śmieci przyniesionych przez wodę. Jego bogata odzież zetlała. Jego ciało pomarszczyło się, obnażając kości. Pozostał prawie szkieletem — czworonożny półczłowiek z ogromnymi pazurami, które teraz były widoczne w całej okazałości, ponieważ nie ocalały poduszeczki łap. Ale jego twarz, dziwnym trafem, zachowała się niemal nienaruszona — smagła, drapieżna, z głęboko zapadniętymi oczami.
Martwy mag leżał, jak i wcześniej, w pozie śpiącego. Lewa ręka była przyciśnięta do piersi, a prawa wyciągnięta daleko na bok, jakby nieboszczyk na coś wskazywał. Pierścień błyszczał w półmroku.
— Nie potrzebuję tego, co twoje, Poranku Bez Skazy — wyszeptał Razwijar, mimowolnie powtarzając dawne słowa władcy.
Nieboszczyk nie odpowiedział. Leżał pod ziemią wiele miesięcy, beztrosko ułożywszy się na poduszce z powoli wysychającego piasku. Jakby na coś czekał… i teraz, w końcu, doczekał się.
Sklepienie pieczary, strasznie niskie, legło Razwijarowi na ramionach i powrócił zapomniany strach — strach znalezienia się zamkniętym w ciele ziemi, bez powietrza i światła. Włosy stanęły mu dęba.
— Nie potrzebuję tego, co twoje — powiedział Razwijar i cofnął się.
Całkiem blisko szumiała rzeka. Trzeszczały kamienie — może w ciągu kilku chwil należało oczekiwać kolejnego obsuwu. Razwijara zalał zimny pot na myśl, że może na zawsze zostać pod ziemią razem z nieboszczykiem, którego i obecność była odczuwalna jak dotyk zimnych rąk, zaciskających się na szyi.
— Razwijar! — głośno zawołała Jaska z zewnątrz. Jej głos rozwiał przytłaczającą go wizję.
— Co tam jest?
— Nie potrzebuję tego, co twoje! — po raz trzeci powtórzył półkrwi Heks. — Pozostań martwym!
I wydostał się z pieczary pod niebo.
Wróciła pomoc z obozu — sam herszt, a wraz z nim trzech ludzi ze sznurami i drągami. Zbiry nie odczuwały lęku przed martwym magiem, ale Dok–Szert wiedział więcej niż oni i długo milczał, kiedy Razwijar opowiedział o swoim znalezisku.
— Nie trzeba go ruszać — zakończył swoją relację samozwwańczy spadkobierca zamku.
Dok–Szert zaklął.
— Nadchodzi czas, szkatułko. Kiedy wejdziemy do zamku?
— Jutro — powiedział Razwijar.
Ten długo mu się przyglądał, w końcu uśmiechnął się:
— Jesteś bardzo pewny siebie, Heksie. Jeśli oszukujesz, ugotuję cię w kotle. Już robiłem takie rzeczy.
— Nie wątpię — powiedział Razwijar. — Nie wątpię, że robiłeś.
Osuwisko uspokoiło się. Masy skalne przestały wydawać głuche dźwięki. Rzeka oswoiła się z nową linią brzegu, a woda pieniła się wokół kamieni, z wyglądu niespokojna i bezsilna. W rzeczywistości — Razwijar to wiedział — kamienie już popadły we władzę stałej, niestrudzonej, bezlitosnej siły, która, zlizując po ziarnku piasku na rok, przegryza przejścia w ciele kamienia, zaokrągla ostre brzegi, ukrywa to, co jawne i ujawnia to, co ukryte. Woda podobna jest do czasu, pomyślał „maleńki Heks” i uśmiechnął się. Tam, pod ziemią przeżył taki wstrząs, że teraz jego myśli były bezkształtne i abstrakcyjne.
Nie miał pojęcia, ile czasu minęło. W tym czasie jednak ludzie Dok–Szerta utorowali tymczasową drogę przez wyrwę, ale w dół, do pieczary, nie schodzili. Dziewczyna jakiś czas siedziała obok, potem znikła. Nie od razu to zauważył.
— Jaska?
Dwóch zbirów wyznaczonych do szpiegowania spojrzało na niego podejrzliwie.
— Gdzie dziewczyna?! — zapytał ich. — Gdzie patrzycie, przyślepki zatracone, oczy macie w zadach?!
W tym momencie Jaska wyjrzała z pieczary na dnie wyrwy, stanęła i zmrużyła oczy od jaskrawego dziennego światła.
Zastygł na mgnienie chwili. Potem skoczył w dół, czując jak drgnął kamień pod jego nogami.
Znowu zatrzeszczała ziemia, Razwijar chwycił dziewczynę za ramiona, gotowy ją zabić.
— A ty co?! Ty…
— Czekaj — była bardzo blada, z przegryzioną do krwi delikatną wargą. — Pomóż mi… wyjść.
Z pomocą zbirów wyciągnął ją na górę i wyszedł sam. Rzeka szumiała, delikatnie podmywając brzeg, wgryzając się w skałę. Dziewczyna często mrugała, kuliła się, przyciskała do piersi silnie zaciśnięte pięści.
— Po co tam poszłaś? Po co?!
— Idziemy — trochę odpocząwszy, pociągnęła go z powrotem wzdłuż brzegu. Pilnujący zostali w tyle.
— Jaska? — Teraz, kiedy panika i wściekłość ustąpiły, Razwijar odczuł nowe, narastające zaniepokojenie. — Posłuchaj… co…?
Kiwnęła głową ptasim ruchem, jakby dziobnęła. Otworzyła lewą rękę. Popatrzyła na czerwoną dłoń ze śladami wbitych paznokci. Lewą dłonią rozwarła prawą — z widocznym wysiłkiem.
Niewiarygodnie błysnął pod niebem turkusowy kamień.
Razwijar zachwiał się.
— On mi go oddał — wyszeptała dziewczyna. — Klnę się na wszystko. Sam mi oddał.
— On jest martwy.
— Tak. On jest strasznie silny, nawet martwy…
Jaska nagle objęła go lewą ręką… Mocno ścisnęła. Puściła. Zaczęła gorączkowo mówić, w pośpiechu połykając słowa:
— Tylko raz widziałam maga. Siostrzeńca nie liczę, on jest jeszcze całkiem mały. Tylko raz, tego starca, który przyleciał na skrzydlaku po chłopca, a ja go ogłuszyłam… A teraz widziałam prawdziwego maga, rozumiesz. Martwego… pierwszy raz w życiu. Zrozumiałam, co to jest.
Znowu otworzyła pięść. Pierścień Poranka Bez Skazy leżał na jej dłoni.
— Wiesz, kim on jest? — cicho zapytał Razwijar.
— Tak. Zdrajcą, zabójcą, oprawcą swojego narodu. Straszny człowiek… to znaczy półczłowiek. Rozumiesz, pomogło mi to, że on jest chimajrydem, wyobraziłam sobie Łuksa i zrobiło mi się mniej strasznie… Po prostu weszłam i patrzyłam na niego, czułam się okropnie, rozumiejąc, kim jest. I nagle jego ręka — prawa — całkowicie się rozsypała… W pył… I pierścień się potoczył w moim kierunku. I wtedy, kiedy toczył się po kamieniu, stało się dla mnie jasne jak słońce, że Poranek mi go oddaje. On wiedział, że jestem… magiem, rozumiesz.
Razwijar szybko się rozejrzał. Zbiry były całkiem blisko, ale szumiała rzeka, zagłuszając słowa.
— Nikt nie powinien wiedzieć — odezwał się, czując jak pęka mu wyschnięta skóra na wargach.
Zatrzymali się obok tego samego miejsca, gdzie siedzieli jeszcze godzinę temu, patrząc na góry i rzekę. Tutaj, gdzie kiedyś wypuścił Łuksa, zamiast wypełnić rozkaz władcy i zabić jeńca.
Razwijar był wstrząśnięty spotkaniem z Porankiem Bez Skazy, ale to, co stało się z dziewczyną, rozbiło go zupełnie.
— Nikt nie powinien — powtórzył szeptem. — Daj, schowamy ten pierścionek.
— Nałożę go.
— Jaska…
— Nałożę i zamotam palec szmatką. Nikt nie zobaczy.
— Jaska, to jego pierścień.
— Każdy mag powinien mieć pierścień. Tak mówiłeś — popatrzyła na swoją lewą rękę z włożonym na palec drewnianym pierścionkiem. — I jeszcze to, że każdy mag powinien mieć nauczyciela. Uznamy zatem, że Poranek Bez Skazy jest moim nauczycielem. On sam tak zdecydował.
I zanim Razwijar zdążył ją powstrzymać, włożyła pierścień z turkusowym kamieniem na wskazujący palec prawej ręki.
Wieczorem przybył goniec: karawana z niewolnikami zatrzymała się na noc w Kipieli. Ludzie zmęczyli się szybkim marszem, karawaniarz przestraszył się, że towar dotrze niezdatny do użytku i pozwolił niewolnikom odpocząć na brzegu ciepłego jeziora.
— Powiedziałeś „jutro”, szkatułko — przypomniał Dok–Szert.
— Powiedziałem — zgodził się Razwijar. — Odejdź i daj mi pomyśleć i przygotować się.
Były marynarz powstrzymał się od dalszej rozmowy. Zapewne wyobraził sobie, jak będzie gotował Razwijara w kotle. Błysnął oczami i odszedł.
— Niczego nie czujesz? — piąty raz zapytał Łuks Jaski. Ta siedziała, kołysząc delikatnie rękę z przewiązanym szmatką palcem niczym lalkę. Palec nie był uszkodzony. Opatrunek skrywał pierścień Poranka Bez Skazy.
— Nic — odezwała się nieobecnym głosem. — Oprócz tego, że pierścień trafił mi się w samą porę… Myślałam, że odkryje się przede mną coś nowego — przyznała z nieoczekiwanym żalem.
Razwijar patrzył na zamek.
Dzisiaj ostrzelano ludzi Dok–Szerta. Kryjąc się wśród kamieni, opryszki podeszły zbyt blisko.
Dwóch zostało lekko rannych. Stało się zupełnie oczywiste, że szturmem zamku nie wezmą.
Obrońcy nie oszczędzali strzał.
— Na dolnej kondygnacji jest zbrojownia — powiedział Razwijar. — Kuźnia, zapas…
— Powiedz, specjalnie przyprowadziłeś tego starca? Żeby wpuścić go do zamku? — nieoczekiwanie zapytał Łuks.
— Nie. Słowo honoru. Przeciwnie — myślałem, że dziesiętnik Bran pomoże się z nimi dogadać.
Chimajryd z trzaskiem poderwał chwościk na końcu swojego ogona.
— Czy Poranek Bez Skazy może pomóc nam wejść do zamku?
— Poranek Bez Skazy nigdy nikomu nie pomagał — odpowiedziała za Razwijara Jaska. — Tylko sobie.
Jej nozdrza rozdymały się. Samozwańczy spadkobierca zamku stał się czujny:
— Czujesz coś?
Milczała.
— Tak — odpowiedziała po chwili bez przekonania. — Pachnie dymem.
— To, to i ja czuję — powiedział Łuks. — Palą drewno pierwszej klasy! Przepuszczają nasze drwa! Nasz przyjaciel, handlarz Remysz, włosy by sobie powyrywał z żalu!
— To inny dym — Jaska skuliła się. — Razwijar… pójdziesz ze mną?
— Dlaczego proponujesz tylko jemu? — Chimajryd aż podskoczył na wszystkich czterech łapach. — Dzisiaj już razem chodziliście… Razwijar, proszę, poczekaj na nas tutaj!
— Jesteś ranny…
— Byłem! Nie szukaj wymówek, ona jest także moją żoną! Dlaczego mamy nie pójść we dwoje? Po prostu pospacerować? Po prostu.
Pół–Heks zobaczył, jak Jaska się zmieszała.
Widział, jak błyszczą oczy Łuksa i jak jego smagła skóra staje się jeszcze, ciemniejsza od zalewającego go rumieńca.
Obejrzał się. Zbiry przysłuchiwały się ich słowom. Oczywiście powleką się w ślad za nimi, będą obserwować i pomogą w przypadku niebezpieczeństwa. Chimajryd w jednej rzeczy miał rację, na myśl o ich przyszłym spacerze, Razwijarowi jakby rozprostowała się w piersiach żelazna wstęga z zaostrzonymi krajami.
— Idźcie, jeśli chcecie — powiedział sucho.
Jaska potknęła się. Łuks podtrzymał ją za łokieć i dosłownie pociągnął na szczyt po stromej ścieżce, na jego bokach kołysały się klingi w pochwach. I nie nauczyliśmy się walki w parze, pomyślał Razwijar. Z tarczami… Osłaniając się przed strzałami… Spośród jeźdźców nagóreńskich wywodzą się doskonali łowcy na skrzydlakach…
Zmierzchało. Zamek stał, potężny i żałosny w swoim zaniedbaniu. Wiedział, że próby odzyskania podziemnych i skalnych przejść do niczego nie doprowadziły — wszędzie były tylko zapory, zwaliska, niektóre naturalne, a inne wytworzone ludzkimi rękami. Obrońcy ruin zabezpieczyli się na wypadek ataku od tyłu.
Gdzie pogrzebali władcę, pomyślał Razwijar ze smutkiem. Co stało się z jego mogiłą?
„Miedziany Królu, Miedziany Królu…”.
Potarł uszy dłońmi. Było mu zimno, z każdą minutą coraz bardziej. W takich chwilach — bezczynności, odrętwienia — zawsze przychodziła mu do głowy jedna i ta sama myśl. I teraz, siedząc na kamieniu, mechanicznie zaczął przeglądać w myślach wszystko co ma, starając się odnaleźć coś, na czym mu naprawdę zależy.
Och, jak dobrze byłoby znaleźć się na pustyni, umierać z pragnienia i znaleźć źródło. I oddać je w ofierze Miedzianemu Królowi, śmiejąc się ze szczęścia popękanymi wargami. Jak drżał głos władcy, jak trzęsła się jego ręka.
Słońce dawno zaszło za góry. W mroku okolice zamku na chwilę stały się znajome — takie, jakimi pamiętał je Razwijar. Oto ścieżka, po której ganiał go dziesiętnik Bran z workiem kamieni na plecach. A tam dalej stała szopa, gdzie przechowywano narzędzia; kilofy, łopaty, bloki i łańcuchy, koromysła. A jeśli zadarło się głowę można było rozróżnić okno Wschodniej Ciemnicy, gdzie spędził wiele nocy, wspominając las, dom, ojca i matkę.
Heks zmrużył oczy, starając się chociaż odrobinę, chociaż we fragmentach przywrócić te wspomnienia. Ale nie widział ani lasu, ani wiewiórek, ani świetlików. Tylko zgliszcza. Tylko ruiny.
— Miedziany Królu! — wyszeptał przez zęby.
Chęć, żeby niezwłocznie złożyć coś w ofierze, zmienić się, rozjaśnić od wewnątrz, była tak silna jak głód i pragnienie. Wpatrzył się w swoje dłonie — co? Co on ma?!
— Przesiadujesz tu sobie, szkatułko?
Poznał głos przybysza, ale się nie odwrócił. Były marynarz podszedł szeroko stawiając nogi, pod jego sapogami chrzęściły kamienie.
— Twoja baba całuje się z półczłowiekiem — powiedział Dok–Szert z nieukrywanym zadowoleniem. — To sobie popatrzyłem…
Razwijar milczał.
— U zwierza przymioty trochę większe od twoich — oprych ziewnął ostentacyjnie. — A u pociągowego rogacza, na przykład, jeszcze większe. Co? Ta twoja gustuje w czworonogich?
Milczał dalej.
— Wymyśliłeś jak wejść do zamku? — łagodniej zapytał Dok–Szert.
Po raz kolejny odpowiedziało mu uparte milczenie.
— Myśl — łaskawie przyzwolił powiernik Nowa i odszedł. Razwijar słyszał, jak oddala się chrzęst kamieni pod jego nogami. Popatrzył na swoją rękę, ściśniętą w pięść. Między palcami pojawiła się krew. Ostry kamyczek, ściśnięty w dłoni, głęboko poranił skórę.
Szybko się ściemniało.
— Razwijar!
Odwrócił się.
Przelatując z kamienia na kamień, zbiegając po wręcz pionowym stoku lekko, jak może tylko schodzić woda i chimajrydzi, mknął ku niemu Łuks z Jaską na grzbiecie. Policzki dziewczyny zrobiły się jaskrawoczerwone od szalonego pędu, albo od czegoś innego. Półczłowiek podskoczył ku Razwijarowi i stanął jak wryty. Siedzącego pół–Heksa owionął gorący wiatr, zmieszany z zapachem ich ciał. Dobrze, że w półmroku Jaska nie widziała jego twarzy. A Łuks…
— Chodź z nami — wyrzuciła z siebie dziewczyna. — Proszę. Chodźmy.
Niebo, które przygasło do bladoopalowego koloru, jakby rozmyśliło się ciemnieć i ukryło się, wypuszczając trzy, cztery jasne gwiazdy. Zębate szczyty gór, otaczały je jak spokojne jezioro.
Łuks szedł przodem, cały czas niosąc na grzbiecie Jaśkę. Razwijar przedzierał się ich śladem.
Za nimi coś krzyczeli zbóje Dok–Szerta, najpierw grozili i kazali się zatrzymać, potem rzucili się, żeby ich dogonić, nie spuszczając podopiecznych z pola widzenia. Zbliżała się do nich obstawa.
— Co tam? — kłótliwie zapytał Razwijar.
— Dym! — wykrzyknęła Jaska. — Musimy tam iść. Łuks! Na lewo!
Spadkobierca zamku nagle poznał to miejsce. Oto wieża strażnicza, na której kiedyś siedział łucznik. Oto zakręt drogi, za którym traci się budowlę z widoku.
— Dym? Gdzie?!
— Tam! Wyżej!
Teraz Razwijar sam poczuł ten zapach. Mimochodem przypomniał sobie opowiadanie flisaka Jaszmy, który znalazł w ruinach puchar i widział dym, wysoko na stoku…
— Powinieneś popatrzeć — powiedziała Jaska ciężko dysząc. — Nie podchodziliśmy blisko… Powinieneś sam…
Łuks nagle przypadł do ziemi wszystkimi czterema łapami. Jaśkę zarzuciło na jego grzbiecie.
— Bogini Wof — chimajryd wzdrygnął się od głowy po koniuszek ogona. — Ja tam nie pójdę. To…
Patrzył przed siebie, tam, gdzie w mroku widniał słup czarnego dymu.
— Tak — powiedział Razwijar, czując, jak wracają mu siły.
— Kto to znalazł? Ty, Jaska?
Uścisnął ją tak, że aż zapiszczała:
— Puść!
— Wasza wysokość…
— Puść, durniu!
Łuks przełknął ślinę:
— Ja… nie pójdę tam. Nie lubię ich.
— Poczekaj tutaj. Jaska, ty też.
— Pójdę z tobą! Ja to znalazłam…
— Poczekaj.
Nowe gniazdo znalazło się obok starego — niżej o jeden zakręt na drodze. Nie było ani kamieni, jakimi zazwyczaj obkłada się siedlisko ogniewuchy, ani bloków, ani łańcuchów, ani wartowników. Razwijar wstrzymując oddech przysłonił twarz ramieniem i zajrzał w dół, do jamy, w której znajdowało się gniazdo.
Oczy od razu zaczęły mu łzawić od dymu i żaru. Mrugając i strącając łzy, zobaczył maleńkiego, chudego ptaszka, z długim ogonem, podobnego do dużego czerkuna. Po jego piórach biegały iskry. Siedział, rozpostarłszy ogromne, przezroczyste skrzydła — przykrywał składowisko z trzech jaj rozgrzanych do czerwoności, podobnych do wielkich szpetnych głów.
Razwijar wyprostował się, czując, że nie starcza mu powietrza. Odpełznął na bok, odetchnął.
W głowie nie miał żadnej myśli, tylko dudniła krew.
Oderwał kawał materiału od płaszcza i obwiązał twarz. Wstrzymał oddech i znowu pochylił się nad gniazdem. Długi miecz Heksów sięgał niemal samego dna.
Razwijar położył się na brzuchu na gorących okopconych kamieniach. Ostrzem miecza wytoczył jajko spod skrzydła rozgrzanego ptaka; ten siedział bez ruchu, tylko śledząc intruza parą dużych, ogniście czerwonych, z wyglądu wilgotnych, oczu.
— Ehmm… Dzię–dziękuję —wymamrotał Razwijar w szmatce, zakrywającej twarz.
Zakaszlał, tkanina nie chroniła zbyt dobrze przed dymem. Mrużąc oczy niezbyt silnie uderzył mieczem. Jajo nie poddało się, było zapewne za małe, zbyt niedawno ogniewucha je zniosła i larwa nie zdążyła się rozwinąć…
Dusił się. Dym wżerał się w oczy. Czarny miecz Heksów był niewidoczny, zlewał się z otaczającym go dymem i ciemnością. Prawie nie patrząc, Razwijar uderzył jeszcze raz i całą duszą zapragnął rozłupać przeklęte jajo, rozbić, zniszczyć.
Zionęło żarem. Razwijara odrzuciło od brzegu gniazda — z opaloną twarzą, bez brwi i rzęs.
W dole krzyknęła Jaska. I od razu, oświetlając sobą całe zbocze, podniosła się z gniazda poczwara ogniewuchy. Zawisła w powietrzu, rozłożywszy ostre skrzydła. Posypała się sadza niby pyłek.
Na drugi dzień, jak tylko pojaśniało, do jedynego wejścia do zamku podeszli Razwijar pod rękę z Jaską. W ślad za nimi Dok–Szert prowadził około trzydziestu zbirów, najodważniejszych ze wszystkich, którzy mu podlegali. Pojawienie się ogniewuchy przeraziło „strażników” o wiele bardziej, niż perspektywa znalezienia się pod obstrzałem. W jej obecności ludzie Nowa byli bliscy histerii, gotowi siec mieczami na prawo i lewo.
Razwijar wyszedł na odkrytą przestrzeń przed galerią. Podał rękę Jaśce i pomógł jej zejść ze skalnego występu. Były marynarz po krótkim wahaniu ruszył za nimi. Ognista poczwara usiadła przed nimi na kamieniu, złożywszy skrzydła na grzbiecie, niby ogromne dłonie.
Samozwańczy spadkobierca zamku usłyszał, że obrońcy ruin zobaczyli ogniewuchę przez okienka strzelnicze. Zastukotały, załomotały sapogi po kamiennej galerii, zawirował ciąg powietrza, ktoś krzyknął zdławionym głosem. Z zamku wyrwała się strzała — pojedyncza, puszczona ze strachu i rozpaczy. Razwijar od razu wiedział, że w nikogo nie trafi. I tak się stało; ludzie Dok–Szerta, na przekór rozkazowi, odpowiedzieli paniczną, bezładną salwą — dziesięć strzał uderzyło o mur, chaotycznie, bezsensownie.
— Nie strzelać — splunął Razwijar, odwróciwszy głowę do byłego marynarza. — Masz żołnierzy czy durniów?
— Nie strzelać! — warknął Dok–Szert.
Blade policzki dziewczyny powoli nabierały rumieńców, zalewając się wewnętrznym żarem.
— Co dalej? — przez zęby zapytał powiernik Nowa.
— Czekamy.
Nozdrza Jaski drżały. Igrały, jakby drażniły wiatr.
— Po co wziąłeś dziewczynę?
— Żeby zademonstrować dobre zamiary.
— Swoją babę? A może ona już nie jest twoja?
— Jeśli się nie zamkniesz, przywódco…
Razwijar zaciął się. Napięcie udzielało mu się, język stawał się do nieprzyzwoitości niezależny i gibki, miał ochotę mówić bez ustanku, grozić, unosić się, szydzić, ale zmusił się do milczenia. Ile czasu minęło? Dostatecznie dużo, żeby panika na galerii ucichła, żeby oblężeni poważnie zastanowili się nad sposobami ocalenia. Dlaczego Bran milczy?
— Ej, ludzie w zamku! — krzyknął Razwijar. — Wiecie, jakie mam ze sobą zwierzę, widzieliście je! Ono będzie mi posłuszne jeszcze trzy dni i trzy noce i wedle rozkazu wypali wszystko, co żywe w zamku!
Zamilkł. Okienka strzelnicze patrzyły na niego — krzyże, zygzaki, cienkie linie jakby starały się ułożyć w pismo i nabrać znaczenia.
— Nie potrzebuję waszej krwi! — zawiesił głos. — Byliśmy towarzyszami! Niech wyjdzie Bran, nie tknę go, chcę tylko porozmawiać!
Jaska nagle chwyciła go za rękę. W geście tym kryło się przerażenie.
— Co?
Dziewczyna cofnęła się. Pociągnęła go za sobą:
— Tam…
— Co?!
Zaskrzypiały drzwi, kiedyś wysokie, a teraz do połowy ukryte pod ziemią.
— Nie strzelać — wysyczał Razwijar.
Niezgrabnie, bokiem, trzymając w powietrzu okaleczoną rękę, wyszedł dziesiętnik. Miał twarz człowieka, niosącego na wyciągniętych rękach ciężki kocioł z wrzątkiem nad głowami bawiących się dzieci. Pół–Heks nie przypuszczał, że zmęczona, pokryta zmarszczkami, obojętna twarz starca, może wyrażać takie napięcie, popłoch i strach.
— Sam… tego… — powiedział Bran, a Razwijar nie rozumiał go, dopóki zza drzwi, w ślad za nim nie wyrwał się snop iskier i nie wyleciała ogniewucha, większa od tej, którą on sam przywiódł, potworne stworzenie.
— Sam tego chciałeś — powiedział dziesiętnik i oblizał wyschnięte wargi. W ślad za pierwszą larwą z zamku wyszła druga. Razwijar w przerażeniu wpatrywał się w drzwi, oczekiwał trzeciej, czwartej, piątej…
— Nie ty jeden jesteś taki mądry — wychrypiał Bran. — Ja umrę za cenę twojego życia.
Godnie.
Półkrwi Heks stał jak skamieniały. Przypomniał sobie cienkie smugi dymu, unoszącego się nad zamkiem dzień i noc. Rzeczywiście przecenił swoje szczęście.
— W zamku władcy nigdy nie zasiądzie nocny baron — powiedział Bran, a jego głos brzmiał teraz ciszej, ale mocniej, prawie jak za dawnych czasów. — Ani jego przydupas.
— Stary dureń — pewnym, dźwięcznym głosem przemówiła Jaska. — Wiesz, kogo masz przed sobą? Jak śmiałeś nazwać go przydupasem, ględzioło!
Dziewczyna ściągnęła z ręki szmatkę, którą wolno odplątywała przez całą rozmowę. Uniosła rękę. Turkusowy pierścień Poranka Bez Skazy rozbłysnął zimnym ogniem na jej palcu.
Razwijar nadstawił uszu. Usłyszał ni to jęk, ni to westchnienie, dochodzące z galerii.
Wszyscy, jak zaczarowani, wpatrzyli się w pierścień. Razwijar patrzył na Brana, zrozumiał, że ten widział Poranka Bez Skazy. Możliwe, że widział go żywym.
Dok–Szert zasyczał przez zaciśnięte zęby. Szarpnął głową w tył jakby otrzymał siarczysty policzek. Jaska dumnie się uśmiechnęła, promieniując całą postacią.
Przez bardzo długą chwilę nikt się nie ruszał. Ogniewucha Razwijara siedziała obojętna na wszystko, oprócz rozkazu: ochraniać. Nie wiadomo, jaki rozkaz otrzymały ogniewuchy dziesiętnika, ale i one nie ruszały się z miejsca. Ludzie Dok–Szerta albo rozbiegli się w panice, albo pochowali się w rozstępach skalnych. Sam były marynarz wyciągnął miecz, ale nie bardzo wiedział, co z nim począć.
— To nie ma najmniejszego znaczenia — wychrypiał Bran. — Nawet magowie są bezsilni wobec ochraniających ten zamek larw. Mamy ich pełny piec. Wystawimy przeciwko wam…
Razwijar, chociaż nie był magiem, pojął, że stary dziesiętnik łże, możliwe, że pierwszy raz w życiu i dlatego tak nieudolnie. W piecu zamku ukryte były na czarną godzinę tylko dwa jaja i tylko silny strach mógł zmusić obrońców do rozbicia ich dzisiejszego dnia.
— Bran — wyszeptał Heks.
Starzec patrzył na niego i nie widział. Posłuszne mu ogniewuchy uniosły się nad ziemią, czerwone punkty przebiegły po ich skrzydłach, układając się we wzór. Dok–Szert cofnął się od żaru, Razwijar poczuł, jak znowu zaczyna piec go sparzona wczoraj twarz.
— Bran! Popatrz na mnie!
Starzec drgnął. Razwijar przyciągnął jego uwagę, ciągnął ku sobie silnie i ostrożnie, jak ostatnią łyżkę kaszy, przywartą do dna kotła. Podporządkowywał swojej władzy wielu ludzi, mających o wiele słabszą wolę niż Bran. Ale jemu nie była potrzebna władza nad dziesiętnikiem, a tylko jego twarde, baczne spojrzenie.
— Patrz.
Razwijar odwrócił głowę. Dok–Szert speszył się, napotkawszy jego wzrok.
— Oto sługa nocnego barona Nowa, gotowy przejść w każdej chwili na stronę Chwata. Oto człowiek, który ma zamiar mnie zabić, jak tylko wykonam swoją robotę.
Dok–Szert nie wytrzymał i cofnął się. Wyszczerzył zęby jak czaszka w grobie.
— Ale ja nie służę nocnym baronom — Razwijar patrzył mu wciąż w oczy. — Ten zamek nie będzie należał ani do Nowa, ani do Chwata, ani do ciebie, draniu. Miejsce rozbójników jest na szubienicy. Miejsce handlarzy niewolników…
Miecz Dok–Szerta wzleciał, opisawszy ostrzem łuk. W jednej sekundzie głowa Razwijara, oddzielona od tułowia, powinna była potoczyć się po kamieniach, ale ogniewucha okazała się szybsza. Nie miała nic ani do zamku, ani do Brana, ani do kobiety, maga z pierścieniem na palcu.
Nie zauważała dwóch innych poczwar. Dla niej istniał tylko jeden rozkaz — ochraniać. I, wypełniając go, rzuciła się między swojego pana, a jego wroga.
Dok–Szert zawył. Jego pragnienie przeżycia było tak silne, że zdążył przebiec jeszcze kilka kroków, zanim zwalił się na kamienie, poczerniały, w zwęglonej odzieży. Miecz, rozgrzany do czerwoności, wbił się w szczelinę między kamieniami i zasyczał, wypalając mech.
Jaska zmrużyła oczy.
W ruinach muru dały się słyszeć dzikie krzyki, bowiem ludzie Dok–Szerta, którzy jeszcze nie uciekli wcześniej, rzucili się teraz do panicznej ucieczki. Ale ogniewucha wróciła, nie prześladując nikogo. Razwijar powiedział do niej głośno:
— Do obozu. Ochraniać Łuksa.
Larwa wzleciała nieoczekiwanie wysoko jak ptak, i ciężko poniosła się w dół od zamku.
Dziesiętnik Bran otworzył usta i znowu zamknął. Razwijar popatrzył mu w oczy:
— Teraz jesteśmy tutaj ty, ja, twoje ogniewuchy i kobieta, którą kocham bardziej niż własne życie. Tam w dole zaś są karawany z drzewem, z robotnikami i architektem. Jest tam prowiant i broń. Tam jest mój brat, któremu grozi niebezpieczeństwo i pięć dziesiątków uzbrojonych ludzi, którzy służą nocnemu baronowi. Ilu jest ludzi w zamku?
— Dwudziestu — odpowiedział Bran, chociaż początkowo nie miał takiego zamiaru.
— Rozumiesz, kto stoi przed tobą?
Minęła długa chwila. W galerii panowało milczenie. Ściana zamku znikała w górze. Tam, pod samym niebem, ciemniały łuki i świeciły rzeźbione, ażurowe balkony z gniazdami czerkunów, uwitymi w szczelinach.
Dziesiętnik zachwiał się. Wolno osunął się na jedno kolano.
— Tak, władco.
— Mam rodzinę w Fier — powiedział główny budowniczy. — Panie… Mam rodzinę w Fier.
Mam rodzinę.
Wszystko było jasne. Z ludzi Dok–Szerta ocalała ledwie połowa. Zajęli obronne pozycje w szczelinach skalnych i roztrwonili prawie wszystkie swoje strzały, ale Bran rozkazał ogniewuchom nie ruszać ich. Panowanie nad larwami okazało się dla dziesiętnika o wiele trudniejsze, niż najbardziej nieznośna robota. Wolał zabijać wrogów w walce, szlachetną stalą.
Za to ogniewucha Razwijara, maleńka i niepozorna, wywoływała w zbirach przerażenie.
Zwycięstwo trudno było nazwać sukcesem; trzech obrońców zamku zginęło, trzech zostało rannych. Wolnonajemni robotnicy miotali się zdezorientowani. Zaprzęgnięte rogacze, które wpadły w panikę na widok ogniewuch, ryczały zawodząco. Bydło próbowało się rozbiec, na szczęście odbiegło niedaleko. Ociężałym zwierzętom trudno było poruszać się po kamienistych ścieżkach. Wywróciły się dwa wozy, rozsypało się drzewo. Straty mogłyby stać się niepowetowane, gdyby nie Jaska, która posłuszna prośbie Razwijara, wzięła się za uspokajanie bydła i zaprowadzanie na miejsce ludzi.
Klęczała kołysząc się. Pierścień gorzał na jej palcu i rogacze zapadały w sen dosłownie w biegu. Robotnicy bezwolnie włazili z powrotem pod furmanki. Chmury z całego nieba ściągały ku Jaśce, gdzieniegdzie spod kamieni wychodziły człapacze i szły do niej ufnie. Ona potrząsała głową, strącając z czoła kropelki potu i wycierała krew z nosa, i znowu zaczynała się kołysać, niby gliniana kukła, a walka szła swoim trybem i ludzie Dok–Szerta umierali w ślad za hersztem.
Niezauważona w wirze walki przybyła karawana niewolników. Pierwsze, co rozkazał Razwijar karawaniarzowi — rozkuć niewolników i zabrać się za prace pogrzebowe.
— Oni się poddają — powiedział wysoki jednooki strażnik, obrońca zamku i machnął rękawicą w stronę szczeliny, gdzie skryli się ocaleli ludzie Dok–Szerta. — Przyjmiemy ich kapitulację?
— Krzywulec? — rozpoznał go Razwijar.
Strażnik głośno przełknął.
— Tak. No tak…
Razwijar objął go. Wcześniej Krzywulec, jeszcze ze zdrowymi oczami, był wyższy od niego prawie o głowę. Teraz byli równi wzrostem. Dawny kompan zmieszał się, potem niezgrabnie objął Razwijara w odpowiedzi.
— Tak… co z nimi robić?
— Wziąć — zarządził Razwijar. — Będą nam potrzebni robotnicy w kamieniołomach.
Przypilnuj, żeby ani jeden nie uciekł.
Zostawił strażników i Brana, zajmującego się swoimi sprawami i podszedł do Jaski. Obok niej stał już Łuks — naburmuszony, ale cały.
— Dziękuję — Razwijar położył rękę na głowie dziewczyny.
— Zrobiłam, co kazałeś. Z pierścieniem łatwiej.
— Zaopiekujesz się nią?
Chimajryd kiwnął głową i Razwijar skierował się ku architektom. To byli niebiedni, szanowani w Fier ludzie, starszy miał około czterdziestu lat. Blady, łysiejący, stał obok wozu, z całych sił starając się nad sobą zapanować.
— To tylko zmiana pracodawcy — powiedział im.
— Będziecie robić tę robotę, na którą się umówiliśmy i otrzymacie wynagrodzenie. Rozumie się, w przypadku sukcesu.
— Mam rodzinę w Fier — powiedział główny budowniczy i głośno westchnął. — Jak mogę wam służyć… jeśli wy, panie, wystąpiliście przeciwko nocnemu baronowi?!
— A jak możecie mi nie służyć? — cicho zapytał Razwijar. Architekt szarpnął kołnierz kurtki, który i bez tego był rozciągnięty — budowniczemu brakowało po prostu powietrza.
— Proszę się uspokoić, szanowny panie — powiedział Razwijar. — Now będzie miał zbyt wiele innych zmartwień, by mieć czas mścić się na waszych rodzinach.
— Rozkaż im wskoczyć do rzeki, dziesiętniku.
Bran spazmatycznie łapał powietrze i często podnosił ręce do ust. Zdawało się, że go mdli.
— Po co? Jeszcze dwa dni…
— Rogacze boją się ich i przewracają wozy. Ludzie się boją i tracą wolę działania. A jeśli ty, w czasie tych dwóch dni pośliźniesz się i uderzysz głową o kamień — stworzenia wyrwą się na wolność i nikomu nie będą posłuszne.
Ogniewucha Razwijara pierwsza poleciała do rzeki — w dół po stoku. Bran zwlekał kilka chwil. Potem, larwy posłuszne jego woli, zerwały się z miejsca i runęły w ślad za pierwszą.
— Co teraz będziesz robił… władco?
— Poślij ludzi na przełęcz, Bran. Mały oddział złożony tylko z zaufanych ludzi. Niech zamkną dolinę — nikt nie powinien dostać się do Kipieli.
— Zrobi się.
— Masz szpiegów w Fier?
Dziesiętnik przełknął głośno:
— Nie… Skąd?!
— A patrole na ziemiach chimajrydów? Krzywulec mógłby posłać nieduży zespół…
— Posłuchaj, oni siedzieli tutaj jak szczury pociągowe w bębnie i wszystko, czego chcieli to utrzymać zamek i pozostać przy życiu! Głodowali i walczyli… moje dzieci — głos dziesiętnika zmienił się. — Dobrze ich wychowałem… Rad bym zobaczyć… w końcu. Ale ich jest zbyt mało, a trzech pochowano dzisiaj.
Zachwiał się. Razwijar podtrzymał go za ramię.
— To kara — cicho powiedział Bran. — Ja do tej pory ich widzę. Stoją na tym zboczu i patrzą na mnie. Oni…
Nagle jego twarz wykrzywiła się. Patrzył przed siebie z takim przerażeniem, że Razwijar gwałtownie odwrócił się, chwytając za miecz.
To był Łuks. Chimajryd pędził wielkimi skokami, przyciskając do piersi dziwny przedmiot, w którym spadkobierca zamku nie od razu poznał klatkę dla nietoperzy pocztowych.
— Razwijar! List z Fier. Dla Dok–Szerta!
Przyszły władca podchwycił dziesiętnika, gotowego upaść, bladego jak ściana.
— To Łuks. Bran, to mój brat, to nie przywidzenie!
Wsunął rękę do klatki. Wziął w garść nowego samca, który pokonał długą drogę w imię spotkania z przyjaciółką, odwiązał od jego łapy jedwabną, białą wstęgę z tekstem listu, rozwinął i przeczytał nieoczekiwanie pięknie, literacko, napisane słowa:
„Kumple Nowa wsypali. Wszyscy. Chwat”.
— Chimajryd przestąpi próg zamku?
— Przestąpi — przytaknął Razwijar. — To mój brat, zwą go Łuna Księżyca. Na razie zapamiętaj to imię Krzywulec, a o chimajrydach porozmawiamy później.
Wszedł do zamku, w którym nie był od tak dawna. Przestąpił próg, słuchając wewnętrznej muzyki, w rodzaju tej, którą kiedyś niósł wiatr z szybującego miasta Mirtie. Rozejrzał się dookoła i muzyka ucichła — zamek, prawie nienaruszony z zewnątrz, wielce ucierpiał wewnątrz.
Skrzywiły się i popękały ściany. Osiadły podłogi, w których teraz ziały wyrwy. Schody poszczerbiły się. W pomieszczeniach, do których wcześniej swobodnie przenikało światło dzienne, teraz było prawie ciemno, galerie i okna zawalone były kamieniami.
— Za tę kupę kamieni warto było się bić? — wyszeptał Łuks.
Jaska wzięła go za rękę; ni to pocieszając, ni to samej szukając pocieszenia.
— Gdzie go pochowano? — odezwał się Razwijar.
Dziesiętnik Bran nie zapytał, kogo.
— Na górze. W górnej galerii.
— Górna galeria się zachowała?
— Jako tako.
— A szyb? Szyb jest cały?
Dziesiętnik ze zmęczeniem pokręcił głową.
— Nikt tam nie schodził od tamtej pory. Myślę, że jest tam woda. Woda cały czas wgryza się w zamek od dołu…
Jakby w odpowiedzi na jego słowa dał się słyszeć ciężki dźwięk, zdawało się, że głęboko pod ziemią rozerwała się basowa struna. Strużka piasku posypała się ze szczeliny w suficie na głowę Łuksa. Otrząsając się, mimowolnie wysunął pazury i kościane igły zazgrzytały po kamiennej podłodze.
— Podłoga… zamek się chwieje — powiedział prawie niesłyszalnie Krzywulec, który podszedł do nich bezgłośnie. — Każdego dnia pojawiają się nowe pęknięcia.
Razwijar milczał. Bran spoglądał na niego spod ciężkich powiek. Pełnym napięcia wzrokiem, rozkazująco, patrzył Krzywulec. Podeszli pozostali strażnicy; jednych poznawał, innych, mocno postarzałych — nie.
— Przyprowadźcie tu architektów — odchrząknął i nawilżył wyschnięte gardło. — I robotników. Jeńcom każcie oczyścić pokrytą szlamem jamę, bo inaczej wszyscy się tym syfem zachłyśniemy. A majstrowie niech obejrzą bloki. Przynieście olej do smarowania, narzędzia, cepy. Szukajcie pochodni, przynieście wszystkie, jakie są… Nie, Łuks, nie ty. Ty będziesz ze mną. I ty, Jaska, także.
Architekci oglądali zamek kilka godzin. W tym czasie Razwijar zdążył całkowicie podporządkować sobie obóz: karawaniarzy, robotników i nawet niewolników.
— Dam wolność temu, kto będzie pracować sumiennie. Dam pieniądze. A tego, który spróbuje uciec, zabiję bez zbędnych pytań.
Jaska stała obok, złożywszy ręce na piersiach tak, żeby widoczny był pierścień. Łuks trzymał dłonie na rękojeściach swoich mieczy i to wypuszczał, to znowu wciągał swoje pazury.
Razwijar napisał do Chwata list: „Wszyscy. Czekaj na wiadomości. Dok”. Samica nietoperza poniosła do miasta jedwabną wstążeczkę na nodze. Liczył się czas, gra na zwłokę. Nowy władca bardzo liczył na to, że nocny baron uwierzy w list i na pewien czas zapomni o zamku.
W gnieździe ogniewuchy zostały dwa jaja. Razwijar myślał o tym, żeby rozbić oba i od razu utopić larwy, ale się na to nie zdecydował. I zamek i obóz były teraz słabe, rozdarte, niczym rozpruta poduszka, a Chwat, który dopiero co przejął władzę nad portem Fier, miał wystarczająco ludzi i ekwipunku. Jeśli zjawi się wielki, uzbrojony oddział, to tylko dzięki ogniewuchom będzie można utrzymać dopiero co odzyskany zamek.
Ale kogo postawić na straży gniazda?
Razwijar nie dowierzał ani Krzywulcowi, ani nawet Branowi. Doskonale wiedział, znał siłę tej pokusy, pokusy trzymania u nogi niemal wszechmogącego, potwornego, całkowicie wiernego stworzenia. Niechby tylko trzy dni i trzy noce, ale za to jaką władzą można dysponować!
— W zamku jest piec — powiedziała Jaska.
— I wielu chętnych do stłuczenia skorupy.
— Nie. Oni mogą o tym tylko marzyć, ale się nie zdecydują. Boją się poczwar bardziej niż ty.
Popatrz, jak długo chronili te dwa jaja. A rozbił skorupę tylko Bran. I to z trudem.
— Nie mam czasu nosić koromysła, dokładać do ognia, palić w piecu… Nie mam czasu! — powtórzył Razwijar w nagłym wybuchu rozpaczy.
Wszystko szło bardzo powoli; niewolnicy niemrawo wynosili i zakopywali martwe ciała, wolnonajemni bez pośpiechu zbierali porozbiegane w panice rogacze, stawiali na koła poprzewracane wozy; kucharze ledwie, ledwie mieszali łyżkami w kotłach z obiadową kaszą…
— Ja mogę przypilnować — cicho zaproponowała Jaska. — Rozumiem, że to ważne.
Przesunął dłonią po jej włosach. Przycisnął czoło do jej czoła.
— Jesteś zmęczona? Przestraszona?
— Nie — dziewczyna gwałtownie pokręciła głową. — Tylko chciałabym… umyć się. Czuję się jakoś nieswojo. Wszystko to… ta… Spalenizna.
— Wytrzymaj. Wkrótce odpoczniemy.
— Tak… Dok–Szert był bardzo sprytny, silny… Ale nie wiedział, z kim się związał. On w ogóle niczego, zupełnie niczego na twój temat nie wiedział.
— Nie zdążyliśmy bliżej się poznać.
— Żartujesz, czy co?
— Dziwi cię to?
Zaśmiała się z wysiłkiem.
— Heksi mają kiepskie poczucie humoru — przyznał Razwijar. — Dlatego nikt ich nie lubi.
— Ja ciebie lubię.
Odsunął się. Pogładził ją po policzku, zostawiając czarne smugi sadzy.
— W twojej sypialni zbudujemy basen. Świetliki będą świeciły pod wodą. Będziesz mogła się kąpać, kiedy tylko zechcesz, wasza wysokość.
Zamknęła oczy. Razwijar pocałował ją, odwrócił się i poszedł na obchód w głąb zamku.
Z wyrazu twarzy głównego architekta zrozumiał wszystko, zanim ten jeszcze otworzył usta.
Budowniczy także wszystko zrozumiał — i zamarł z opuszczoną szczęką.
— Więc… Słucham?
— Dokładnie obejrzeliśmy… Eee… konstrukcje nośne…
— I co?
— Zamek jest wyciosany w skale w taki sposób, że skała okazała się, eee, fundamentem…
— Wiem! Mów dalej?
Architekt w rozpaczy pokręcił głową. Wytarł z czoła krople potu.
— Możecie mnie zabić, panie, ale ja nie pojmuję… jak ta budowla do tej pory stoi — rozwinął trzymaną w ręce kartkę papieru. — Patrzcie — palec z żółtym paznokciem oparł się na przecięciu linii na prostym rysunku. — Pęknięcia u podstawy… idą w głąb góry… warstwy mieszają się… Zamek może zawalić się w każdej chwili. A jeśli zaczniemy cokolwiek robić, wzmacniać, dobudowywać… Razem z zamkiem, szybciej niż cokolwiek innego, tąpnie cała warstwa, góra osiądzie w rzece, całkowicie zmieni się krajobraz… Najlepsze, co można zrobić, to uciekać stąd, uciekać jak można najszybciej!
Budowniczy pojął, że mówi w martwej ciszy. Zaciął się. Oderwał oczy od planu, spojrzał w twarze Brana, Krzywulca, strażników, Łuksa. W rozpaczy zwrócił się do Razwijara:
— Błagam. Uwierzcie mi. Dużo budowałem, także w górach. Wszyscy jesteśmy teraz zawieszeni nad przepaścią… Pozwólcie mi odejść!
Jego głos zamarł.
Bardzo długo wszyscy milczeli. Potem we wnętrzu góry coś trzasnęło i podłoga drgnęła pod nogami. Architekt wsunął głowę w ramiona.
— Potrzebuję drewnianych noszy — bezbarwnym głosem powiedział Razwijar. — Dobrych, solidnych i lekkich. Potrzebny jest mi aksamit, najdroższy, jaki tylko został i poduszka ze złotym haftem. Potrzebny jest mi muślin, brokat, złote i srebrne ozdoby…
— Ty co, chcesz zorganizować koronację? — ostro zapytał Krzywulec.
— Nie — uśmiechnął się lekko Razwijar. — Łuks, pomożesz mi. Trzeba zrobić ważną rzecz.
Sam nie dam rady… Boję się.
Pokryli nosze aksamitem.
Powoli i ostrożnie przełożyli na aksamit to, co zostało z Poranka Bez Skazy. Wszystkich, którzy spuścili się do jego pieczary, długo nie opuszczało potem przerażenie i zimne dreszcze.
Zmierzchało. Przy zapalonych pochodniach procesja pogrzebowa ruszyła w kierunku zamku.
Razwijar szedł przodem.
Platforma do opuszczania się na dół była już jako tako sklecona i przymocowana do bloków.
Łuks co i rusz wycierał spocone czoło wierzchem dłoni.
— Przyjacielu — powiedział do niego Razwijar. — Ty… Jeśli chcesz… zostań.
Łuks milczał.
— Zdecyduj za mnie, jeźdźcze — poprosił cicho prawie nie otwierając ust.
— Jeśli decyzję zostawiasz mi… To idziemy.
Łuks wzdrygnął się od czubka nosa do samego ogona, ale niczego nie powiedział. Razem z Razwijarem ułożyli nosze na podwieszonej platformie. Poranek Bez Skazy był teraz bardzo lekki. Aksamit, brokat, złoty haft ozdabiały jego pogrzebowe łoże. Dwie pochodnie paliły się u wezgłowia.
— Opuszczajcie wolno — powiedział Razwijar. — Jeśli szarpnę za sznur raz, to zatrzymajcie platformę, jeśli dwa razy — podnoście.
Ruszyły na nowo naoliwione bloki. Platforma zakołysała się i zaczęła zjeżdżać w dół. W górę popełzły ściany ze śladami zębów, kiedyś trudziły się tutaj skalne robaki.
Szczeliny w ścianach, na początku wąskie, stawały się tym szersze, im niżej opuszczała się platforma. Pęknięcia oplatały szyb niczym naczynia krwionośne. Coraz głośniej i wyraźniej dawał się słyszeć trzask, jakby miażdżonych kości.
— Opowiedz mi o Jeziorze Urodzaju — powiedział Razwijar.
— Nie mogę — Łuks przełknął ślinę. — W gardle mi wyschło.
— Opowiedz, jak unosi się mgła nad wodą.
W świetle pochodni brązowa twarz nieboszczyka zdawała się prawie czarna.
— No? Przecież mi opowiadałeś? Jezioro jest piękne, niczym tysiąc pięknych dziewcząt w białych szatach. Opowiedz, jak kąpaliście się w strumieniu. Jak śpiewały człapacze, zgodnie, rytmicznie jak ludzie. I całe góry kwitły żółtym trójlistnikiem, a pyłek unosił się na wodzie…
— Niczego takiego nie ma — wyraźnie powiedział Łuks.
— Dla… dla niego.
Patrzył na nieboszczyka, pozbawionego prawej ręki. Na maga przykrytego brokatową narzutą.
— Zdrajca!
Zatrzeszczały ściany.
— Morderca! — głos Łuksa przeskoczył od ściany do ściany. Platforma silnie uderzyła w wystający kamień. Zadrgał płomień pochodni, szyb wypełnił się hurgotem.
— „To miejsce jest czczone jak świątynia” — powiedział Razwijar, kiedy rumor ucichł. — „I zazdrośnie wystrzega się postronnych oczu. Byłem prawdopodobnie jedynym obcym, któremu poszczęściło się zobaczyć Jezioro Urodzaju. W tym czasie, na jego brzegach nikogo nie było widać, tylko słońce…”.
Platforma opuszczała się coraz wolniej. Z dołu ciągnęło chłodem, wilgocią, zgnilizną.
— „Tylko słońce rozbijało się świetlistymi plamkami na spokojnej tafli wody, a na samym środku płynęli, jak jedno stworzenie, jeździec i jego brat. Widziałem tren piany na wodzie, który ciągnął się za nimi i dwa, niemal jednakowe oblicza zwrócone na wschód…”.
Razwijar zobaczył jak w ścianie pojawia się otwór; wyłania się spod sunącego w dół dźwigu.
Plusnęła woda, platforma ostro zakołysała się na wodzie, łańcuchy obwisły. Razwijar ledwie utrzymał się na nogach i złapał się Łuksa.
— Jesteśmy na dole — szeptem powiedział do chimajryda. — Cały czas bałem się, że szyb się zawalił.
Patrzył w wyłom, w ciemny korytarz, wiodący w głąb skały. Studnia wisiała nad głową, podziemne wiatry po dawnemu duły w niej nieludzkim basem, ale teraz z tym dźwiękiem mieszał się drugi dźwięk, trzask osiadającej skały. Szelest pełznących pęknięć.
— Razwijar — powiedział Łuks i nagle przylgnął do niego kosmatym bokiem. — Proszę!
Proszę!
Jeździec ścisnął jego mokrą dłoń.
— To już niedaleko. Korytarzem prosto.
— Tam jest woda!
— Do kolan. To nic strasznego.
I pierwszy zszedł z platformy. Woda była lodowato zimna i podnosiła się powyżej kolan, wyżej niż się spodziewał. Wziął pochodnię, poświecił nią do przodu, zamarł w pewnym momencie, wydało mu się bowiem, że tunel jest zawalony, ale było to przywidzenie spowodowane odblaskami na wodzie.
— To nic strasznego — powtórzył głośniej, a dźwięk długo odbijał się od ścian tunelu.
„Strasznego… strasznego…” zaszeptały kamienie nad głową i zadrżała woda, a na jej powierzchni przeszła drobna fala.
Z powrotem umieścił pochodnię w mocowanie u wezgłowia nieboszczyka. Milcząc chwycił za rączki noszy. Martwa twarz zakołysała się. Razwijar zorientował się, że trzeba będzie iść tyłem. Znowu postawił nosze, poprawił uchwyty i popatrzył na Łuksa. Twarz chimajryda błyszczała od potu, chociaż w podziemiu było zimno.
— Idziemy.
Odwrócił się do towarzysza plecami, chwycił za nosze, poniósł je po platformie i do połowy wciągnął do korytarza, zanim poczuł, że Łuks chwycił je z drugiego końca. Ciężko dysząc, chimajryd zszedł do wody i zasyczał jak z bólu.
Miarowo chlupotała woda pod nogami. Dwie pochodnie płonęły na noszach. Ciężki, czarny cień, nie mający niczego wspólnego z nim samym, wiódł go do przodu, w zupełną czerń. To mój cień, mówił sobie. To cień człowieka, za którego plecami pali się pochodnia. Ale i tak strasznie było mu patrzeć przed siebie.
Tunel w niektórych miejscach był niższy, trzeba było pochylać głowę. Woda nie traciła czasu; gryzła, podmywała i tym samym rozszerzała szczeliny. Przedzierając się przez tunel Razwijar zrozumiał cały wywód budowniczego — zamek gotów był zawalić się w każdej chwili. Zwlekał, czepiał się życia, a rozłamy w ścianach korytarzy igrały z nim jak śmiertelna choroba z bardzo silnym człowiekiem. Woda… zmieszanie się warstw… napięcie skał, gotowe rozerwać najbardziej solidne więzy… osiadająca budowla nad głową…
Razwijar zmrużył oczy i przypomniał sobie, jak skakał, jadąc wierzchem na Łuksie po zimowym lesie, przypomniał sobie ciepłą barwę sutków piersi Jaski, płynące liście po powolnej rzece. Szedł dalej z zamkniętymi oczami, nie licząc kroków i pomylił się w swoich założeniach — podłoga nagle zaczęła się podnosić. Twarze idących owiał wiatr. Woda opadła poniżej kolan i Razwijar zdecydował się wreszcie popatrzeć.
Z przodu, na wyciągnięcie ręki, widniała cela pogrzebowa. A raczej to, co z niej zostało. Ostał się w całości tylko kamienny postument pośrodku. Ściany obsunęły się i wyglądały niczym ściśnięty, popękany miech w akordeonie. Odkryły się nowe korytarze, szerokie i wąskie wyłomy, w połowie zawalone, w połowie zalane wodą.
Coraz głośniejszy stawał się oddalony basowy pomruk. W głębi korytarza, którym przyszli, kamień wpadł do wody.
— Tutaj jest twoje miejsce Poranku Bez Skazy — powiedział Razwijar. — Zostań pod ziemią.
Trzask przeszedł w narastający huk.
Ostatnimi siłami dotaszczył nosze na postument. Dłonie Łuksa jakby przyrosły do rękojeści noszy, musiał siłą rozwierać przywarte ręce. Kraje brokatowego nakrycia zwisały z noszy, okrywając płytę, ogień pochodni odbijał się na złotym hafcie poduszki. Martwy mag leżał, szczelnie zamknąwszy wyschłe powieki.
Szczeliny nad głową rozsuwały się niczym zarys błyskawic i narastał huk. Kipiała woda w tunelu. Razwijar biegł, przeciskając się obok obkruszonych brył skalnych, ciągnąc za sobą Łuksa.
Jedna pochodnia zgasła.
Potem coś uderzyło go w głowę, upadł i zachłysnął się. Po jakimś czasie doszedł do siebie.
Półczłowiek wlókł go na wpół niosąc. Nie było widać końca korytarza, skała huczała, w ciemności leciały kamienie, a wszystkie warstwy, wszystkie otwory, wszystkie szczeliny, gdzie tylko mogła przebić się woda i powietrze, zlewały się w jedno, jak gdyby skale sprzykrzyło się tolerować przemierzających ją śmiałków.
Podtrzymując jeden drugiego, wdrapali się na platformę. Szyb tańczył, wyginając się to w jedną, to w drugą stronę jak źdźbło trawy na wietrze. Łuks szarpnął za sygnałowy sznur dwa razy, następnie trzy razy, cztery razy i sznur się urwał. Ale tam, na górze już zakręciły się bloki.
Łańcuchy naciągnęły się, platforma przekrzywiła się, oderwała od wody i zaczęła podnosić się, uderzając o ściany, przechylając się i gubiąc drewniane drzazgi z podestu. Razwijar i Łuks, sczepieni ze sobą, przesuwali się po deskach, starając się utrzymać na platformie.
Zgasła druga pochodnia i światło w górze stało się widoczne.
To światło pół–Heks zapamiętał na zawsze, jak jasność Mirtie.
Właściwości… skały… okazały się… naprawdę… cudowne. Zaczęło się zawalanie, ale ustąpiło, widocznie, przez porozdzielanie się warstw i płyt… Nieprawdopodobnie wręcz szczęśliwy przypadek. Oczywiście, budowla wciąż jest jeszcze… niestabilna. Ale zmienić to jest już, przynajmniej, w ludzkiej mocy.
— Czego potrzebujecie?
— Przede wszystkim czasu. Mamy ze sobą wszystkie niezbędne narzędzia, potrzebujemy od dwóch tygodni do…
— Dwa tygodnie to ostateczny czas.
— Pośpiech może zaszkodzić…
— Postarajcie się zdążyć ze wszystkim bez pośpiechu. Szyb zawalił się ostatecznie. Budynek zamku stał teraz na samym kamieniu i na rozdrobnionych w pył kościach Poranka Bez Skazy.
Dolne kondygnacje leżały w ruinach, ale źródła wody nie wyschły. Trzaski, wstrząsy i osuwiska ustały.
Razwijar urządził się w komnacie strażników — niemal jedynym zagospodarowanym pomieszczeniu zamku. Było tutaj pełno rupieci; po podłodze walały się skóry przyślepek, w stojakach stał oręż, włócznie, miecze i strzały zardzewiałe i nasmarowane, nadające się do użytku i połamane. Tutaj też leżał Bran, okryty trzema płaszczami, dziesiętnik miał bowiem napady gorączki. Krzywulec przechadzał się po brudnej podłodze, wsunąwszy dłonie za pas.
— Ci, którzy nie zdążyli się rozbiec, siedzą teraz w norach ze swoimi stadami, w ciemnościach jak przyślepki.
— To nasi ludzie. Weźmiemy ich pod ochronę, pod naszą władzę.
— Nie pójdą.
— To trzeba ich zmusić. Wyprowadzić na zewnątrz. Niech żyją w słonecznym świetle jak ludzie i dostarczają nam mięso, skóry, mleko. I ręce do roboty. Potrzebujemy dużo ludzi, bardzo dużo i to szybko. Chcę, żeby oddział wyruszył natychmiast.
— Jaki oddział, Razwijar? Skąd weźmiemy ludzi? Tari ze swoją piątką, uciekli na przełęcz…
— Bierz tych, którzy zostali.
— A zamek? A pilnowanie jeńców? I jak zmusić do pracy całą tę hołotę, którą sprowadziłeś?
Tutaj potrzeba więcej nadzorców niż pracowników!
— Krzywulec — powiedział Razwijar. — Przed chwilą ostatni raz zapytałeś mnie, jak zamierzam zrobić to, co zamierzam. To moje zmartwienie. A ty zrobisz to, co nakazałem: ujarzmisz pasterzy. Bez rozlewu krwi. Tak, żeby oni uznali się za oswobodzonych, a nie za podbitych. To nie jest proste. Wiem. Ale ja tak powiedziałem i ty tak zrobisz. Potrafisz.
Strażnik przestał chodzić. Zatrzymał się przed nowym władcą. Chciał coś powiedzieć, ale zmilczał.
Razwijar czekał, spoglądając w jego szerokie, coraz bardziej rozszerzające się źrenice.
— Dobrze — ponuro powiedział Krzywulec. — Pójdę.
Bran słyszał ich rozmowę, trzęsąc się pod trzema ciepłymi płaszczami. Razwijar czuł jego wzrok. Krzywulec wyszedł.
— Co chcesz mi powiedzieć, dziesiętniku?
— Po co odrąbałeś mu rękę, zanim go zabiłeś? Władcy?
Podszedł. Przysiadł obok na skórze.
— Co wiesz o Miedzianym Królu?
— Nic — wolno, po namyśle przemówił starzec.
— Przypomnij sobie. A może jednak coś wiesz. Nie wrócę szybko. Postaraj się zasnąć.
W obozie, rozbitym w czasie oblężenia zamku jeszcze przez Dok–Szerta, kotłowało się. Różni ludzie, których przywiódł tu los w trzech karawanach, powoli przychodzili do siebie po przeżytym strachu. Niewolnicy trzymali się w kilku grupach, wolnonajemni zebrali się w swoim kręgu, karawaniarze i niewielu nadzorców pochowali się, nie chcąc nikomu wpaść w oczy.
Razwijar przekradł się między dwoma wozami z drewnem i od razu zrozumiał, że dzieje się coś niedobrego; kogoś biją, a może nawet mają zamiar zabić:
— Nie podchodźcie! — jakiś młody, rwący się głos.
— Czego się gapisz? — inny ryczący ochrypły bas. — Kamieniami…
— Kamieniami zabić, tutaj jest ich dużo!
— Nie podchodźcie! Uderzę!
— Zostawcie go! Zosta… — zapiszczała jakaś dziewczyna. Razwijar zupełnie zapomniał, że Dok–Szert przywiózł dla zabawienia swoich zbirów pięć kobiet, kupionych na rynku w Fier.
— Cofnąć się, wszyscy.
Jego cichy głos zmusił tłum do rozpryśnięcia się jak woda, gdy upada na kamień. W środku kręgu stał młodzieniec około szesnastoletni, z zakrwawionymi ustami i rozbitym nosem, z ogromnym kamieniem w ręce.
— Rzuć to — powiedział Razwijar.
Kamień upadł. Razwijar podszedł bliżej. Na przedzie bojaźliwie cofającego się tłumu szlochała dziewczyna — niewolnica.
— Co się stało?
— On zabił — powiedział ktoś z tłumu. — Niewolnik zabił cieślę.
— Paskudnie — Razwijar popatrzył na młodzieńca, kulącego się pod jego spojrzeniem. — Za co?
— Za gwałt — głucho powiedział chłopiec. — On był gwałcicielem!
Tłum cofnął się jeszcze bardziej. Razwijar zobaczył trupa leżącego twarzą do ziemi. Z pękniętej czaszki sączyła się krew.
— Za gwałt sam będę zabijał — powiedział Razwijar, powoli przenosząc wzrok z twarzy na twarz. — Gdzie kobiety?
Wypchnięto je do przodu — cztery przerażone, zbite w kupkę, nieszczęsne niewolnice.
— Idźcie do zamku — powiedział do nich Razwijar. — Odszukajcie kucharzy, powiedzcie, że przysłałem was do pomocy. Idźcie!
Tłum zafalował, przepuszczając kobiety. Ta, która siedziała na ziemi, nie poruszyła się, tylko niżej spuściła głowę.
— A ciebie to nie dotyczy? — sucho zapytał Razwijar. — Idź.
Zakrwawiony młodzieniec drgnął na dźwięk jego słów. Dziewczyna podniosła się i stawiając niepewnie kroki, poszła za pozostałymi niewolnicami.
— Słuchajcie wszyscy — powiedział Razwijar i znowu zrobiło się cicho. — Słuchajcie uważnie, bo nie będę powtarzał. Wąwóz został zamknięty. Na strażniczej wieży zamku czuwa potężny mag. Ona będzie wiedziała, jeśli ktoś z was postanowi uciec.
Wyraźnie dało się słyszeć pluskanie rzeki.
— Przyszliście tutaj jako niewolnicy i słudzy rozbójników. Służcie mi, a ja odpłacę wam stokrotnie. Zdradzicie, nie ominie was surowa kara. Będziecie wierni — nagrodzę i obdarzę wolnością. Widzicie ten zamek? On będzie panował nad Nagórzem i nad Fier, nad górami i nad wybrzeżem. Chcecie mieć cząstkę tego panowania?
Ludzie milczeli. Niewielu wytrzymywało spojrzenie Razwijara. Odwracali oczy i chowali się za plecami sąsiadów. To byli różni, bardzo różni ludzie; uparci i doświadczeni przez los, zupełnie młodzi, którzy po raz pierwszy najęli się do pracy z dala od domu i starsi, bardziej doświadczeni życiowo. A także sprzedani, kupieni, zrozpaczeni. Odważni. Tchórzliwi. Ponurzy. Źli. I wszyscy oni byli we władzy Razwijara; od wysokiego kowala, wzrostem wyróżniającego się z tłumu, do młodego zabójcy z zakrwawionymi ustami, który, korzystając z tego, że przestał być w centrum uwagi, powoli wycofywał się w kierunku lasu. Trzęsły mu się kolana.
Kowal stał z opuszczoną głową, łypiąc spode łba. W jego twarzy nie widać było strachu, raczej napięcie. Razwijar kiwnął na niego:
— Podejdź.
Kowal posłuchał po krótkiej chwili.
— Jak cię zwą?
— Pajda. Kowal.
— Są wśród was jeszcze inni kowale?
— Tak. Jest jeszcze dwóch.
— Jesteś starszy. Wybierz pomocników. Idźcie do zamku. Znajdźcie chimajryda, nazywają go Łuks, pokaże wam kuźnię.
— Nagóren?!
— Tak — Razwijar nie pozwolił kowalowi odwrócić wzroku. — Jest moim bratem, zawiaduje w zamku orężem, mechanizmami i maszynami. Zróbcie wszystko, żeby kuźnia zaczęła pracować jeszcze dzisiaj. Idźcie!
Mężczyzna stał, cały czas ponuro łypiąc. Razwijar zdusił w sobie chęć przemówienia znowu, wydawało mu się, że kowal nie posłucha. Zapragnął wyciągnąć miecz, ale nawet ręka mu drgnęła. Zapragnął jeszcze coś powiedzieć: „No?” albo „Na co czekasz?”, chciał ze złości tupać nogami, ale pozostał spokojny, nieruchomy. Jego czarny płaszcz, zakurzony na dole, dotykał butów.
Kowal wolno kiwnął głową. Machnął ręką na kogoś w tłumie, wszczął się ruch. Razwijar wypuścił powietrze — tak, żeby nikt nie widział i znowu nabrał je w płuca.
— Ej! Czy wśród niewolników jest starosta?
Wydawał rozkazy i rozporządzenia tak długo, aż ochrypł.
Wypełzli z cienia zapomniani już karawaniarze i także zaczęli komenderować. Razwijar przyuważył, którego z nich ludzie słuchają i niezauważalnie oddawał mu część władzy. Pojawili się strażnicy z zamku, pięciu ludzi, stanęli na podwyższeniu, niczego nie robiąc, po prostu obserwując tłum. Pojawili się w odpowiednim czasie i „maleńki Heks” był im ogromnie wdzięczny.
Jak wolno, myślał, spoglądając na niewolników znowu zebranych w gromadkę i o czymś półgłosem rozmawiających. Jak wolno kojarzą ci ludzie. Żwawiej!
— A co z zabójcą? — zapytał przygarbiony rzemieślnik ze zgrubiałymi stawami na rękach.
Młodzieniec, który prawie dotarł już do odległej furmanki zamarł.
— Kto zabije bez sądu, będzie wisieć — ostro powiedział Razwijar.
Odwrócił się do młodzieńca i powiedział rozkazująco.
— Idziemy.
Noc stała się przedłużeniem dnia, ranek zlał się z wieczorem. Niewolnicy i wolnonajemni przekazywali sobie stojąc w szeregu odłamki kamieni, nosili i rozpiłowywali bierwiona, kręcili blokami. Ruszyła kuźnia. Przekuwano tarcze i klingi, mocowano na murach narzędzia i wielkie arbalety. Dwóch zbiegłych niewolników padło ofiarą własnego tchórzostwa — zastrzelono ich o zmroku, kiedy próbowali uciec przez przełęcz w kierunku Fier.
Jaska stała na wieży, skupiona, z odrzuconą w tył głową, rozdymała nozdrza.
— Patrole nad horyzontem latają dniem i nocą. Póki co nie zbliżają się. Naziemnych szpiegów nie ma. W Nagórzu jest mag. Wyczuje nas, wcześniej czy później.
Razwijar siedział w drewnianym fotelu, przyniesionym z dołu, z pokojów władcy. Było dla niego jasne, że nie zdoła wstać, ponieważ piątą już dobę nie zamykał oczu.
— Skąd wiesz, że na terenach Nagórenów przebywa mag?
— Sam mówiłeś. Wszędzie, gdzie Imperator ustanawia władzę, budują wieżę, a w niej zamieszkuje imperatorski mag.
— Nad nagóreńskimi terenami póki co nie ma władzy Imperatora.
— Wiatr z Nagórza — jej nozdrza rozdęły się — czuję. Pachnie rozpaczą. Przekleństwo wciąż jest w mocy; nie rodzą się dzieci. A żołnierze cały czas umierają. I ci, którzy są przeciwni imperatorskiej władzy, i ci, którzy są jej podlegli. A mag… ja go czuję. Kiedy wiatr się zmieni, on wyczuje mnie.
Razwijar podniósł się. Była to zapewne najtrudniejsza rzecz, jakiej dokonał w życiu, tym bardziej trudna, że nikt tego wyczynu nie widział.
Podszedł do Jaski i objął ją.
— Nie jesteś słabsza od swojego wroga.
— On jest prawdziwym magiem. Zabrali go z domu, kiedy był jeszcze dzieckiem i uczyli, uczyli… Uczyli inni magowie pełni mądrości, wlewali w jego głowę wiedzę, a w ręce władzę.
— Ciebie, a nie jego, wybrał Poranek Bez Skazy. Tobie, a nie jemu, dostał się pierścień. Ty, a nie on, władasz tym zamkiem. I przecież ja jestem po twojej stronie, Jaska, a nie po jego.
Uśmiechnęła się słabo, przyglądając się pierścieniowi na palcu.
— Czuję, jak wiele siły jest w tym zamku. Kamiennej. Jakby skalne robaki były tutaj do tej pory. I była bitwa, kiedy pojawiła się druga siła… Razwijar, powiedz mi jeszcze raz, że jesteś po mojej stronie.
— Jestem po twojej stronie. Zawsze.
— To dobrze — przemówiła poważnie. — Ponieważ za nic nie chciałabym stać się twoim wrogiem.
— Jaska, co ty mówisz?!
Dziewczyna nie słuchała, łapczywie wąchając powietrze.
— Powiedz, jak zginął mag, którego przyprowadzili ze sobą Nagóreni? W dniach oblężenia?
Kiedy jeszcze żył poprzedni władca?
Popatrzył na dalekie góry za wąwozem. W rozdarciu chmur mignął cień skrzydlaka.
— Ty go zabiłeś — głos dziewczyny zadźwięczał triumfalnie. — Dlatego zamek poddał się twojej woli. On ci wybaczył… to, co zrobiłeś potem.
Razwijar ze zmęczeniem zamknął oczy. Zobaczył ciemność. I światło, przedostające się z góry. Przepiękne, przyćmione światło.
— Nie zimno ci, Jaska? Może przynieść jeszcze wody? Albo wina, albo jedzenia?
— Nie teraz — odsunęła włosy z czoła, jasno błysnął pierścień. — Idź, masz dużo spraw.
Zszedł do sali strażników. Dziesiętnik Bran spał albo udawał śpiącego. Razwijar długo chodził z kąta w kąt, poruszając wargami.
Wiatr się zmieni i w Imperium dowiedzą się, gdzie podziała się zbuntowana mag. Przypomną sobie burzę, która zgubiła drużynę przywódcy Koruncha. I nie będą bezpieczni. Wśród ksiąg zmarłego władcy krył się traktat „O magach” przepisany kiedyś przez Razwijara: „Siła każdego maga nie jest niewyczerpana. Jak bohater przenoszący góry, wcześniej czy później upada ze zmęczenia, tak moc ustąpi miejsca bezradności, a winą będą starość, wyczerpanie albo szczęście rywala”.
A tymczasem Chwat zacznie podejrzewać coś niedobrego. Na pewno ma szpiegów w Kipieli.
Chwat jest młodszy i bardziej stanowczy od Nowa; w świecie nocnych baronów zwycięstwo nie przychodzi przypadkowo, nie za darmo, i nie do każdego.
Razwijar zacisnął pięści. Czuł się jak ślepiec, potrzebny był mu szpieg zdolny wywiedzieć się tego, co dzieje się w Fier. Potrzebne mu były jakiekolwiek wiadomości z Nagórza. Które klany kontynuują walkę, a które się poddały? Gdzie wybudowano wieżę? Kto w niej siedzi? Ilu strażników służy namiestnikowi Imperatora w nagóreńskich krainach, ile mają skrzydlaków?
Gołymi rękami nie wyczerpiesz studni. Nowy władca może ile mu się podoba tasować ludzi, ale jest ich za mało. Zbyt mało, a dookoła wrogowie i wojna może zacząć się jutro, dzisiaj… teraz.
— Razwijar.
Zatrzymał się. Leżący dziesiętnik spoglądał na niego rozpalonymi oczami:
— Miedziany Król… słyszałem te słowa. On… władca… rozmawiał jakby sam ze sobą…
Pewnego razu spytałem, co to znaczy. On roześmiał się i odpowiedział… że to dziecięca wyliczanka. Zrozumiałem, że nie należy więcej o to pytać.
Razwijar milczał.
— Miedziany Król to nieznany bożek, któremu przynoszą ofiary — powiedział wreszcie. — Składając na ołtarzu coś drogiego i cennego, człowiek otrzymuje podarek. Tego nie da się zbadać, zobaczyć, to nie jest na zewnątrz. To jest wewnątrz.
— Władca…
— Tak. Byłem mu naprawdę drogi. Postanowił mnie złożyć w ofierze.
Bran poruszył się.
— Skąd wiesz? — jego głos zaszeleścił prawie niesłyszalnie. — O… tym?
— Wyczytałem… w jednej księdze — skłamał Razwijar.
— W księdze — dziesiętnik Bran powtórzył słowa, jakby ważył je w myślach. — A ty…
— Co?
Dziesiętnik ciężko westchnął.
— Nie trzeba… Nie trzeba tego robić. To stara magia, straszna… nieludzka. To obca magia…
— Wiem.
— Nie należy tego robić, to gubi…
— Wiem.
— To zgubiło… także jego.
— To go wywyższyło.
— I zgubiło.
— A kto jest nieśmiertelny?
Po tym bardzo długo w komnacie strażników nie wypowiedziano ani słowa. Razwijar chodził i chodził, i wydeptał ścieżkę na zakurzonej podłodze. Wiatr wył w otworach okiennych. W ciszy zamku, głęboko w dole, pracowała kuźnia.
— Razwijar…
Znowu się zatrzymał.
— Nie chciałem ci mówić… W zamku jest „słodkie mleczko”. W kryjówkach.
Ten drgnął. Nie odpowiadając znowu zaczął przechadzać się tam i z powrotem przed pustym, wygasłym kominkiem.
— To nie trucizna — wyszeptał dziesiętnik. — Ono leczy duszę. Można zapomnieć swoje życie i zacząć nowe. Chciałbym zapomnieć o tej wyprawie. Tylko o niej.
— Bran — powiedział Razwijar. — Opowiedz mi szczegółowo, co się tam wydarzyło. Minuta po minucie. Powinienem wiedzieć dokładnie.
Na czoło strażnika, wysokie, z zakolami, wystąpiły krople potu.
Na drugi dzień wrócił oddział Krzywulca. Przywieźli z chłopskich osad mleko i ser, o zmroku przygnali niewielkie stado płochliwych przyślepek. Pasterze, wywleczeni z jaskiń, przerażeni obiecali wierność zamkowi, ale można było przypuszczać, że będą starali się przenieść się dalej.
— Dogonimy ich — powiedział Razwijar. — W każdym razie głód nam nie grozi.
Krzywulec zajrzał do kuźni, przeszedł się po okolicach zamku, zastał przy pracy rzemieślników, wolnonajemnych i niewolników. Jego ponura twarz trochę się wypogodziła.
— Jak ci się to udało?
Nowy władca, milcząc, spojrzał na niego, a Krzywulec zmieszał się i nisko pokłonił.
Nagórze i chimajrydzi. Port Fier i Chwat. Imperator i jego mag w wieży. Tylko z Nagórenami można próbować sojuszu, ale czy jest to możliwe, po tym wszystkim, co opowiedział dziesiętnik Bran?! Oni zostawiali po sobie wypaloną ziemię, użyźnioną kośćmi. Witam, pozdrowienia od Poranka — mówił władca, wkraczając o świcie do osad Nagórenów — Poranka Bez Skazy! — dodawał i wydawał rozkaz ogniewuchom….
Księga „Kroniki chimajrydów”, kiedyś przepisana przez Razwijara z pamięci, leżała otwarta na brzegu stołu. On sam przechadzał się po Sali Straży, słuchając swoich kroków, poruszając bezgłośnie wargami. Przypomniał sobie ruiny swojego domu i ruiny osady, w której kiedyś mieszkała Jaska. Ruiny, pogorzelisko, brak innego wyjścia, dziwne, że Nagóreni do tej pory sprzeciwiają się władzy Imperatora. Bardzo twardy lud. Inni dawno by się poddali.
O północy wziął pochodnię i poszedł na dół, do więziennych korytarzy. Z jamy, gdzie byli zamknięci przestępcy, niósł się nieznośny smród. Słysząc kroki i blask pochodni, jeńcy zaczęli wołać:
— Ej, kto tam!
— Daj jeść!
— Daj wody!
— Mamy tutaj trupy…
— Łajdaki! Poczekajcie, Chwat się do was dobierze…
— Dobierze się! Kiszki wypruje!
— Cicho — powiedział Razwijar.
W lochu zapanowała cisza.
Przeszedł nad nimi, z daleka obchodząc kratkę w podłodze, wstrzymał oddech. Odsunął zasuwę, podniósł luk nad maleńką podziemną celą, gdzie kiedyś sam się męczył.
— Wychodź.
Młodzieniec, który rozwalił głowę gwałciciela, z trudem wszedł po zrzuconych schodkach.
Skulił się, przykrywając oczy dłonią, zapewne światło pochodni zdawało mu się nieznośnie jasne. Razwijar wyprowadził go z więziennego korytarza na jedną z zewnętrznych galerii.
Był zmierzch. Młodzieniec oparł się łokciami o balustradę i łapczywie oddychał, chwytając świeże powietrze.
— Jak cię zwą?
— Gle… Glenir.
— Dlaczego jesteś w niewoli?
— Za długi — głos młodzieńca załamał się.
— Skąd jesteś?
— Z Fier.
— Twoja rodzina ostała się?
— Siostra i matka.
— Rzemiosło znasz?
— Uczyłem się na lekarza — powiedział młodzieniec cicho. — Wcześniej.
— Długo?
— Nie bardzo. Jedną zimę.
— Kim dla ciebie jest ta dziewka? Z powodu której zabiłeś cieślę?
— Nikim — po twarzy młodzieńca przebiegł dreszcz, ni to bólu, ni to nienawiści.
— Chcesz mi wyświadczyć przysługę?
— Chcę żyć.
— Chcemy tego samego. Idziemy, mam z tobą do pogadania.
Komnata, w której Razwijar po raz pierwszy spotkał władcę i gdzie go zabił, została niedawno wysprzątana do czysta. Basen do połowy napełnił się wodą. Nowy władca usiadł w starym fotelu, zbyt przestronnym i miękkim dla niego.
— Chcesz wina, Glenir?
— Nie, wody proszę.
— Pij — Razwijar wskazał na basen.
Młodzieniec napił się z garści. Patrząc, jak on pije, nowy władca sam poczuł pragnienie.
— Słyszałeś o czym oni rozmawiali? Ludzie w wielkiej jamie?
— Oni… najpierw wyjaśniali, kto służył Nowi, a kto Chwatowi i kto kogo zdradził. Bili się.
Kogoś zabili. Ale ja słyszałem tylko głośne krzyki, przecież siedziałem za ścianą…
— Chcesz posiedzieć z nimi?
— Nie. Proszę!
— Posłuchaj, co ci powiem i zdecyduj, czy się zgadzasz. Jeśli się nie zgodzisz, trudno. Nic ci się nie stanie, zostaniesz do pracy w zamku. A jeśli się zgodzisz… i jeśli potrafisz mi pomóc… wtedy dam ci broń, Glenir. Wtedy wyzwolę z Fier twoją matkę i siostrę i one do końca swoich dni będą żyły bezpiecznie i w dostatku.
Młodzieniec zamrugał z niedowierzania.
— Panie, wy tak mówicie… jesteście magiem?
— Nie. Ale wiem, co robię, nie bój się.
Tari–Koło ze swoim oddziałem, patrolującym przełęcz, został uprzedzony wcześniej:
— Przepuść ich. Tak, żeby myśleli, że udało im przedrzeć się siłą. Tak, żeby z twoich ludzi nikt nie zginął. I żeby nikt, ani jedna dusza, się nie domyślił.
— Ale jak ja zdołam…
— Jak chcesz.
Nocą z zamku uciekło pięcioro zbirów i Glenir, były niewolnik. Trzech zbiegów było w zmowie z Razwijarem, ale żaden nie wiedział o innych. Każdy uważał siebie za jedynego szpiega. Nowy władca stracił długi dzień na tę nieprzyjemną, brudną robotę. Wydobyć opryszka z jamy. Przesłuchać. Wywnioskować. I podjąć decyzję: werbunek albo „słodkie mleczko”.
Zbóje, którym Razwijar nie mógł zawierzyć, zapominali o całym swoim poprzednim życiu i teraz nosili bierwiona razem z niewolnikami. Nie można powiedzieć, żeby wyróżniali się z tłumu, ponieważ połowa żywego towaru sprzedanego na rynku w Fier, była pozbawiona pamięci za pomocą słodkiego napoju.
Z przełęczy przyszedł Samar, młody strażnik służący pod dowództwem Tari–Koła. Miał szarą twarz:
— Władco… My ich przepuściliśmy. Nie zdołaliśmy zatrzymać.
— Jesteś ranny?
Posłaniec miał mocno przecięte ucho. Razwijar usiadł z nim, lecząc go winem, wypytując, co wydarzyło się na przełęczy. Zbiegowie byli uzbrojeni tylko w krótkie noże, ale zaskoczyli patrol znienacka.
— Było bardzo ciemno… zgęstniały chmury… Wszyscy byliśmy bardzo zmęczeni… Koło pozwolił odpocząć, inaczej nie wytrzymalibyśmy do rana… Strzelaliśmy, ale było ciemno…
Chcieliśmy ścigać ich w drodze do Kipieli, ale w takich ciemnościach…
— Tari zabronił? — wyrwało się Razwijarowi.
Samar popatrzył na niego wzrokiem pełnym cierpienia — Tari–Koło był jego naczelnikiem i przyjacielem.
— Władco, my wszyscy jesteśmy winni…
— Kiedy będziecie winni, to wam powiem — odezwał się ten niemal wesoło. — A teraz idź spać.
W dniu, kiedy Tari ustąpił z przełęczy, Razwijar głośno i przy wszystkich udzielił mu reprymendy. Później, gdy byli sam na sam, objął go.
— Do czego ci to potrzebne? — szeptem zapytał Koło.
— Milcz. Potem wyjaśnię.
Wrócił do sali strażników, padł na skóry i przespał kamiennym snem kilka godzin. We śnie zrobiło mu się bardzo zimno. Skulił się, przyciskając kolana do brzucha. Wokół była lodowata woda i ognie miasta Mirtie, dalekie, obojętne. Znowu był chłopczykiem, którego wyrzucili za burtę. Ręce i nogi drętwiały, szamotał się, starając rozgrzać i przeżyć.
Obudził się dlatego, że zrobiło się ciepło. Otworzył oczy. Obok siedział Łuks i ogrzewał go miękkim, pokrytym sierścią bokiem.
— Zimno? Chcesz, rozpalimy w kominku?
— Rozkazałem ogrzewać tylko piec z ogniewuchami.
— Razwijar krótko westchnął.
— Mamy całą karawanę z drewnem.
— Nie należy go palić. Potem nie starczy… jednego pala do paleniska, jednego bierwiona na belkę i wszystko się zawali.
— Śniło ci się coś strasznego?
— Głupstwo — Razwijar przeciągnął się. — Co ty tam chowasz pod płaszczem?
— Przyniosłem ci podarunek.
Łuks rozwinął pakunek i wyłożył na skórę przyślepki dwa kindżały — jasne, wąskie, płynnie wygięte. Ich linia przypomniała Razwijarowi udziwniony zapis dużej litery „stigma”. Wzdłuż ostrzy ciągnął się finezyjny, dekoracyjny napis, a rękojeści wysadzane były drogocennymi kamieniami. Nie było to jednak zdobnictwo, dla samej ozdoby. Nieznani płatnerzy starali się osiągnąć doskonałość wyrobu, zaprawdę, śmiercionośna broń powinna być piękna.
— Do walki w parze — Łuks zmrużył oczy z zadowolenia. Pachniał dymem i potem. Jego twarz i tors były umorusane sadzą, skórzany bezrękawnik odchylił się na piersi. — To najlepsze, co znaleźliśmy w tutejszej zbrojowni i nie trzeba było przekuwać, wystarczyło tylko zaostrzyć.
Weź je! Są twoje.
Władca chwycił za rękojeści. Przeszedł się po komnacie, zamachnął, przymierzając się do broni. Kindżały zdawały się przedłużeniem rąk.
— Dziękuję… Długo spałem?
— Potrzebny był ci odpoczynek… Nie martw się, wszystko bez zmian.
— Będą — Razwijar zakręcił klingi dwoma rękami, słuchając jak tną na strzępy zleżałe duszne, powietrze. — Będą zmiany… Najadą na nas i Nagóreni, i Imperator, i Chwat. Nie będą czekać, aż my odbudujemy zamek i zbierzemy ludzi do obrony… Mamy półtora dziesiątki wojowników, pozostali to niewolnicy i rzemieślnicy, baby i starcy…
— Mamy maga.
— Oni także mają maga, Łuks.
— My mamy ciebie!
Razwijar opuścił ręce. Ostrza musnęły podłogę, prawie niedosłyszalnie zadźwięczały o kamienne płyty.
— Ty zawsze zwyciężasz, Razwijar — Łuks ni to potwierdzał, ni to pytał. — Przecież osiągasz wszystko, co tylko sobie zaplanujesz! Uda się i tym razem, nieprawdaż?
To nie był ranek, jak sądził Razwijar, a południe pod niskim, zasnutym chmurami niebem.
Kiedy razem — chimajryd i jeździec — poszli w góry, chmury rozstąpiły się i wyszło słońce.
Wypisywał rękami stalowe litery, zawisające, zdawało się, w powietrzu. Wszystkie ich próby walki w parze, wszystkie lekcje Łuksa złożyły się wreszcie w jedną całość, niby części mechanizmu, a brakującym ogniwem były nowe kindżały. Jeździec wierzchem na czworonogim bracie był niepokonany — tak w każdym razie zdawało się Razwijarowi. Nieustanny ruch, bez jednej przerwy; prościej trafić w latającego motyla. Ściana kręcących się kling. Cztery pracujące zgodnie ręce, cztery potężne pazurzaste łapy. „Maleńki Heks” przypomniał sobie, jak bano się w zamku chimajrydów i tylko ogniewuchy mogły sobie z nimi dać radę, cóż za nieuczciwy chwyt.
Okropne bezmózgie stworzenia przeciwko niepokonanym w otwartej walce żołnierzom.
I od razu przypomniał sobie, jak strażnicy Imperium rozstrzelali z powietrza wodzów z klanu Równonocy. Jedna strzała — jedna śmierć, i tylko starcowi chimajrydowi dostały się dwie.
Popatrzył na zamek. Unosiły się dymy, pracowała kuźnia, palił się piec z dwoma ostatnimi jajami ogniewuchy, to zwierzę jest jeszcze młode, powiedział dziesiętnik Bran. Znosi jaja rzadko i do tego małe. Trzeba czekać, kiedy będzie starsze…
Łuks skakał w dół po zboczu, wręcz przelatując z kamienia na kamień. Razwijar scalił się z siodłem, uchwyciwszy za skórzany rzemień popręgu. Zdawało mu się, że to Jego łapy odbijają się od ziemi, w Jego ciele przetaczają się sprężyste, falujące jak woda mięśnie Łuksa, i to Jego oczami patrzy na świat chimajryd. Jeździec i jego brat niczym jedna istota — jedno stworzenie.
Razwijar w pełni odczuł to zespolenie i świętując ten fakt, krzyczał co sił w płucach.
Wiatr się zmienił.
— Miedziany Królu, Miedziany Królu…
Klingi leżały na brzegu basenu. Ogienek świecy odbijał się w wodzie, igrał na stali, przełamywał się w drogocennych kamieniach. Był sam w komnacie, drzwi na balkon przekrzywiły się i wisiały na jednym zawiasie. Z zewnątrz ciągnęło zimnym wiatrem.
— Weź, co jest mi drogie. Daj, czego potrzebuję.
W jego życiu nie było znowu tak wiele oręża, szczególnie takiego, do którego warto byłoby się przywiązać. Swój ciemny miecz Heksów cenił, ale nigdy go nie polubił. A te klingi, niemal żywe ze swoim narowistym charakterem, jakby przejęły cechy Łuksa, który znalazł je i wybrał dla swojego jeźdźca…
Mimowolnie wyciągnął się, chcąc chwycić broń za ciepłą rękojeść, złapać i utrzymać. Ręka trafiła na kamień.
Zamrugał. Łzawiły mu oczy od wiatru i ze zmęczenia. Na brzegu basenu niczego nie było.
Razwijar przesunął po gładkim kamieniu koniuszkami palców, jakby nie pojmując, co się stało, nie umiejąc przywyknąć do tego, znowu się zmieszał…
A potem zalała go jasna fala ciepła. Ciężar ostatnich dni zmienił się w biały puch. Latające płaty zastygły, zlewały się z błyskami na wodzie, trzasnęły niewidoczne obręcze, ściskające głowę i pierś.
Ukląkł. Przyłożył policzek do chłodnego kamienia.
Roześmiał się.
Przechadzał się z kąta w kąt, a Jaska bacznie wodziła za nim oczami. Jakby nie mogła zrozumieć, dlaczego on tak często się uśmiecha?!
— …mapa to tylko zarys, sama ziemia — mówił Łuks z przerwami. — Nie ma na niej zaznaczonych zasadzek. Rozstrzelają nas z ukrycia, zanim otworzysz usta!
Chimajryd denerwował się. Jego pasiasta sierść stawała dęba, co i rusz gładził dłońmi boki i mówił bez ustanku, lał słowa jak wodę. Razwijar słuchał go i nie słyszał.
— Nikt nie będzie z tobą rozmawiał. Nie ma takiej siły, która by ich do tego zmusiła. Znasz Nagórenów… nie, ty nie znasz Nagórenów! U nas… to znaczy u nich, życie ma zupełnie inną wartość. Jeśli coś jest przypisane tradycji, będzie wypełnione bez względu na cenę, zapłacone krwią swoją i cudzą… Niewolni, jeźdźcy, kobiety, dzieci… Jak woda, która zawsze płynie w dół.
Ostroga w bok… Niekiedy rozumiem Poranka. Tak nienawidzić można tylko Nagórenów i tylko ten, kto wśród nich wyrósł!
— Co w takim razie robić? — zapytał Razwijar, doczekawszy w końcu chwili, kiedy Łuks na moment zamilkł, żeby wziąć oddech. Nie oczekiwał odpowiedzi, w jego wnętrzu zachodziła niewidoczna praca. Przychodziły myśli, na pierwszy rzut oka bezsensowne. Tkały się niteczki zrozumienia, delikatne ciężarki rozważały „za” i „przeciw”. Słowa przyjaciół padały na szale wewnętrznej wagi ziarnkami piasku, pyłkami albo ciężkimi odważnikami.
— Trzeba iść — powiedziała dziewczyna. — Tylko zabierz z sobą ogniewuchę. Wtedy będą musieli cię wysłuchać.
Łuks wysunął pazury przednich łap:
— Ogniewucha jest posłuszna trzy dni i trzy noce. Nagórze to nie talerz… Jeśli oni nie zechcą się z tobą spotkać, to ich nie spotkasz, będziesz włóczył się miesiąc, a może i rok po pustej ziemi.
Niczego się nie dowiesz. A larwa przepadnie. Mamy tylko dwie…
Jaska siedziała, okutana płaszczem, niepokojąco blada na tle ciemnego ubioru.
— Mogę odnaleźć ich po zapachu. Mogę wyczuć, czy kłamią czy nie. Wypuszczę wiatr albo trąbę powietrzną, żeby przekonali się. Oni boją się magów, Łuks.
— Dobrze! Wspaniale! A jeśli natkniesz się na imperatorskiego maga?
— Poczuję…
— Jakaś ty potężna! Może w ogóle pójdziesz sama? Naga z pierścieniem na palcu?!
— Dureń — powiedziała Jaska. — Po prostu tchórzysz. Nie chcesz tam iść, dlatego wymyślasz wymówki.
— Tak, tchórzę! — skóra Łuksa drgnęła, jakby od ukąszenia spragnionego komara. — Ponieważ znam Nagórenów i Nagórze, a wy nie. Może…
Zaciął się. Nagle poczerwieniał. Od napływu krwi jego smagła twarz stała się ziemistobrązowa. Wypłowiałe białe włoski nad górną wargą i na podbródku wydały się wyraźniejsze. Razwijar mógł się tylko domyślać, jakie słowa gotowe były wyrwać się z ust półczłowieka. Jak żywe stanęły mu przed oczami kolczaste krzaki, chmary motyli krwawników, skazana twarz umierającego chimajryda: „Jeśli jeździec umiera w boju albo na polowaniu, w ślad za nim powinien umrzeć jego brat. Jeśli umiera żona, to jeździec może poślubić inną. Jeśli kobieta nie może urodzić czwórki dzieci, ofiarowują ją Jezioru Urodzaju…”.
— Jak taki naród mógł uznać władzę Imperatora? — zapytał głośno.
— Nie uznał — przypomniała dziewczyna.
— Dla zemsty, tak — wymamrotał Łuks. — Oni nienawidzą każdego kamienia w tym zamku i każdej kropli wody w jego źródłach. Chcesz do nich iść? Idź! Dobrze będzie, jak dociągną cię do Jeziora Urodzaju, żeby jak należy przeprowadzić oczyszczający rytuał. Ale mogą też po prostu spalić cię pod drzewem, ku pamięci tych… którzy spotkali się z ogniewuchami.
— Ty ich bardziej nienawidzisz, czy bardziej żałujesz? — zapytała Jaska. — Swój naród?
Chimajryd wstał. Otrząsnął się:
— Nie chcę więcej rozmawiać o moim plemieniu i nie będę rozmawiał. Razwijar, decyduj, ty jesteś jeźdźcem. Ja tylko proszę cię jak brata, byś uwierzył w to, co powiedziałem.
I wyszedł. Władca i mag zostali sami w komnacie władcy, gdzie powoli wypełniał się wodą basen i paliły świece wzdłuż ścian. Razwijar patrzył na taflę. Jego wargi poruszały się.
„Nagóreni wierzą, że Jezioro Urodzaju mieści dusze wszystkich; nienarodzonych i już umarłych, i dlatego każdy magiczny obrządek jest zawsze związany z tym jeziorem”.
„Największy zaszczyt, jaki Nagóreni mogą okazać wrogowi, to przynieść jego krew w ofierze Jezioru Urodzaju. Uważa się, że takie ofiary są w stanie odsunąć nieszczęście… Składanie ofiary odbywa się na oczach ludu”.
— Zostawmy Łuksa w zamku — cicho powiedziała Jaska. — On naprawdę… nie powinien tam iść. Jego już raz skazali.
— Dwa razy — wyszeptał Razwijar.
— Tym bardziej. Pójdziemy razem. Weźmiemy strażników, broń, ogniewuchy. Będą się przeciwstawiać, tym gorzej dla nich. Ty jesteś władcą zamku, ja jestem twoim magiem. Jesteś panem tych ziem, pokaż im to!
— Masz rację — powiedział Razwijar.
— Zrobisz, jak mówię? — Dziewczyna rozpromieniła się, błyskawicznie odmłodniała, w taki zachwyt wprawiła ją myśl, że on bierze pod uwagę jej słowa.
— Pomyślę — obiecał. — Jest o czym pomyśleć.
Położył ją spać. Wyczerpana dyżurem na baszcie, zasnęła błyskawicznie. Przeszedł się po zamku, sprawdził posterunki, zszedł do komnaty strażników. Przy łóżku Brana krzątała się dziewczyna, ta sama, która niedawno szlochała skulona na ziemi przed tłumem, obok martwego gwałciciela. Na widok Razwijara upuściła kubek, po podłodze rozsypały się gliniane skorupki.
Dziewczyna przeraziła się. Upadła na kolana i rzuciła się do zbierania odłamków.
— Potem pozbierasz — powiedział. — Odejdź.
Rzuciła się obok niego do drzwi, nie śmiąc podnieść oczu. Razwijar podszedł do dziesiętnika.
Ten leżał na czystej pościeli, obok stała pusta miska po kaszy.
— Troszczy się — powiedział do leżącego.
Zdjął płaszcz. Przez głowę ściągnął kolczugę. Trącił skorupkę noskiem buta, ta potoczyła się, brzęcząc, po podłodze.
— Posłuchaj, Bran. Byłeś przy Jeziorze Urodzaju?
Razwijar usiadł na skórach, skrzyżował nogi i zaczął opowiadać. Dziesiętnik słuchał najpierw nieufnie, potem w napięciu, potem jego oczy zabłysły, a on sam podniósł się na łokciu:
— To obłęd! Mały… Władco mój, to szaleństwo.
— Dlaczego?
— A jeśli oni zabiją cię od razu?
— Możliwe. Ale wszystko co wiem o Nagórenach, mówi mi: nie zabiją. Oni lubią rytuały.
Szczególnie w nieszczęściu, kiedy nie ma nadziei na odmianę losu.
— A jeśli odetną ci język?
— To będzie bardzo przykre — po namyśle stwierdził Razwijar.
— Pomyśl, ile znaczysz! Dla zamku, dla… twojej kobiety i twojego przyjaciela. Jeśli umrzesz…
— Bran, spójrz skrzydlakowi w oczy. Zamek nie ostoi się bez sojuszników. A nie mam nic do zaproponowania Imperatorowi, czy nawet Chwatowi. Nie mam nic, co mógłbym rzucić na szalę.
Dziesiętnik usiadł na swoim łożu.
— Posłuchaj…
— Nie mam więcej czasu na rozmowy. Wszystko co powiedziałem tobie, powiesz im, ale nie wcześniej niż jutrzejszego dnia. Bliżej wieczora.
Nie słuchając więcej starca, Razwijar wstał. Przebrał się w prostą odzież strażnika — skórzane spodnie, ciemną koszulę, ciepłą kurtkę ze skóry przyślepki. Zostawił w komnacie miecz Heksów razem z pasem. Złapał butelkę, sznur z hakami, nóż. Postał chwilę, namyślając się.
— Idę, Bran.
Starzec patrzył na niego z nabożnym strachem. Jego wargi bezgłośnie się poruszały.
Była noc. Razwijar przemierzał Nagórze, para ulatywała z ust, w zimnym powietrzu słychać było dźwięk najmniejszego kamyczka, jaki wyrywał się spod nóg. W ciemności oświetlonej tylko gwiazdami, zdążył zobaczyć przed sobą pagórek z dwoma szczytami, jednym lesistym, drugim nagim i przypomniał sobie nazwę na mapie: „Łysulec”.
Teraz dzięki temu dokładnie wiedział, gdzie się znajduje.
Zatrzymał się, żeby złapać oddech i kątem oka zauważył jakiś ruch. Ręce same wyciągnęły się do miecza, którego nie było i w tym momencie ktoś narzucił mu worek na głowę. Wszystko odbyło się tak szybko, że nawet nie zauważył, kim byli napastnicy.
Wolałby, żeby go nie bili, ale najeźdźcy byli skorzy do bójki. Czyjeś pazury rozerwały rękaw, czyjś sapog z całej siły wbił się w żebra. Razwijar przestraszył się, że zabiją go na miejscu. To byłoby okropnie głupie i przykre, próbował coś powiedzieć, ale zatkali mu usta.
Przestali bić. Przerzucili w poprzek siodła i puścili się galopem, Razwijar ledwie trzymał się na jego grzbiecie, każdy sus odbijał się tępym bólem w żebrach. W pewnym momencie zaczął się dusić. Porywacze zawiązując mu usta zanadto się postarali.
Galop trwał długo. Prawie tracąc przytomność zdołał osłabić węzeł ściskający twarz i wypchnąć cuchnący gałganek, tkwiący głęboko w gardle. W końcu gdzieś przed nimi dały się słyszeć głosy, przez materiał worka mignęło światło i młody, urywany głos, ledwie powstrzymując dumę, Oznajmił:
— Wodzu, złapaliśmy go. Jest z zamku, zabłądził na granicy. Wzięliśmy go!
— Rozwiązać — powiedział ciężki, ponury bas.
Razwijar zakaszlał, chwytając powietrze. Zdjęli mu z głowy worek, zostawiając ręce spętane za plecami. Paliło się ognisko. Przy ogniu siedział stary człowiek w narzutce splecionej z traw.
— Kto to taki?
— Zapewne jest z zamkowej straży — odezwał się drugi z chimajrydów spośród tych, którzy pojmali Razwijara. — Po ubraniu widać, że to nie robotnik i nie niewolnik… Tak. Rzeczywiście to strażnik. Przeszedł w ciemnościach granicę, śledził, a może…
— Zamilcz, Światło.
Razwijar głęboko odetchnął — i zmarszczył czoło z bólu. Czuł, jakby ktoś wetknął mu pogrzebacz w żebra.
— Będziesz mówić to umrzesz szybko — odezwał się wódz, cały czas tym samym ciężkim głosem. Był to głos człowieka zrozpaczonego, który przeżył tortury i był gotowy na śmierć.
— Będę mówił, ale nieprędko umrę — odpowiedział Razwijar, starannie wypowiadając słowa. Jego wargi napuchły i wydawały się strasznie duże, ale zęby były całe i język nie odmawiał mu posłuszeństwa.
Wódz oderwał oczy od ognia i wreszcie na niego popatrzył. Razwijar klęczał przed nim ze związanymi rękami. Włosy opadały mu na twarz. Potrząsnął głową, żeby lepiej widzieć rozmówcę.
— Kim jesteś? — ostro zapytał stary Nagóren.
— Najpierw powiedz, kim ty jesteś. Sługą Imperatora, młodszym obywatelem Imperium bez prawa do noszenia broni? Czy może pozwolono ci zostawić miecze, jeśli uznasz władzę namiestnika?
Któryś z młodych, stojących z tyłu, uderzył go nogą w kark. To był jeździec, nosił ciężkie sapogi, Razwijara rzuciło do przodu, i przed oczami wybuchły mu ognie. Nieomal upadł twarzą w ognisko, ledwie zdążył się odtoczyć. Skóra, opalona jeszcze przy gnieździe ogniewuchy, zaczęła pulsować bólem na nowo.
— Odsuń się, Goniec — ryknął wódz. — Hodowali cię jak trawę, nie panujesz nad sobą… Jak wy wszyscy, najostatniejsi z ostatnich… On naprawdę jest z zamku?
— Naprawdę. Śledziliśmy go od samej granicy— powiedział młody chimajryd, którego zwali Światło.
Razwijar zgrzytnął zębami i podniósł się znowu na kolana. Przysiadł na piętach.
— Powiedz wodzu, służysz Imperatorowi?
— Trzeba było odciąć mu język — ze złością powiedział ktoś za jego plecami.
— Jeśli odetniemy mu język, to jak go wypytamy? — zaoponował inny głos. — Niech powie, ilu ludzi jest w zamku, czy pójdą mu na odsiecz?
Razwijar zmarszczył czoło od bólu w boku.
— W zamku nie ma tak wielu ludzi, ale jest mag. Następca Poranka Bez Skazy, który ma jego pierścień. On może was zgubić. Ale jest też władny zdjąć przekleństwo.
Stary Nagóren gwałtownie się podniósł. Razwijar zobaczył, że nie ma lewej ręki, aż po łokieć.
— Będziesz długo umierać za świętokradztwo. Zapłacisz nie tylko językiem.
— Ty zapłacisz czymś więcej, wodzu. Swoim ludem i swoją ziemią.
— Zabijcie go! — warknął starzec.
Zadźwięczała stal. Szarpnęli go za włosy i przechylili w tył głowę, zobaczył gwiazdy i sylwetkę chimajryda, uderzająco podobnego do Łuksa. I zapragnął żyć, jak nigdy dotąd.
— Stój! — wychrypiał starzec. Ostrze miecza dotykało szyi.
— Zbyt szybko? — zapytał ktoś z ciemności. — On nie zasłużył na lekką śmierć, przecież on…
— Zamilcz!
Starzec podszedł bliżej. Zajrzał w odchyloną do tyłu twarz Razwijara:
— On jest wart tego… Żeby złożyć go w ofierze Jezioru Urodzaju. To wszystko, co możemy… Jego krew. Nadziei jest mało. Ale powinniśmy spróbować.
„Największy zaszczyt, jaki Nagóreni mogą okazać wrogowi, to przynieść jego krew w ofierze Jezioru Urodzaju. Uważa się, że takie ofiary są w stanie odsunąć nieszczęście. Tratwę z ciałem ofiary wyprowadza się na wodę i zostawia tam, dopóki cała krew nie wypłynie z jego poprzecinanych żył i nie wypełni wody jeziora.
Składanie ofiary odbywa się na oczach ludu. Ale jeśli w ofierze Jezioru przynosi się bezpłodną kobietę, odbywa się to w środku nocy, w tajemnicy i nikt, oprócz akuszerki, nie śmie na to patrzeć”.
Woda w Jeziorze Urodzaju okazała się mlecznobiała. Podobnego zjawiska Razwijar nigdy nie widział, czarne i czerwone kamienie wynurzały się przy brzegu z wody i piasku, podobne do wytworów szalonego rzeźbiarza. Figury splatały się, ni to pochłaniane przez ogień, ni to tańcząc, ni to oddając się aktom miłości i niemożliwym było pojąć, czy to wiatr je wytoczył, czy też są dziełem rąk ludzkich.
Miękka biel wody zlewała się z ostrym światłem, błysków prawie szklanego piasku. Każdy klan władał swoją częścią brzegu, Jezioro nie należało do nikogo. W miarę tego, jak rozchodziły się ciemności, Razwijara ogarniała coraz silniejsza panika, zdawało mu się, że brzegi są puste.
Nikt nie mówił ani słowa.
Tratwa ołtarz pamiętała zapewne wiele ofiar, ale na czarnym, wypolerowanym drewnie nie było widać starej krwi. Razwijara powiesili na drągu, przepuściwszy sznur pod rękami — ledwie dotykał czarnej belki palcami bosych stóp. Przesunęli ostrym nożem po nadgarstkach, nie poczuł bólu, za to od razu poczuł lepką krew. Tratwa potoczyła się po okrągłych deszczułkach, ześliznęła do wody, zakołysała i popłynęła, wolno się obracając. I wtedy, wreszcie obróciwszy się twarzą do brzegu, zobaczył ich.
Czworonogi i jeźdźcy, i nawet kilka kobiet w rytualnych przystrojeniach głowy — czarnych, z drobniutką siatką, przykrywającą twarz. Pojawiły się, żeby złożyć w ofierze wroga i poprosić bogów o zmiłowanie. Razwijar mimochodem pomyślał, że bogowie chimajrydów są marni w porównaniu z Miedzianym Królem, kimkolwiek by ten był. Tym bogom przynoszą w ofierze wrogów i bezpłodne kobiety, chcąc otrzymać szczęście na polowaniu, albo na polu walki. Tylko szczęście, tylko maleńki cud.
Zmusił się do milczenia cały dzień i całą noc w przeddzień składania ofiary. Jeśli odcięliby mu język, jego pomysł obróciłby się wniwecz i stałby się tylko milczącą ofiarą krwawej szopki, tak jak to przewidywał dziesiętnik Bran. Teraz jego krew ciekła, omywając mu ręce i ramiona, zostawiając ścieżki na brzuchu i gołych nogach, a czarna ofiarna tratwa majestatycznie płynęła po spokojnej tafli jeziora. Chimajrydzi patrzyli w milczeniu — każdy z nich modlił się nie otwierając ust.
— Prosiliście o to wiele razy…
Gardło mu wyschło. W miejsce słów wyrwał się syk. Kilka setek Nagórenów; czworonogów i jeźdźców, patrzyło na niego. W miarę upływu czasu robiło się jaśniej i coraz jaskrawszy stawał się przybrzeżny piasek, i coraz bardziej przejrzysta woda. Opary mgły, podobne do dziewcząt w białych szatach, podnosiły się nad wodą, tańcząc melancholijnie.
— Prosiliście wiele razy — głośno, z przerwami, powtórzył Razwijar. — Teraz wasze modlitwy bliskie są, jak nigdy, uszu waszych bogów!
Uniosły się opuszczone twarze. Zabłysły oczy na brzegu. Razwijar poczuł, jak krew z ran pociekła szybciej. Poczuł się pijany i lekki jak mgła nad jeziorem i przemówił pełnym głosem, kładąc nacisk na każde słowo:
— Nagóreni, jesteście skazani. Popatrzcie na swoją ziemię: przybędą imperatorskie wojska i przybite na słupach tęczowe akty urzędowe. A po waszej śmierci, będą tutaj żyły nie dzieci wasze i nie wnuki, a inni ludzie i stworzenia, i będą służyli innym bogom, będą kłaniać się Imperatorowi. Skalają swoją obecnością Jezioro Urodzaju.
Jego głos daleko roznosił się po wodzie, ale czas uciekał o wiele szybciej niż przypuszczał.
Minęła euforia, nadchodziła słabość. Wkrótce pociemnieje mu przed oczami, nagi i zakrwawiony wisiał na tratwie niedaleko od brzegu, a tłum wrogów słuchał go — nie chcąc słuchać.
Dał się słyszeć szmer. Zabrzmiały przekleństwa. Kapłani zrozumieli swój błąd — ofierze należało uciąć język. Na tratwie ołtarzu należało umierać w milczeniu. Żeby zachować przyzwoitość pozostawało jedno — zagłuszyć słowa umierającego, zgiełkiem oburzonych głosów.
— Bogowie, spójrzcie na nas…
— Zmiłuj się, Wof…
— Świętokradztwo…
— Co on mówi?!
— Słuchajcie mnie! — teraz już krzyczał ostatkiem sił. — Pokonaliście mnie — strażnika zamku, oddaliście mnie swoim bogom, ale jest inna droga ocalenia! Jest taka możliwość; samo Jezioro zwraca się do was moimi ustami! Jest droga ocalenia, jest taka możliwość, urodzą się wam dzieci i wnuki, a Imperator odejdzie z waszych ziem. Jest droga! I ja ją znam!
Szukał oczami ich oczu. Posiąść władzę nad tłumem chłopów, siedząc w siodle, to śmiesznie łatwe. Można, stojąc na wysokim kamieniu, posiąść władzę nad tłumem byłych niewolników.
Można nakłonić do posłuchu mieszczan albo strażników. Ale jak zmusić innych do wysłuchania ciebie, jeśli sam, nagi i zakrwawiony, wisisz na pływającym ołtarzu, a na brzegu ryczy tłum wrogów — ludzi innej rasy, srogich i skazanych, bez nadziei.
— Popatrzcie na moją krew! Przelewacie ją w Jezioro, ale ta ofiara was nie ocali!
Podniósł głos i z przerażeniem poczuł, że traci siły.
— Ponieważ to nie ja zniszczyłem wasze osady i nie ja zabijałem wasze dzieci! Nie ja was przekląłem. Zabiłem starego władcę, waszego kata! Ja go zabiłem, a nie imperatorski mag!
Wysłuchajcie mnie, ponieważ znam drogę ocalenia i powiem wam o niej!
W zgiełku tłumu słyszeli go tylko ci, którzy stali u samego brzegu jeziora.
— On łże!
— Zamknijcie mu usta!
— Co on mówi?
Przesunęli się do przodu, ale nikt nie ośmielił się dotknąć wody świętego jeziora.
— Nie ocali was moja śmierć! Ja mogę was ocalić — żywy!
— Zamknijcie mu…
— Niech mówi!
Nagle zrobiło się cicho. Razwijar nie pojmował, czy to jego słowa zmusiły tłum do milczenia, czy też ktoś z seniorów dał znak albo może on sam już ogłuchł.
— Imperator jest mocny, ale nie wszechmocny — przemówił w tej nowej ciszy. — Wyobraźcie sobie, że przyszedłby do was nowy władca kamiennego zamku. Wyobraźcie sobie, że zaproponowałbym wam wojenny sojusz. Razem przeciwko Imperatorowi. — Razwijar prawie szeptał i gdyby nie cisza, jaka zapanowała na brzegu, nikt by go nie usłyszał. — Co byście odpowiedzieli? Wyrzeklibyście się go i umarli w hańbie? Czy zgodzilibyście się i ruszyli do walki?
— Kim on jest? — dopytywano z tylnych rzędów. — Kim on jest?
— Przekleństwo Poranka Bez Skazy może być zdjęte. — Zdawało mu się, że do jeziora spłynęła cała jego krew, co do kropli. Nie czuł już swoich rąk i ledwie mógł poruszać wargami.
— W zamku jest mag. On zdejmie przekleństwo. Wierzcie mi.
— Łżesz!
— On łże, nie słuchajcie go!
— Obcy! Nie można wierzyć obcym!
— Poranek Bez Skazy nie był obcym i co z wami zrobił? A ja jestem jeźdźcem — przed oczami Razwijara wszystko płynęło: i brzeg, i biała woda, i twarze. — Nie mam czasu na kłamstwa. Moje słowa może potwierdzić mój przybrany brat, Nagóren, Łuna Księżyca.
— Łuna Księżyca jest martwy!
Kobieta w czarnym stroju głowy podeszła do przodu, sczepiając na piersi długie, jakby ptasie, palce:
— Powinien był umrzeć! Jego miejsce w mogile jeźdźca i brata!
— On żyje — wyszeptał Razwijar. — Zdecydowałem za niego. Jestem jego jeźdźcem. On żyje.
Znowu zahuczał tłum. Wyrwał się młody głos:
— Łżesz! Widziałem Łuksa martwym!
— Zamknij się, Goniec Pod Wieczór! Wsuń sobie w ucho swój kłamliwy język!
Szmer jakby uciął nożem.
Tracąc przytomność i czując własną krew na całym ciele, zdążył zobaczyć, jak spośród tłumu przepycha się ktoś kosmaty, czworonożny, z błyszczącymi klingami w gotowości:
— Widziałeś mnie martwym?! To popatrz jeszcze raz! Tylko uważnie i powtórz to patrząc mi w oczy!
— Nie waż się — wyszeptał Razwijar.
Zobaczył jak z grzbietu chimajryda zeskakuje kobieta w czarnym płaszczu. Jak wznosi ręce z turkusowym ogniem na palcu, jak przez tłum przechodzi szmer niepokoju. Jak Łuks rwie do brzegu, jak rozstępują się przed nim, cofając, młodzi i starzy. Jak rzuca się w wodę, której nikt z jego współplemieńców nie śmiał dotknąć i rwie ku ofiarnej tratwie, a biała fala rozchodzi się przed jego piersią.
I nie utrzymawszy się na skraju ciemnej przepaści, Razwijar w końcu osunął się w czarną, bezkształtną, bezczasową otchłań nieświadomości.
Skrzydłaki leciały na dużej wysokości, niedosięgłe dla strzał. Skupisko chimajrydów na brzegach Jeziora Urodzaju, nie uszło ich uwadze. Był to patrol złożony z trzech wierzchowych ptaków.
— Na jednym z nich jest mag — powiedziała Jaska.
Nagóreni co i rusz chwytali za broń, ale imperatorscy strażnicy nie atakowali, po prostu krążyli na dużej wysokości, trzymając chimajrydów w napięciu. Łuks często głośno wzdychał i popatrywał to na niebo, to na boki, obawiając się napadu i w każdej chwili oczekując strzały.
Razwijar czuł, jak unoszą się i opadają jego kosmate boki, jak gwałtownie bije serce; Jaska siedziała na ziemi, złożywszy dłonie jak ogniewucha skrzydła. Na jej palcu jaśniał turkusowy kamień.
Razwijar leżał, opierając się o ramię chimajryda, nie czując rąk, opatrzonych wstęgami materiału. Łuks trzymał przy jego wargach kielich z gęstym, cierpkim napojem. Ciemniało mu przed oczami przy każdym ruchu, mówienie sprawiało ogromną trudność, ale upił z kielicha i mówił dalej. Wodzowie i seniorzy musieli się nisko nad nim pochylać, żeby go słyszeć, a łowili każde słowo.
Dwóch młodych, którzy złapali Razwijara poprzedniego dnia — jeździec i jego brat — trzymali się obok, bardzo blisko.
Nie rozumieli zupełnie, co się dzieje. Zamieszanie, jakie zapanowało z powodu jeńca, pochlebiało im i przerażało równocześnie. Czworonożnego zwali Dalekim Światłem, jego jeźdźca Gońcem Pod Wieczór. Obaj trzymali w gotowości swoje kindżały, jakby obawiając się Razwijara albo mając nadzieję, że nagle padnie rozkaz: „zabić”.
Kobieta w spiętrzonej fryzurze na głowie, z drobną siateczką zakrywającą twarz, z długimi, jakby ptasimi palcami, stała nieopodal. Wykorzystując chwilę, kiedy rozmowa przycichła — wodzowie rozmyślali głęboko nad czymś, a Razwijar umilkł, zbierając siły, podeszła do Łuksa.
Siateczka skrywająca jej twarzy drgała z każdym słowem.
— Kiedy byłeś w królestwie umarłych, widziałeś Szybkiego Tancerza? Co mu powiedziałeś?
— Nie byłem w królestwie umarłych, matko — chimajryd odrobinę się cofnął. — Ale, kiedy tam trafię… będę wiedział, co powiedzieć.
Kobieta odczekała chwilę. Nie było widać jej twarzy, wyciągnęła suchą, chudą rękę i dotknęła czoła Łuksa. Ten zamarł.
— Teraz nie ma prawa, Łuno Księżyca — przesunęła dłonią po jego włosach. — Teraz każdy umiera samotnie…
— To lepsze, niż umrzeć razem z całym plemieniem — ponuro oznajmił Łuks. — Ale my będziemy żyć długo.
I zmrużywszy oczy popatrzył w niebo, gdzie wciąż krążyły skrzydlaki.
— Każ swojemu magowi pokazać pierścień — zwrócił się do Razwijara jednoręki wódz.
Jaska wolno, władczo uniosła rękę, podnosząc kamień niemal pod samą twarz Nagórena.
Seniorzy długo milczeli. Czy to turkusowy odblask uczynił ich twarze zastygłymi niczym woskowe odlewy, czy też rozpoznali pierścień należący kiedyś do Poranka Bez Skazy, widok ten sprawił jednak, że zamarli i milczenie przeciągało się długo. Nikt z Nagórenów nie podważał prawdziwości przedmiotu, który zobaczył na palcu maga.
— „Mówią, że on stworzył i przeklął jakąś rzecz…”
— Razwijar pojął, że bezgłośnie otwiera usta. Wtedy skinął w kierunku Jaski. Ta przemówiła, jakby czytała na głos księgę:
— Poranek Bez Skazy stworzył i przeklął ten pierścień. Kiedy stary władca dotknął pierścieniem wody, przekleństwo nabrało mocy. Ja jestem magiem i zdejmę przekleństwo.
— Teraz?! — Jednocześnie zapytało kilka głosów.
Jaska odrobinę zmieszana popatrzyła na swojego władcę.
— A gwarancje? — Starał się rozciągnąć usta w uśmiech. — Kto da mi słowo, że Nagóreni, uwolniwszy się od przekleństwa, nie odpłacą mi złem?
— Rada wodzów da ci słowo — zaczął jednoręki, ale Razwijar już nie słuchał, patrzył czujnie w górę. Skrzydlaki zniżały lot.
— Do boju! — krzyknął któryś z wodzów.
— Ośmielili się — poniosło się w tłumie. — Sprofanować… Święte Jezioro…
Brzeg najeżył się wzniesionymi ostrzami. Łuks ostrożnie ułożył rannego jeźdźca na piasku i stanął przed nim, osłaniając go z góry.
Jaska ścisnęła w pięść rękę z pierścieniem. Zacisnęła wargi, Razwijar patrzył na nią z dołu. Z tej perspektywy jej twarz straciła proporcje i zdawała się straszna.
Dziewczyna głęboko wciągnęła powietrze w płuca. Zmrużyła oczy. Z pierścienia wyrwało się cienkie jak nitka turkusowe światło, które błyskawicą powędrowało do nieba, wbiło się w obłok za skrzydlakiem i ptak, machnąwszy skrzydłami, nagle przewrócił się na bok. W tej samej chwili Jaska krzyknęła i poderwała się do góry, jakby ktoś silnie szarpnął ją za rękę.
Niebo zahuczało od dalekiego grzmotu, padający skrzydlak wyrównał lot nad ziemią i kilka strzał, wypuszczonych przez chimajrydów, przeleciało obok. Skrzydlaki całą trójką odleciały za horyzont i dopiero wtedy ziemi dosięgły ogromne, nieważko szybujące, białe pióra. Jedno upadło tuż obok leżącego Razwijara.
Nagóreni ryczeli, potrząsając orężem. W tym, co się stało, zobaczyli pierwsze zwycięstwo i dobry znak. Jaska stała z dumnie uniesioną głową, jak przystało wielkiemu magowi. Jeden tylko Razwijar widział, że jej lewa ręka ostrożnie ściska prawą i że blask pierścienia przygasł.
Wracał do zamku prawie leżąc w siodle, przytulony do ramienia Łuksa. Umowa została zawarta i miała trwać do pierwszego śniegu. Jaska kroczyła obok, a dalej, utrzymując dystans podążało pięciu chimajrydów z jeźdźcami — obserwator i przyszli zakładnicy. Władca zamku, który dobrowolnie oddał się w ofierze Jezioru, jego potężny mag i jego przybrany brat, który powrócił z krainy umarłych, zostali bohaterami pieśni jeszcze zanim sojusz Nagórza i Zamku został skropiony wodą na świętym brzegu.
Wracali, co i rusz spoglądając w niebo. Dwukrotnie zauważyli skrzydlaty patrol — na horyzoncie, nad górami. Jaska w milczeniu rozdymała nozdrza. Do samego zamku między nią, Łuksem i Razwijarem nie padło ani jedno słowo.
W towarzystwie chimajrydów zeszli po stoku wąwozu. Nowy władca zobaczył, że prace toczą się po dawnemu, kamienne zwały rumoszu przerzedziły się, a mur urósł. Zobaczył drewniane domki na miejscu obozu i dymy nad dolnymi kondygnacjami. Zrobiło mu się lżej na duszy.
Patrolowy zauważył ich i dał znak. Nagóreni stłoczyli się w zwarty szyk, nie obnażając kling, ale gotowi zrobić to w każdej chwili. Strażnicy także ustawili się w bojowym szeregu — pojawienie się chimajrydów oznaczało dla nich rychłe starcie.
— Wszyscy opuścić broń. Zawarliśmy sojusz z nagóreńskimi plemionami. Wojenny sojusz przeciwko Imperium… — Razwijar mówił bardzo cicho. Strażnicy, stojący bliżej niż wszyscy, przekazywali jego słowa towarzyszom. Narastał szmer, niezdecydowanie opuszczały się ostrza.
— Potrzebuję dwóch ochotników, którzy pójdą jako zakładnicy do Nagórza. Dwóch stamtąd zostanie u nas. Kto jest chętny?
— Do chimajrydów?!
Razwijar nie mógł nikogo winić, ponieważ zbyt szybko zmieniał się los, zbyt krwawa była wspólna historia Nagórenów i mieszkańców kamiennego zamku. Sam też nie wzbudzał w swoich ludziach zwykłej pewności — ledwie trzymał się w siodle, prawie tracąc przytomność. Strażnicy byli całkowicie zdezorientowani.
— Ja pójdę — powiedział Bran i wystąpił z szeregu. Razwijar początkowo nie rozpoznał go na placu przed zamkiem.
— Nie ty — machnął głową i ledwie poradził sobie z zawrotem głowy. — Nie ty, dziesiętniku, ty… — zawahał się, starając się wymyślić jakiś powód. — Ty jesteś mi potrzebny tutaj.
Chimajrydzcy jeźdźcy, stojący w półkole — ramię przy ramieniu — czujnie oczekiwali, kiedy zakończy się ta scena.
Strażnicy otrząsnęli się z zaskoczenia. Ruszyli do przodu, od razu trzech; Razwijar wzrokiem wybrał dwóch najmłodszych.
— Malec i Rudy. Dziękuję. Ja… — zaciął się. Ochotnicy spoglądali niego szczerze i z pełnym zaufaniem. — Ze mną nie zginiecie — wymówił w końcu. Po chwili dodał. — Nie mam zamiaru zdradzać sojuszników. Będziecie bezpieczni.
Kilka minut minęło na przygotowania i pożegnanie. Czując nadchodzącą słabość, trzymał się ramion Łuksa. Ten, nie patrząc na niego, przykrył jego rękę swoją dłonią.
— W zamku zostaną Dalekie Światło i Goniec Pod Wieczór — powiedział Razwijar.
— Dlaczego oni? — cicho zapytał przywódca oddziału chimajrydów, niemłody już jeździec z rzadką, siwiejącą brodą.
— A w czym oni są gorsi od innych? Przecież seniorzy wyrazili zgodę.
— Jeśli będziesz się na nich mścił…
Razwijar ostro odwrócił głowę. Znowu pociemniało mu przed oczami.
— Póki są zakładnikami, nie spadnie im włos z głowy. A potem… zobaczymy.
Już wchodząc do zamku, na stronie szeptem powiedział do dziesiętnika Brana:
— Wybacz. Oni by cię rozpoznali. I ktoś mógłby nie wytrzymać i porwać się z bronią na ciebie. A mnie potrzebny jest pokój.
Ledwie doszedł do siebie, przywołał Jaśkę. Pojawiła się, wyprostowana i opanowana, poły jej czarnego płaszcza zamiatały kamienną podłogę. Jej dłonie skrywały szerokie rękawy sukni.
— Co chcesz mi powiedzieć, władco?
— Jesteś zła? — zapytał po chwili.
— Nie — stanęła jeszcze bardziej wyprostowana, chociaż zdawało się, że jest to już bardziej niemożliwe. — Przyszłam wysłuchać twoich rozporządzeń.
— Usiądź, proszę.
Usiadła na skraju drewnianego fotela.
— Co z twoją ręką? Co z pierścieniem? Ty… nie zostałaś ranna?
Patrzyła na niego zarazem chłodnymi i pełnymi cierpienia oczami:
— Nic mi nie jest. Po raz pierwszy przekonałam się… odczułam przez chwilę, co to takiego siła wrogiego maga. On nie atakował. On tylko odbił mój atak i zabrał drużynę.
— Czy jest silny?
Kąciki ust Jaski drgnęły.
— Wystarczy o tym na razie — spokojnie przemówił Razwijar. — Masz jakiś pomysł, jak zdjąć przekleństwo?
— Nie. Ja nigdy… Powinnam pomyśleć. Ile czasu potrzebujesz?
— Nie wiem — jej głos zmienił się, z lodowatego stał się po prostu nerwowy.
— Przecież masz pierścień — łagodnie przypomniał Razwijar.
Dziewczyna milczała, zagryzając wargi.
— Przekleństwo nie jest zamknięte w pierścieniu. Tam jest inna rzecz.
— Co?
— Na dnie jeziora znajduje się… Leży jakaś rzecz. To ona jest przeklęta i ona utrzymuje przekleństwo. Jest na dnie.
— Możesz ją znaleźć?
— Jeśli trzeba, mogę — Jaska po raz pierwszy odwróciła wzrok. — Spróbuję.
— Co to jest?
— Nie wiem! — mimowolnie wzruszyła ramionami. — Nigdy nikogo nie przeklinałam.
— Zróbmy bilans — Razwijar zaczął wyginać palce. — Imperatorski mag jest bardzo silny.
Bezkarnie może latać nad Jeziorem. Na dnie leży jakaś rzecz, którą należałoby znaleźć, wyciągnąć i zdjąć przekleństwo… Wszystko to trzeba zrobić do pierwszego śniegu, zgodnie z naszą umową z seniorami. Coś jeszcze?
— To wszystko — oczy dziewczyny znowu zastygły, przemieniając się w dwa kawałki lodu.
— Nie wszystko — westchnął. — Jesteś na mnie bardzo zła.
— Jesteś moim władcą. Jak śmiałabym być na ciebie zła?
Westchnął głęboko. Komnata zakręciła mu się przed oczami. Powinien był wyjaśnić jej…
Powinien wytłumaczyć, to takie proste, że nawet dziecko by pojęło — magia nie jest wszechmocna. Groźby także. Na potężnego maga znajdzie się potężniejszy. Sojusz zawarty z lęku przed ogniewuchami, przetrwa dokładnie trzy dni i trzy noce. Ona zupełnie nie zna chimajrydów… nawet jeśli sypia z Łuną Księżyca.
Zamrugał odpędzając ciemność. Ostatnia myśl… tak, ona nie zna chimajrydów. Nawet Łuks nie rozumie swoich współplemieńców tak, jak rozumie ich Razwijar.
— Skoro nie jesteś zła, to nie bądź — wyrzekł, walcząc ze słabością. — Weź księgę „Kroniki chimajrydów”. Poczytaj. Czytał ją władca przed najeźdźczą wyprawą na nagóreńskie ziemie.
Może uda ci się zrozumieć…
— Przecież ja nie umiem czytać, mój władco.
— W takim razie ja ci poczytam — powiedział po chwili milczenia.
— Jak sobie życzysz, władco. Mogę odejść?
Podniosła się — czarna, wysmukła i wyniosła, nieznośnie obca.
— Idź.
Zamknęły się za nią drzwi.
Architekci i budowniczowie zakończyli pierwszy etap budowy.
Zaczął pracować tartak, przemieniając byłą tratwę handlarza Remysza w belki, deski, rusztowania i kozły. Praca w kuźni trwała dzień i noc; kuto gwoździe, narzędzia, groty strzał, ogniwa łańcuchów, noże i obręcze do beczek. Kładli kamienie w kupkę, układali bierwiona w przygotowane dla nich koryta. Kamienny zamek obrastał drewnianymi przybudówkami, a wewnętrzne wykończenie dolnych kondygnacji składało się prawie w całości z drewna.
Straż wypróbowywała nowe arbalety i metalowe maszyny. Razwijar czekał na wieści z Fier i obawiał się nowego ataku zbirów. Ani jego oczekiwania, ani obawy jak dotąd się nie potwierdzały.
Z górskich osad przybywali pasterze wraz ze swoimi stadami. Niekiedy najmowali się do pracy na dzień albo na tydzień i wracali do siebie z wiązanką drewnianych szczapek na plecach, zbliżała się bowiem zima, a w górach trudno było o dobry opał. Tych, którzy chcieli dostać pracę przybywało coraz więcej; rogacze, których w zamku nie było czym karmić rozeszły się po górach. Oddawano je chłopom na własność prawie za darmo.
Powrócił intendent Szlop. Cały ten czas ukrywał się w Kipieli, wychudł, postarzał się, ale duchem nie zmienił się ani na jotę. Razwijar nie spodziewał się, że taką radość sprawi mu widok starego, zgryźliwego intendenta; Szlop przystąpił do wypełniania swoich obowiązków i wkrótce robotnicy w zamku nauczyli się drżeć na dźwięk jego głosu.
Jaska źle się czuła. Jeszcze bardziej schudła, pobladła, przestała się uśmiechać. Wieczorami Razwijar odwiedzał ją w jej komnacie w wieży. Leżała w łóżku, a on przechadzając się od okna do kominka, z pamięci czytał jej „Kroniki”, niestety sił starczało mu na krótko — dosłownie na parę stronic co wieczór. Wracał do siebie o wiele wolniej niż się spodziewał. Żebra wciąż go bolały, nosił obcisłą przepaskę, ale ledwie mógł chodzić. Nacięcia na rękach zasklepiły się, ale zawroty głowy i słabość nie minęły.
Z Nagórza przychodziły złe wieści — patrole na skrzydlakach hulały, jak u siebie w domu, nad każdym skrawkiem umęczonej ziemi. Plemiona posłuszne Imperium, demonstracyjnie naruszały wiekowe zakazy; samobójstwo, najstraszniejszy grzech przed obliczem bogów, stało się dla młodych chimajrydów czymś w rodzaju brawurowej zabawy. Jeździec i jego brat z klanu Burzy rozbili się, skoczywszy razem z wysokiego urwiska. Dziesięciu młodych wojowników sypało truciznę do jednej szklanki z dziesięciu i ciągnęło losy. Na wolnych terytoriach każdego dnia zdarzała się potyczki. Nadzieja wzbudzona przez Razwijara powoli gasła, nie mając wzmocnienia w działaniu. Wśród Nagórenów zapanował strach i rozpacz.
Władca liczył na to, że z czasem Jaska zmięknie, ale wszystko szło na odwrót — z każdym dniem dziewczyna robiła się coraz bardziej małomówna i oschła. Potrafiła całymi godzinami siedzieć wpatrując się w pierścień. Mogła wałęsać się bez celu po zamku, niczego nie zauważając, mówiąc coś do siebie niezrozumiale, ludzie schodzili jej z drogi. Młoda niewolnica przydzielona magowi w charakterze osobistej służącej, bała się coraz bardziej swojej pani.
Do pierwszego śniegu zostało dosłownie parę dni, z każdej szczeliny niosło wilgotnym, zatęchłym chłodem. Pewnego wieczoru Razwijar, jak zwykle, wszedł na wieżę i zastał na schodach niewolnicę. Ta trzęsła się na całym ciele, z przerażeniem spoglądając na zamknięte drzwi wiodące do komnaty Jaski.
— Co się stało? — Przysiadł obok niej na stopniu. Dziewczyna wcisnęła się w ścianę i błagalnie pokręciła głową.
Stuknąwszy w ciężkie skrzydło drzwi, Razwijar wszedł. Mag chodziła z kąta w kąt, roztrzepane włosy stały dęba na głowie.
— Kazałam ci… — zaczęła dziewczyna syczącym, zdławionym głosem i wtedy zobaczyła, kto przyszedł. Gwałtownie się zatrzymała.
— Tak, mój władco? Nadszedł czas na czytanie o ludożerczych obyczajach, głupich imionach i wściekłych, bezsilnych bogach?
— Zjedz ze mną kolację — powiedział, po chwili milczenia.
— Czy to rozkaz?
— Tak.
Wyszedł na schody i powiedział do drżącej służki:
— Nakryj do stołu. Na dole. Tam, gdzie jest basen.
Siedzieli jedno naprzeciw drugiego za obficie zastawionym siołem. Oprócz polewki, którą kucharze gotowali dla wszystkich, znalazło się tutaj pieczone na rożnie mięso człapacza, ser i zasmażka z delikatnego sadła przyślepki, dzban ze źródlaną wodą i butelka wina.
— Zbliża się termin, wasza wysokość. Kiedy będziemy zdejmować przekleństwo?
Jaska wysunęła podbródek:
— Kiedy tylko będzie ci wygodnie, władco.
— Jesteś gotowa?
Spoglądała mimo Razwijara, w ścianę za jego ramieniem. Jej twarz, podświetlona niskimi świecami na stole, mogła teraz przestraszyć nie tylko młodą niewolnicę.
— „Dotknięcia tej wody pełne są wielkiego znaczenia — zaczął od tego samego miejsca, gdzie zostawili czytanie wczoraj — rytuały starożytnych określają komu, kiedy i w jakich okolicznościach wolno wchodzić do Jeziora albo nawet zanurzyć w nim palce. Woda Urodzaju zdolna jest, zgodnie z wierzeniami, wzmacniać pragnienia i oczyszczać myśli, nadawać jasność dążeniom…”.
— Nic nie rozumiem — przerwała mu Jaska, a w jej głosie pobrzmiewało rozdrażnienie. — Nie rozumiem, co znaczy „nadawać jasność dążeniom”. W czym mi to może pomóc?
Razwijar jej nie słyszał. Przed jego oczami tłoczyły się wersy, widział gładką białą powierzchnię z rozchodzącymi się koliście falami, jakby coś wrzucono do spokojnej wody…
— Przeklęto ich dwukrotnie — wymamrotał, patrząc mimo dziewczyny. — Władca tylko dotknął wody pierścieniem. Przeklęta rzecz już leżała na dnie. Wrzucił ją tam Poranek Bez Skazy i matki zaczęły rodzić dzieci, jak popadnie, został naruszony wiekowy porządek… Ale nawet Poranek nie ośmielił się doprowadzić przekleństwa do końca. Przestraszył się… albo odpuścił, bo zrobiło mu się żal pobratymców. A władca, pragnąc posłuszeństwa, uwolnił przekleństwo…
Jaska, co leży na dnie?
— Nie wiem. Nie wiem, za co Poranek przeklął swój lud. To potworne przekleństwo, jeśli chodzi o jego moc i… w ogóle potworne. Woda w jeziorze jest nieprzejrzysta, dno głębokie. I ono leży na dnie. Nie jestem wszechmocna. Ja…
Zacięła się.
— Może powiesz: „nie mogę”? — przymilnie zaproponował Razwijar.
Gwałtownie uniosła głowę i po raz pierwszy spojrzała mu w oczy. Uśmiechnął się. Jego ręce leżały po obu stronach talerza, na nadgarstkach czerwieniały wciąż świeże blizny.
— Mogę mówić, co mi się podoba — cicho przemówiła Jaska. — Ale co znaczą dla władcy moje słowa? Władca powie: „pomyślę” i zrobi tak, jak sam zechce. Niczym się nie wydał.
Władca może nawet zełgać, a ja, mag, nie poczuję jego kłamstwa. Dlatego, że nie ma różnicy między jego kłamstwem, a prawdą.
— Głupstwo — powiedział łaskawie. — Przecież sama pojmujesz, jaka to bzdura.
— Władca głośno pochwali mój i Łuksa plan, a potem napluje na niego w imię… idiotycznej awantury!
— Ważny jest rezultat — musnął jej dłoń. — Jeśli awantura przyniosła znaczący rezultat, to znaczy, że był to wyczyn. Jeśli wyczyn okaże się porażką, to znaczy, że była to awantura…
Posłuchaj, chciałbym poprosić ciebie i Łuksa o wybaczenie. Proszę, przyjmij moje przeprosiny.
Dziewczyna rozpłakała się. To było tak nieoczekiwane, że stracił głowę.
— Jaska…
— Nie jestem warta dla ciebie nawet miedziaka!
— Nieprawda!
— Prawda! Tobie jest wszystko jedno, ty widzisz tylko cel, który chcesz osiągnąć! Umrzesz przez swój upór, dlatego, że tak zdecydowałeś!
Do tej pory zdawało mu się, że wszystko wie i na wszystko jest przygotowany, on rzeczywiście umierał, odradzał się, ratował i wyprawiał na śmierć, a teraz wielki mag płakał przed nim i Razwijar bał się powiedzieć słowo — zdawało się, że Jaska zaraz wstanie i ucieknie, przewróciwszy krzesło.
— A ja nie mogę cię zmienić, twoja decyzja — kamień… a moja — jedno splunięcie… Tak, przecież jestem tylko babą! Nic nie znaczę!
Obszedł stół i objął ją. Dziewczyna płakała jak dziecko, zalewając się łzami i pociągając nosem.
— Idź do Szuu! Idź, gdzie chcesz i rób, co chcesz… I puść mnie, odczep się!
Z opóźnieniem zaczęła się wyrywać. Teraz trzymał ją i nie miał zamiaru wypuszczać, chociaż jej kuksańce były nader odczuwalne dla żeber.
— Będę miała dziecko! — wykrzyczała, dusząc się od łez. — Dziecko! Twoje dziecko!
Z zaskoczenia przycisnął ją silniej. Krzyknęła, szarpnęła się, wykręciła i silnie uderzyła go w twarz.
Rozluźnił ręce. Jaska odskoczyła do drzwi. Popatrzyła na swoją rękę, potem na niego, w jej oczach był strach.
— Wybacz — wyszeptała — Nie chciałam… Wybacz!
Jej oczy gorączkowo błyszczały, z mokrych rzęs spadały krople:
— Jesteś zbyt wielkim wojownikiem dla prostej baby… Jesteś zbyt wielki, Razwijar, ja nie widzę twojej twarzy… dopiero, gdy odchylę głowę do tyłu…
Milcząco uklęknął przed nią. Ścisnął jej mokre, chłodne dłonie, wargami natknął się na pierścień i w tym momencie po korytarzu rozniósł się tupot szybkich kroków:
— Razwijar! Zdrada w zamku! Walka…
Wziął ze sobą miecz Heksów. Pozostając w samotności, bez Łuksa, instynktownie oddawał pierwszeństwo „rodzimemu” orężu.
Wilgoć, chłód, zapach dymu i świeżej budowlanej zaprawy; zielone witki, zakrywające balkon nad środkową galerią, uderzały go po twarzy. Kręcone schody stromo schodziły w dół. Zdążył na sam koniec akcji, na ziemi, pod grupą napastników wił się Goniec Pod Wieczór, a Dalekie Światło, jego czworonogi brat walczył w bezpośrednim starciu z przybranym bratem władcy.
Razwijar wybiegł na szeroki placyk przed odbudowanym murem, kiedy Łuks wybił oręż z ręki krewniaka i pazurzastą łapą uderzył go w twarz. Głową chimajryda rzuciło w tył, na twarzy wystąpiły krwawe pasma, a on sam przysiadł na tylnych łapach; drugi miecz Dalekiego Światła już walał się pod nogami strażników pośród kamiennego kruszywa, ale nawet bezbronny, półczłowiek nie miał zamiaru się poddać — rzucił się na przeciwnika, wysuwając pazury.
Dwaj chimajrydzi starli się, drapiąc boki jeden drugiemu. Poleciały kłaki sierści. Łuks przystawił klingę do gardła Światła, a ten zamarł przysiadłszy na ziemi, z całej siły młócąc ogonem.
— Razwijar — sapiąc, zaczął meldować Tari–Koło. — Oni chcieli uciec! Zranili Chrapuna…
Malec i Rudy są u tych jako zakładnicy, a ci chcieli uciec!
— Ostrożniej — zauważył władca. — Jeśli ich udusicie, nasi nic pożyją długo.
Goniec Pod Wieczór patrzył na niego z ziemi bezmyślnymi, nabiegłymi krwią oczami.
— To naruszenie umowy — zaryczał Łuks. — Specjalnie ich pilnowałem… I zgadłem!
Jego pasiasta skóra była zakrwawiona w kilku miejscach.
Zakładnicy, Dalekie Światło i jego jeździec, trzymali się w zamku razem, opuszczali wyznaczone im pomieszczenie niezauważalnie i cicho, starając się nie rzucać w oczy. Razwijar pewnego razu przyuważył, jak Nagóreni ukryci w bocznej galerii obserwują próbne strzały z wielkiego arbaletu. Obaj mieli napięte, ponure twarze; odradzająca się potęga zamku przerażała ich.
— Rozwiążcie im ręce.
Tari–Koło zawahał się, ale wypełnił rozkaz. W komnacie z basenem uporządkowano stół, zakładnicy stali pod ścianą, nieświadomie szukając wsparcia jeden u drugiego. Goniec Pod Wieczór wywinął się w starciu siniakami i zadrapaniami, za to jasna sierść jego brata wisiała w paru miejscach smętnymi kłakami, tam gdzie ostro przeszły po niej pazury Łuksa.
— Został nam jeszcze trójlistnik? — zapytał Razwijar.
— Wydałem polecenie — przez zęby odezwał się przybrany brat władcy. — Już gotują.
Jaska siedziała w fotelu, z wyprostowanymi plecami. Trudno było uwierzyć, że jeszcze niedawno w tej samej komnacie ryczała jak wiatr w trąbie — potężny mag zasiadał, położywszy ręce na podłokietnikach, a długie rękawy ześliznęły się do łokci, dając wolność turkusowemu kamieniowi.
Goniec Pod Wieczór patrzył pod nogi. Dalekie Światło, przeciwnie, szukał spojrzenia Razwijara, jego smagłe, ogorzałe oblicze przypominało mu kogoś, kogoś z dawnych wspomnień.
— Dziękuję, Tari. Możesz odejść.
Strażnicy wyszli. Razwijar słyszał, jak Tari–Koło wystawił wartę na korytarzu pod drzwiami.
Doskonały służbista, przemknęło mu przez myśl. Chociaż jest jeszcze taki młody.
Przeniósł wzrok na Łuksa. Ten odszedł do światła i oglądał broń, odebraną zbiegom. Po chwili zapytał retorycznie:
— Który mądry zostawił im kindżały? Który idiota wpadł na ten świetny pomysł?!
— Ja — powiedział Razwijar.
— Łaskawca — rzucił ten przez zęby.
— Łuks, nie jesteście krewnymi z… — Razwijar wskazał wzrokiem na Dalekie Światło.
— Jesteśmy braćmi — chimajryd patrzył gdzieś w bok. — Rodzonymi. W dzieciństwie rodzice zamienili go na dziewczynkę. Oddali do innej rodziny. Jest drugi wedle starszeństwa…
Duma rodu, dwukrotny zwycięzca Długiego Marszu — głos Łuksa brzmiał monotonnie. — Szybki Tancerz skręcił się z zawiści, jak się dowiedział, że jemu dostałem się ja, a nie Światło…
— Razwijar, czy jestem ci potrzebna? Będziesz ich przesłuchiwał? — wtrąciła się chłodno Jaska.
Podał jej rękę, pomagając wstać.
— Ty zawsze jesteś mi potrzebna, wasza wysokość. Ale teraz odpocznij.
Uścisnął jej dłoń. Objął w talii, na moment zatrzymał rękę na jej płaskim jeszcze brzuchu.
Kobieta zamarła; Łuks zauważył iskrę, która przeskoczyła między nimi. Na dnie jego oczu coś się zmieniło.
Wyszła, stąpając majestatycznie, z uniesionym podbródkiem. Gdzie ona nauczyła się tak chodzić, kolejny raz zdziwił się Razwijar. Skąd ta poza, to trzymanie głowy? Skąd płynność w każdym ruchu? Odprowadzał ją wzrokiem i Łuks również odprowadzał ją wzrokiem. I obaj jeńcy odprowadzali Jaskę wzrokiem — Goniec czujnie, zaś Światło z goryczą.
Drzwi się zamknęły.
—Dalekie Światło —odezwał się Razwijar — jeśli teraz zabiję Gońca, twojego przybranego brata i jeźdźca, ty postąpisz za nim do krainy umarłych?
Goniec uniósł głowę. Światło zwęził oczy, zerknął spod zmarszczonych brwi i stał się tak podobny do Łuksa, że Razwijar aż się przestraszył.
— Tak — opowiedział zapytany.
Władca wyciągnął z pochwy miecz Heksów. Łuks zauważał nie drgnął. Goniec Pod Wieczór zmusił się do stania spokojnie. Światło ciężko dyszał, jego boki unosiły się i opadały.
— Macie kobiety? — zapytał Razwijar.
— Tak.
— Macie dzieci?
— Nie — z nienawiścią wypluł to słowo Goniec. — Ty wiesz dobrze, dlaczego.
— Dlaczego zdecydowaliście się złamać umowę? Zniweczyć moje starania o porozumienie pomiędzy zamkiem u Nagórzem, starania zakończone sukcesem, który opłaciłem własną krwią?
Mówił, gładząc ciemny miecz, bez blasków.
— Nie będziemy ci odpowiadać — szybko odpowiedział Goniec. I w tym momencie słowa zaczęły się z niego wylewać, jakby wybuchły: — Dlatego, że jesteś wrogiem! Ty… Ty masz…
Podstępem wyprosiłeś sobie wytchnienie… żeby odbudować zamek, a nasi seniorzy uwierzyli ci!
Oni nie wiedzą, kim jesteś, nie wiedzą, że ich oszukałeś! Arbalety… maszyny… ogniewuchy!
Oni tego nie widzieli, nie wiedzą, co się tutaj dzieje!
Dalekie Światło milczał. Razwijar czuł jego spojrzenie; jeśli spojrzenie Gońca miotało się po komnacie, nie zatrzymując się na twarzy władcy, to Dalekie Światło patrzył prosto, jakby oczekując odpowiedzi.
Przemawiający spostrzegł w końcu, że mówi w całkowitej ciszy, mówi bez przymusu i nie może przestać. Z widocznym trudem zmusił się do milczenia. Zakaszlał.
— O co chciałeś mnie zapytać, Światło? — Władca usiadł w fotelu, położywszy na kolanach miecz Heksów.
— Po co to zrobiłeś?— zapytał wprost chimajryd. — Dlaczego nie przyszedłeś z wojskiem i ogniewuchami? Dlaczego przyszedłeś… tak jak przyszedłeś? Przecież to przypadek, że cię nie zabiliśmy. Ja sam kilka razy miałem cię na celu… trzymałem na pewniaka.
Łuks zatrząsł się. Zagryzł wargi. Spojrzał na Razwijara z wyrzutem. Odwrócił wzrok.
— Wszystko jest przypadkiem — powiedział władca. — To przypadek, że urodziło się troje czworonogich z jednej matki. Przypadek, że maleńka dziewuszka z plemienia Heksów nie zginęła w lesie. Przypadek, że to moja strzała zabiła maga. A może nie przypadek?
Patrzył w oczy Dalekiemu Światłu. Ten zmieszał się pod tym spojrzeniem.
— Miałeś mnie na celu, ale nie strzeliłeś. Co powstrzymało twoją rękę?
— Nie wiem. Może… pomyślałem, że…
Chimajryd objął się za ramiona takim gestem, który Razwijar wiele razy widział u Łuksa.
— Ja wiem. Ciebie powstrzymała moja wola. Dlatego, że to Ja chciałem zebrać wszystkich wojowników, czczących starożytne prawo, w jednym miejscu. I rozmawiać z nimi tak, żeby mnie słyszeli. I zrobiłem to, Światło. A ty? Co ty chciałeś zrobić? — ściszył głos. — Zdradzić mnie?
Złamać umowę? — kontynuował spokojnym tonem. — Bezpowrotnie zgubić swój lud?
— Dlaczego z nim rozmawiasz, jeśli ja jestem jeźdźcem? — wycedził Goniec Pod Wieczór.
— Dlatego, że on mnie słucha. A ty — nie.
— Jesteś czarownikiem. Mieszasz w umyśle. Sprawiasz, że przestajemy wierzyć własnym myślom. Dlaczego nie zastrzeliliśmy cię od razu!
— Zamknij się, Goniec — ryknął Łuks. — Jeszcze choć słowo palniesz, to twój kłamliwy jęzor obwiążę sobie na ręce!
— Spokój — wyrzekł cicho Razwijar. — Dalekie Światło, jesteś bratem Łuksa, a to znaczy, że i moim. Gończe Pod Wieczór, jesteś bratem Światła, a to znaczy, że także moim. Kto z was wie i może odpowiedzieć: za co Poranek Bez Skazy przeklął swój lud?
Nikt, nawet Łuks, nie oczekiwał takiego pytania. Jego oczy zwęziły się, kiedy patrzył na Gońca Pod Wieczór, a ten — przynajmniej tak zdało się Razwijarowi — drgnął.
— Był magiem i wystąpił przeciwko prawom — po długiej chwili powiedział spochmurniały Dalekie Światło.
— Dlaczego? — Razwijar wciąż patrzył na Gońca.
— A jak niewolnik może być magiem? — z nieoczekiwaną złością zapytał Łuks. — Ze śladami po ostrogach na bokach?
— On zabił swojego brata — powiedział Dalekie Światło, wpatrując się uporczywie w podłogę.
— A ty, Światło, nigdy nie chciałeś zabić Gońca Pod Wieczór?
Młody chimajryd chciał odpowiedzieć od razu, ale się zaciął. Kilka chwil przybrani bracia patrzyli na siebie.
— Szukasz przyjacielu wyjaśnienia, którego nie ma ponuro powiedział Łuks. — Był magiem, ot i wszystko. Nigdy nie zrozumiemy magów.
— Bzdura. Jaska jest magiem, a ja ją rozumiem… na tyle, na ile w ogóle mężczyzna może zrozumieć kobietę. A ty?
— Miałem siostrę — odezwał się nagle Goniec Pod Wieczór Łuks, który już wyrwał się do odpowiedzi, zaciął się.
Nagóreński jeździec patrzył w podłogę.
— W dzieciństwie słyszałem od niej… ona podsłuchała rozmowę matki z babką. Ona…
— Co? — Nie wytrzymał władca.
— O tym… nie należy mówić — wymamrotał Goniec. — To przynosi nieszczęście. Nie należy mówić głośno. Razwijar przysłonił oczy dłonią: „Urodzajność to dla nich zdolność samicy do przynoszenia młodych, a za najstraszniejsze zło, o którym nie należy mówić głośno, uważa się…”.
— Bezpłodność — szeptem powiedział Goniec.
Jego ciemnobrązowe oczy gorączkowo błyszczały na zalanej polem twarzy. Nastroszyła się krótka ciemna broda.
— On… to znaczy Poranek… i jego brat, mieli dwie kobiety. Jedna z nich… nie urodziła ani jednego dziecka w przeciągu pięciu lat. Ją…
— Złożono w ofierze Jezioru — dokończył Razwijar i chwycił się za głowę. Zobaczył czarną tratwę z podwieszoną na szczeblu kobiecą postacią, zobaczył odrzuconą w tył twarz Jaski. — Szuu… Bogini Wof… Jak ja mogłem… przecież… powinienem się…
— Dlaczego nikt o tym nie wie, a ty wiesz? — ostro zapytał Łuks. — Dlaczego nikt nie wie tego, co powiedziałeś? Przecież wszyscy pamiętają imię Poranka Bez Skazy?!
— Moja babka jest akuszerką — Goniec przesunął dłonią po twarzy. — Wtedy była jeszcze całkiem młoda… Widziała składanie ofiary. Od czasu, kiedy przestały rodzić się dzieci, ona przysięgła Jezioru, że będzie milczeć, póki nie przyjmie niemowlęcia… Od tamtej pory nie powiedziała ani słowa.
— I to także przypadek? — cicho zapytał Razwijar.
Nikt mu nie odpowiedział. Kilka chwil minęło w ciszy. Potem władca wstał. Wsunął miecz w pochwę. Otworzył ciężkie drzwi i krzyknął w ciemność korytarza:
— Przepuście ich. Niech idą.
Na drugi dzień wrócił Glenir, były niewolnik, wysłany z misją szpiegowską do portu Fier.
Dziewczyna, służąca w zamku, zobaczyła go pierwsza. Prała w rzece, porzuciwszy bieliznę, rzuciła się chłopakowi na spotkanie i długo biegła, potykając się, obcierając nogi.
Bielizna ledwie nie została uniesiona przez potok. Intendent Szlop był niezadowolony i wybaczył niewolnicy tylko ze względu na osobistą prośbę Razwijara.
Glen wrócił całkiem zmarnowany, zmarniały, ale bardzo zadowolony z wyników swojej wyprawy. Razwijar rozmawiał z nim na balkonie władcy, gdzie bujnie rozrosły się pnące rośliny, gdzie odsłaniał się przepiękny widok na wąwóz. Chłopak nie wiedział o dwóch pozostałych szpiegach wysłanych przez władcę, ale z jego opowieści wynikało niezbicie, że obaj zginęli, nie wiadomo jak i gdzie. Chwat im nie uwierzył, pomyślał Razwijar.
Wysłannik relacjonował przebieg wyprawy. Zbiegowie dotarli do Fier. Do tego czasu przewrót ostatecznie osiągnął swój szczyt. Wszyscy, którym Glen jakoby „pomógł uciec”, byli ludźmi Chwata albo od razu przeszli na jego stronę.
Opowiedzieli nowemu nocnemu baronowi o tym, co on i tak wiedział, że zamek został przejęty i Dok–Szert jest martwy. Okazało się bowiem, że Chwat dogadał się z byłym marynarzem, że jeden drugiemu wyśle list, w którym będzie ich umówione słowo. Herszt takiego pisma nie otrzymał. W liście Razwijara, bez umówionego znaku, od razu zwąchał oszustwo.
Nocny baron był wściekły i publicznie poprzysiągł ugotować Razwijara w kotle. Ma ludzi, całą armię. Częściowo przeszli na jego stronę poprzedni zbóje Nowa, częściowo przyszli nowi spośród marynarzy.
Tak, ludzie byłego nocnego barona nie poddali się od razu, Chwat stracił dużo czasu i pieniędzy, żeby wygryźć ich z miasta albo zabić. Ostro wziął się za robotę. Każdej nocy z ulic zbierano nie trzy, cztery trupy, jak wcześniej, ale niekiedy po całej dziesiątce. Chwat jest nieprawdopodobnie okrutny, boją się go nawet jego najbliżsi pomocnicy. Glenowi trzęsły się nogi, kiedy z nim rozmawiał. Powiedział o sobie, że jest byłym niewolnikiem, napojonym „słodkim mleczkiem”, który pomógł uciec zbirom, licząc na zysk i poprosił nocnego barona chociaż o drobną pracę. Chwat początkowo nie wierzył, zadawał podchwytliwe pytania. Glen dziesięć razy oblał się potem, zanim go wreszcie wysłali do zbierania łapówek w biednym kwartale zamieszkanym przez górników. Baronowi służą ludzie z nadbrzeżnych osad, nazywają siebie rybakami, ale naprawdę są piratami. W porcie Fier nikogo nie ruszają, ale na morskich szlakach tylko noże latają.
— A najważniejsze — niecierpliwie zapytał Razwijar. Powiodło ci się?
Glen nerwowo potarł dłonie.
— Jest ich dwóch. Obaj są piratami, na jednego wołają Żniwiarz, na drugiego Kikut. Z Chwatem od dawna są na noże. Swoich ludzi mają mało, ale to bestie doborowe, trzy sezony chodzili na bentalskiego smoka… Cały czas bałem się do nich zbliżyć.
— No i?
— Splunąłem, pomyślałem, raz sytusze śmierć… i poszedłem. Wszystko powiedziałem, jak kazałeś. Oczy im zapłonęły, o tak — Glen rozstawił przed oczami wskazujące palce i kciuk. — A teraz ich człowiek liczy na znak z zamku.
Razwijar zamyślił się.
— Co ty za to chcesz, Glenir? — zapytał wreszcie.
— Obiecałeś panie dać mi broń. I jeszcze…
— Kobietę?
— Tak.
Władca mimowolnie przypomniał sobie Dżal i swoje namiętne pragnienie, żeby wywieźć ją z zamku, wykraść i mieć tylko dla siebie.
— Jest twoja.
Źrenice Glena rozszerzyły się. Milcząc opadł przed Razwijarem na jedno kolano.
Po kilku dniach od tego spotkania zamek przeżył nalot strzelców na skrzydlakach. Jaska zobaczyła ich pierwsza i podniosła alarm. Razwijar nakazał jej pozostać w wieży i nie próbować używać pierścienia. Robotnicy rozbiegli się, chroniąc się, gdzie kto mógł, przed lecącymi z nieba strzałami.
Oddział składał się z sześciu skrzydlaków. Unosiły się wysoko, potem lotem pikującym spadały jeden za drugim, a napastnicy ostrzeliwali zamek, łatwo odnajdując niezabezpieczone miejsca, zasadzając strzały w otworach wentylacyjnych, w szczelinach, w okienkach strzelniczych. Jeden z rzemieślników został zabity na miejscu. Dwóch strażników zostało rannych. Na środkowej galerii zasiadł oddział pod dowództwem Brana i wielkie arbalety po raz pierwszy pokazały swoją bojową przydatność. Ani jednego skrzydlaka nie udało się zestrzelić, ale obstrzał ze strony najeźdźców został przerwany. Ptaki uniosły się, zatoczyły koło nad zamkiem, jakby obiecywały rychły powrót i odleciały za szczyty.
Od tamtej pory naloty powtarzały się kilka razy. Dziesiętnik Bran uczył młodych robotników strzelać z łuku. Prace zwolniły tempo, pasterze przestali pokazywać się w zamku, szpiedzy donosili Razwijarowi, że ludzie są zniechęceni i nie wierzą w opiekę zamku. Wielu z pewnością, przy najbliższej nadarzającej się okazji, ucieknie. Także patrol na przełęczy w tych dniach został ostrzelany, z pięciu patrolujących zginęło trzech, nie uratowały ich ani tarcze, ani kryjówki. Tari-Koło był ranny.
Jaska na wpół leżała w fotelu na wieży. Było jej niedobrze; szarpała pierścień na swoim palcu, jakby chciała go zdjąć, ale się nie zdecydowała.
Goniec Pod Wieczór nie na darmo otrzymał swoje imię. Zmierzch w górach następował coraz wcześniej; Dalekie Światło leżał na ziemi, jego jasna skóra było widoczna z daleka. Goniec stał na strzemionach, w ręce trzymał strzępek białej tkaniny, którym machał nad głową. Kiedy obu przyprowadzono do władcy, jeszcze ściskał ten skrawek w pięści.
— Wojna — powiedział od progu. — Przyjmiemy imperatorską władzę albo nas pozabijają.
— Otrzymaliście tęczowy akt? — Razwijar uśmiechnął się z przymusem. — „Imperator boleje nad każdym swoim poddanym”?
— Nie potrafię czytać — sucho zauważył Goniec. — Seniorom przyniesiono wiadomość od namiestnika, wszyscy wiedzieli, że tak będzie. Na granicy naszych ziem zbierają się wojska. Nie patrole — wojska… Wiele wierzchowych ptaków. Wielu obcych. Wiele broni, kuźnie dymią…
Chcą nas przycisnąć i zabić — odkaszlnął — jednym uderzeniem. Jak człapacza.
— Co zdecydowali seniorzy?
— Posłali nas do ciebie. Jeśli jesteś pewny… jeśli twoje słowa nadal mają moc… gotujcie się do walki. Ty, twoi ludzie. Twój mag.
— Moje słowa nadal mają moc — potwierdził Razwijar.
Skontrolował posterunki.
Gestem wstrzymał Łuksa, który chciał porozmawiać:
— Potem.
Wszedł na wieżę. Jaska leżała. Znowu było jej niedobrze. Razwijar przysiadł na skraju pościeli.
— Zaczęło się — cicho zapytała dziewczyna.
— Tak.
— Łuks chciał mnie wywieźć.
— Jak?! — Razwijar stracił głowę.
— Ocalić mnie i dziecko… wyprawić w odległe jaskinie. Sam chciał zostać z tobą.
Władca długo myślał zaciskając i rozluźniając pięści.
— On myślał o moim życiu — cicho powiedziała Jaska.
— Kocha mnie.
— A ja ciebie nie kocham?!
— Ty myślisz tylko o zwycięstwie.
— Tak. Ponieważ to zwycięstwo będzie także twoje. I naszego dziecka. Nie możemy nie zwyciężyć.
Spojrzenie Jaski rozjaśniło się:
— Rzucasz mnie w wir walki — powiedziała z czułością.
— Mnie, słabą, brzemienną kobietę.
— Nieprawda. Razem idziemy do walki: ja — wojownik, ty — mag.
— I za to będę zawsze cię kochać — przymknęła oczy. — Ciebie, a nie twojego przybranego brata. Który gotów jest oddać za mnie i życie, i swoją cześć, i zwycięstwo… Wyjdź, muszę się ubrać.
— Miałem zamiar uszyć ci nową suknię — wyszeptał zażenowany, wstając.
— Już mi ją uszyto — uśmiechnęła się słabo. — Kiedy ty wciąż zbierałeś się do tego, Łuks o wszystko się zatroszczył, przyprowadził krawca… I mam suknię i płaszcz z lamówką. Idąc na śmierć, chcę wyglądać jak szlachetna pani… Żartuję, żartuję. Moja nowa suknia warta jest naszego przyszłego zwycięstwa.
Roześmiała się. Coś w tym śmiechu nie spodobało się Razwijarowi. Czyżby gorycz?
Nad płaską równiną pośrodku Nagórza krążyły opadając powoli pierwsze płatki śniegu.
Jeźdźcy stali ramię w ramię, każdy miał na głowie hełm, na ramionach naramienniki, a na plecach tarczę. Wojownicy przedniego oddziału trzymali po krótkim mieczu w każdej ręce.
Jeźdźcy wierzchem na swoich braciach zdawali się czterorękimi istotami. Na flankach stali strzelcy z arbaletami. Za ruchomą fortyfikacją z okutych żelazem bierwion, zasiedli łucznicy, pośród których było wiele kobiet. Wszyscy Nagóreni zdolni do noszenia broni, którym podległość Imperatorowi była wstrętną, wydychali białą parę w mroźne powietrze Lego poranka.
Oddzielnym, niewielkim odziałem stali strażnicy z zamku. Ponuro patrzyli przed siebie.
Dziesiętnik Bran patrzył na świat poprzez prześwit w hełmie. Stary kaleka był prawie bezużyteczny w walce, ale jednak przyszedł.
Ziemia drgała. Coraz silniejszy stawał się przeciwny wiatr. Przeciwległy koniec pola zasnuły był mgłą, która zgęstniała posłuszna sile wielkiej magii. Białą zasłonę trzymała umiejętna ręka; mag ukrywał imperatorskie wojsko i Nagóreni nie widzieli niczego, oprócz białego mirażu.
Potem mgła się rozstąpiła jak kotara, jednym porywem wiatru. I ci, których skrywała, równocześnie ruszyli z miejsca. Zadrżała ziemia.
Biała woda zdawała się gęsta jak kasza, a piasek na dnie grząski, szklisty, prawie przezroczysty. Jaska szła wzdłuż brzegu, zapadając się przy każdym kroku. Zdawało się, że pierścień na palcu przysparza jej nieznośny ból.
— Tutaj — potknęła się i zatrzymała. — Nie mogę… tego dotknąć. Kto z was?…
Łuks wszedł do lodowatej wody, nie zdejmując siodła ni strzemion.
Wiele pazurów wbiło się w kamienne kruszywo. Wiele pięści zacisnęło się konwulsyjnie. Na szereg chimajrydów, wolno, rozpędzając się, ruszyła armia pieszych, zakutych w żelazo, z włóczniami takimi długimi, że jeden człowiek nie mógł ich utrzymać. Nad głowami żelaznej armii krążyły niczym wysłannicy śmierci, dziesiątki skrzydlaków.
Nagóreni patrzyli, unosząc się w strzemionach, patrzyli, przypadając na tylne łapy. Patrzyli i chcąc otrzeć pot z twarzy natykali się na przyłbice. W to, że nastąpił koniec, nikt już nie wątpił.
Zwabiono ich w pułapkę. Ale i tak po raz ostatni staną do beznadziejnej walki, będą bić się, póki nie umrą. I nie pozostawią po sobie potomstwa. Ich ciała użyźnią ziemię dla obcych ludów.
Łuks wynurzył się po raz trzeci. Biała woda ściekała po jego zlepionych włosach.
— Niczego nie widzę — zakaszlał. — Tutaj jest głęboko…
Jaska nie otwierała oczu:
— Jesteś blisko. Spróbuj dalej od brzegu. To tutaj.
Razwijar wszedł do wody po kolana. Trzęsło nim, czuł jak drży ziemia, jak drga powietrze niczym skóra chorego zwierzęcia.
— Szybciej Łuks.
— Sam spróbuj szybciej!
Chimajryd zanurkował. Brzeg był pusty, tylko grupa seniorów, najbardziej zgrzybiałych i słabych, stała nieopodal, ciasno jeden obok drugiego.
— Szkoda, że dożyłem do tego dnia — szeptem powiedział któryś z nich.
Łuks długo się nie pokazywał. Falowała biała woda. Góry stały nieporuszone, witając wschodzące słońce. Miękkie linie pobliskich pagórków podkreślały ostre szczyty dalekich skał.
Barwa nieba zmieniała się swobodnie i naturalnie, przepływając z błękitnego w fioletowy, z żółtego w jasnoróżowy. Razwijarowi przypomniały się mosty nad miastem Mirtie.
Jaska jęknęła przyciskając dłoń do brzucha.
— Stać — wychrypiał jednoręki wódz w środku szeregu. Do kikuta ręki miał przywiązaną okrągłą tarczę. — Stać, dopóki nie będzie komendy… Ani kroku w tył! Stać!
Żelazna armia zbliżała się. Włócznie jeżyły się jak częstokołem. Na każdą z nich można było nadziać po dziesięć wrogich ciał.
— Oj, mamo — jęknął spod hełmu Dalekie Światło. Goniec Pod Wieczór ścisnął kolanami jego boki.
Łuks wynurzył się, gwałtownie łapiąc powietrze. W rękach trzymał strzępek materii, wąską wstęgę z przyszytymi do niej żelaznymi kółeczkami.
— Tak — wydyszała Jaska. — Właśnie to.
Chimajryd wyskoczył na brzeg. Z jego boków unosiła się para. Rzucił znalezisko na piasek przed dziewczyną, jakby ta drobna rzecz paliła mu rękę.
— Co to? — zapytał Razwijar.
— Kobieca ozdoba — Łuks kaszlał. — Tylko… Wstęga do włosów.
Jaska z przerażeniem cofała się przed kawałkiem materii, leżącym na piasku.
— Szuu — wyszeptała. — Imperator… To…
— Co?! — wykrzyknął Razwijar.
Wstęga, która wiele lat spoczywała na dnie jeziora, podobna była do pasma ludzkiej skóry z wszytymi stalowymi kołami.
— To ozdoba jego kobiety — wyszeptała kobieta. — Tej samej… To nienawiść i obrzydzenie… przekleństwo bezpłodności na wszystkich, na wszystkich… wyrosłe z jego miłości. Potwór… potwór…
— Rób coś! — ryknął Razwijar, przerywając jej zawodzenie. — Rób coś, nie patrz!
Jaska skuliła się, przyciskając dłoń do brzucha i wyciągnęła przed siebie rękę z pierścieniem.
— Naprzód — powiedział jednoręki wódz. — Do spotkania na Zielonej Równinie.
W powietrze wzbiła się chmura strzał. Skrzydlaki przestały krążyć, zwracając się w kierunku wroga rozpostarły skrzydła i runęły w dół.
Mokra, wyblakła wstęga z wszytymi żelaznymi kółkami, skręcała się wolno na piasku. Obok wiła się Jaska, przyciskając lewą rękę do brzucha, a prawą wyciągając przed siebie. Pierścień to wybuchał jaskrawym blaskiem, to bladł jakby zasnuty bielmem.
Władca odchodził od zmysłów z bezsilności. Miecze w jego rękach były bezużyteczne. Nic nie mógł zrobić. Łuks miotał się po brzegu, drżąc ni to z zimna, ni to z gniewu. Razwijar uchwycił skierowany na siebie jego pełen rozpaczy wzrok. Chimajryd miał rację; należało ocalić to, co najdroższe, wywieźć Jaśkę razem z nienarodzonym niemowlęciem, żeby nigdy nie było tego brzegu i tej starej wstęgi z żelaznymi kółkami. Łuks miał rację, ale wybór należał do jeźdźca.
Pierścień rozbłysnął gwałtownie i nagle zgasł. Kamień z turkusowego stał się mętnoszary.
Chimajryd krzyknął. Jaska zasyczała przechylając się do przodu:
— Nie ja. Zabiłam. Twoje. Dzieci. Odejdź, skąd przyszłaś!
Kamień znowu rozpalił się blaskiem. Najpierw matowo. Potem jaskrawiej. Zalał światłem piasek i wodę, seniorzy cofnęli się w przerażeniu, Heks nie wytrzymał i zasłonił twarz dłonią.
Wstęga wybuchła i opadła prochem. Żelazne kółka pokryły się rdzą i zabarwiły rudo biały piasek. Mag na kolanach popełzła w kierunku jeziora, Łuks i Razwijar chwycili ją pod ręce.
Jaska zanurzyła dłoń w jeziorze i pierścień zasyczał jak rozpalone żelazo w beczce z wodą.
— Co za jędza — dziewczyna chciwie myła twarz, piła z garści. — Nie zrozumiecie tego, jesteście mężczyznami…
Nagle objęła ich obiema rękami i przyciągnęła do siebie, przycisnęła ich głowy do piersi.
Śmiała się obejmując obydwu naraz, przeczesując ich włosy, całując na zmianę szorstki, nieogolony policzek Łuksa i gładką, białą skórę Razwijara.
— To wszystko… To wszystko. Teraz są wolni.
Na białym piasku plamami czerwieniała krew.
Strzały z góry, zawsze celne, nie znały litości. Kogo osłaniały tarcze, tego przeszywała włócznia. Czworonodzy, czteroręcy żołnierze miotali się po polu, szukając wyrwy w żelaznym pancerzu, ale wyrwy nie było.
Skrzydlaki znowu uformowały szyk „trąby powietrznej” i bez pośpiechu krążyły nad polem, wypuszczając strzały. Nagle nadleciał wiatr, niebo zadrżało i zafalowało jak mokra tkanina, zaryczał grom, niespotykany o tej porze roku.
Jaska stała na szczycie pagórka na skraju pola. Jej jaśniejący pierścień był widoczny z daleka, walka została przerwana i na przestrzeń, usłaną porzuconym orężem i martwymi ciałami, wybiegł jeździec.
Zobaczyli go równocześnie Nagóreni i ich wrogowie. Zobaczył go też zapewne imperatorski mag. Łuks biegł, prawie nie dotykając ziemi. Razwijar stał w strzemionach, unosząc ku niebu ręce z mieczami:
— Przekleństwo zostało zdjęte!
Uderzyła błyskawica. Jeden skrzydłak wypadł z szeregu i, tracąc pióra, poleciał na ziemię.
— Przekleństwo zostało zdjęte!
Znowu uderzyła błyskawica. Żelazny szereg zachwiał się. Przeskoczyły iskry po zwartym pancerzu. Bezwładnie zakołysały się włócznie. Poleciały białe pióra, upadł na ziemię pierwszy zabity skrzydlak. Inne ptaki pośpieszyły w górę, ponad chmury.
Łuks rozłożył ręce i jego dwa kindżały stały się podobne do błyszczących skrzydeł. Razwijar, wykrzywiając twarz w triumfalnym uśmiechu, skierował oba swoje miecze ostrzami w kierunku wroga. Wieloręki wojownik, najeżony stalą, niósł się prosto na żelazną ścianę i wielu rzuciło się za nim, podchwyciwszy jego okrzyk i poniosło go jak refren:
– Prze–kleń–stwo zo–sta–ło zdję–te!
Włócznie zwarły się, celując w pierś Łuksa. Chwilę przed tym, nim ostrza przebiłyby chimajryda i jeźdźca, nabijając ich jak udziec na różno, czworonożny odbił się od kamienistej ziemi Nagórza i wzleciał. To był najdłuższy skok w jego życiu. Zwalając się na głowy wrogów, wysunął pazury i za opuszczoną zasłoną dał się słyszeć lament. Zagięte kościane ostrza wbiły się głęboko w wizury hełmu.
Czteroręki i czworonożny rycerz spadł z nieba. Za nim spadli następni; niszcząc, ginąc i zabijając. Włócznie poderwały się do góry, celując w lecące w skoku ciała. Nadeszła następna fala chimajrydów. Ścieląc się nisko po ziemi, zanurkowali pod ostrza i dzierżący włócznie zaczęli padać z przerąbanymi nogami.
Szeregi wojowników z włóczniami rozpadły się. Razem z nimi rozpadła się ich główna siła.
Ciężka broń była wielce nieporęczna w bezpośredniej walce. Krótkie miecze strażników rzucały iskry, krzyżując się z klingami chimajrydów. Ruchliwi jak woda jeźdźcy, rozbijali przyłbice, ogłuszali i zbijali z nóg, uchylając się przed śmiercionośnymi dla nich uderzeniami.
Razwijarowi krew dudniła w uszach. Przewidując każdy ruch Łuksa, atakował pod osłoną chimajryda i przechodził w obronę, prawie leżąc w siodle, osłaniając wierzchowca z tyłu.
Przemknęła i przepadła w bitwie twarz Gońca Pod Wieczór. Zadrżała ziemia pod ciałami padających wrogów.
Rycerze Imperium wycofywali się. Z okrzykiem: „przekleństwo zdjęte!” nagóreńscy wojownicy rzucili się obwieszczać błyskawiczne zwycięstwo, ale w tym momencie wrogi mag oprzytomniał.
Chmury zebrane przez Jaśkę zastygły, wiatr złagodniał. Strumień powietrza zatrzymał się, a skrzydlaki równocześnie zawróciły wysoko na niebie i runęły w dół. Życie Razwijara, Łuksa i wszystkich, którzy walczyli z nimi zawisło na włosku.
Zahuczał wiatr. Wielu wojownikom pociemniało przed oczami: masa powietrza, zakręciwszy się słupem, podchwyciła skrzydlaki i porozrzucała je razem z dopiero co wypuszczonymi strzałami. Jaska stała ze wzniesionymi rękami, a trąba powietrzna jadła rzadkie śnieżynki z jej dłoni.
Ludzie na polu popadali jak drewniane deszczułki. Chimajrydzi zdołali ustać, szeroko rozstawiając łapy i przypadając brzuchem do ziemi. Nagle z wielu rozproszonych skrzydlaków wyrwał się jeden, niczym niewyróżniający się od pozostałych i skierował się wprost na stojącą na pagórku dziewczynę.
Razwijar uderzył Łuksa piętami. Wyrwawszy się z wiru wałki, rzucili się w ślad za skrzydlakiem, ptak zniżał się coraz bardziej. Na jego grzbiecie, między dwoma jeźdźcami, siedział mężczyzna w ciemnym płaszczu, bez czapki, z rozwiewającymi się żółtymi włosami.
Przedzierając się poprzez zgęstniałe powietrze, zdawało się Razwijarowi, że rozciągnął się w przestrzeni, zostawiając część siebie za plecami. Skrzydlak powoli zawrócił, okrążając samotną postać na wzniesieniu. Jednocześnie wyleciały dwie strzały i błyskawica, skierowana w czoło Jaski.
Jeździec krzyknął. Jego ryk zlał się z wyciem niosącego go chimajryda. Dziewczyna nadal stała, wyciągając przed siebie dłonie. Błyskawica uwięzła między jej palcami jak motek przędzy, strzały przeleciały obok. Skrzydlak ponownie zatoczył koło, zniżył lot. Pierścień maga płonął czerwienią, a Jaska nagle, bez widocznej przyczyny, upadła na kolana.
Najeźdźcy znowu wystrzelili i znowu spudłowali. Ptak rozpostarł skrzydła, prawie zahaczając nimi o podnóże pagórka. W tym momencie Łuks skoczył.
Jego pazury wbiły się w skrzydło. Ptak krzyknął i szarpnął się, ale nie zdołał się unieść.
Chimajryd nie puszczał zdobyczy, bujając się na zakrwawionym skrzydle, nie pozwalał skrzydlakowi wzlecieć. Razwijar, który cudem utrzymał się na jego grzbiecie widział, jak mag się odwraca, widział poczerwieniałą twarz, nos z szerokimi porami, żółte włosy z siwymi pasmami, złoty kolczyk w wielkim brązowym uchu, widział jak mag z rozdrażnieniem macha dłonią, jakby strząsając dokuczliwego komara…
Nawet największy, potężny czarodziej przede wszystkim jest człowiekiem. Wiara we własną niezniszczalność kosztowała życie niejednego czarownika. Chwilę przed tym, jak Łuks, wypuściwszy skrzydło, poleciał w dół, klinga Razwijara sięgnęła opalonej żylastej szyi. Miecz przeciął gardło maga, trysnęła krew i ten, który władał wiatrami, wypadł z siodła. Koziołkując w powietrzu, nieudolnie zamachał rękami i gruchnął o ziemię obok leżącej na kamieniach dziewczyny…
Od tego dnia w każdym nagórzańskim klanie, niezależnie od tego, po czyjej stronie stanął w wielkiej bitwie przeciwko wojskom Imperium, zamiast powitania przyjęło się mówić:
„Przekleństwo zostało zdjęte”.
Jaska rodziła pod opieką starej akuszerki z Nagórza, babki Gońca Pod Wieczór. Goniec zginął w wielkiej bitwie. Jego brat, Dalekie Światło, został ranny, ale przeżył. W tych dniach umarło wielu czworonożnych i wielu jeźdźców — nikt nie został samotnym pieszym na Zielonej Równinie.
Rodziła w milczeniu. Milczała i stara Nagórenka posłuszna danej sobie obietnicy. Minęło wiele czasu, zanim wreszcie do uszu czekających doszło cichutkie kwilenie niemowlęcia.
Pojawiła się akuszerka. Staruszka wyszła do Razwijara. Zrobiło mu się zimno, kiedy zobaczył dziwny wyraz malujący się na jej twarzy.
— Co się stało?!
— Popatrz na dziecko, władco — cicho powiedziała kobieta.
Po raz pierwszy słyszał jej głos.
Akuszerka wyszła i wróciła z piszczącym, drobnym, dopiero co obmytym niemowlęciem.
Dziecko krzyczało, półprzytomnie spoglądając ufnymi, wielkimi, niebieskimi oczami, machało piąstkami i łapkami z drobniutkimi pazurami. Jego mokry ogon był nie grubszy od sznurka.
— Co powiesz, władco?
Razwijar wziął dziecko na ręce. Starał się zrozumieć, uświadomić sobie, co się stało, i nie był w stanie. Oszołomiony patrzył na maleństwo. Niemowlę było takie kruche, że bał się je trzymać.
Malec nie umiał chować pazurów w poduszeczki łap, ale były one miękkie, więc nie raniły, a tylko łaskotały skórę.
— Przekleństwo zostało zdjęte — powiedział Razwijar, przełamując zachrypienie. — Oto, co powiem.
Oczy staruszki zapłonęły. Twarz stała się jasna i wręcz młoda:
— To pierwszy Nagóren urodzony po ogromnym nieszczęściu. Będzie szczęśliwy i wszystkim przyniesie szczęście. I tobie, wielki władco. Przedłuży dni twojego panowania.
I nisko się pokłoniła.