Myślak zgrzytnął zębami, po czym zwrócił się do bibliotekarza, który chwilowo powrócił do krainy dwunogów i siedział smętnie, owinięty w koc.
— Przynajmniej dla ciebie to taki dom z dala od domu, co? — zapytał.
Bibliotekarz pokręcił głową.
— A może ciebie zainteresuje, co jeszcze jest tutaj dziwne?
— Uuk?
— Drewno wyrzucane przez fale. Nikt mnie nie słucha, ale to ważne. Mnóstwo tego nazbieraliśmy na ognisko, i wszystko to było naturalne drewno. Zauważyłeś? Żadnych połamanych desek, żadnych starych skrzyń, żadnych podartych sandałów. Tylko… zwykłe drewno.
— Uuk?
— To znaczy, że jesteśmy bardzo daleko od tras żeg… Oj, nie… nie…
Bibliotekarz desperacko marszczył nos.
— Szybko! Skup się na posiadaniu rąk i nóg! To znaczy żywych!
Bibliotekarz żałośnie skinął głową i kichnął.
— Aik? — powiedział, kiedy jego kształt znów się ustabilizował.
— No… — stwierdził smutnie Myślak. — Przynajmniej jesteś ożywiony. Może trochę za duży jak na pingwina. Myślę, że to strategia przetrwania stosowana przez twoje ciało. Próbuje znaleźć stabilną formę, która funkcjonuje.
— Aik?
— Zabawne, że nic nie możesz zrobić z tą rudą sierścią…
Bibliotekarz rzucił mu niechętne spojrzenie, odszedł kawałek plażą i padł bezwładnie.
Myślak rozejrzał się wokół ogniska. Wyglądało na to, że on stoi na straży, choćby dlatego, że nikt inny nie zamierzał się tym zająć. No tak, prawdziwa niespodzianka…
Jakieś ptaki ćwierkały wśród gałęzi. Morze fosforyzowało słabo. Na niebie rozbłyskiwały gwiazdy.
Popatrzył na gwiazdy. Na gwiazdach przynajmniej można polegać…
I nagle zobaczył, co jeszcze się nie zgadza.
— Nadrektorze!
No więc od jak dawna jesteś szalony? Nie, to nie jest dobry początek… Nie tak łatwo wymyślić, jak zacząć rozmowę. — No więc… Nie spodziewałem się, że spotkam tu krasnoludów — powiedział Rincewind.
— Och, rodzinę przywiało tu z Nictofiordu, kiedy byłem dzieciakiem — wyjaśnił Mad. — Chcieliśmy przepłynąć tylko kawałek wzdłuż brzegu, rozpętał się sztorm, a potem ani się obejrzeliśmy, a byliśmy rozbitkami i po kolana w papugach. Moim zdaniem to najlepsze, co mogło nam się trafić. Tam kiblowałbym w jakiejś zimnej kopalni i odbijał ze ściany kawałki skały, ale tutaj krasnolud może z dumą wysoko nosić głowę.
— Rzeczywiście — zgodził się Rincewind z twarzą starannie obojętną.
— Ale nie za wysoko, do demona! — ciągnął Mad.
— Na pewno nie.
— No to żeśmy się osiedlili. A potem tato założył sieć piekarni w Rospyepsh.
— Chleb krasnoludów? — domyślił się Rincewind.
— Jasna sprawa! On ocalił nam życie na tysiącach mil rojącego się od rekinów oceanu — odparł Mad. — Gdybyśmy nie mieli ze sobą worka chleba krasnoludów…
— …nie mielibyście czym tłuc rekinów na śmierć?
— Widzę, że z ciebie ziom, który zna się na chlebie.
— Duże jest to Rospyepsh? Jest tam port?
— Ludzie mówią, że tak. Nigdy tam nie wróciłem. Lubię życie na trasie.
Grunt zadygotał. Drzewa obok traktu zakołysały się, choć nie było wiatru.
— Chyba idzie burza — stwierdził Rincewind.
— Co to za jedna?
— No wiesz… Deszcz.
— Nie, na rządek płomiennych krów, chyba nie wierzysz w te bzdury, co? Mój dziadek zawsze takie rzeczy opowiadał, kiedy nachlał się piwa. To tylko stara bajka. Woda spadająca z nieba? Bądźże rozsądny!
— Tutaj nigdy nie spada?
— Pewno że nie.
— Ale coś takiego zdarza się całkiem często tam, skąd przybywam — zapewnił Rincewind.
— Tak? A niby skąd ona się bierze na niebie, co? Woda jest ciężka.
— No wiesz, ona… ona… Myślę, że słońce ją wsysa.
— Jak?
— Nie wiem. Po prostu tak jest.
— A potem spada z nieba?
— Tak.
— Za darmo?
— Czy ty nigdy nie widziałeś deszczu?
— Słuchaj no, wszyscy przecież wiedzą, że cała woda jest głęboko pod ziemią. To ma sens. Woda to ciężki towar. Cieknie do dołu, koleś. Nigdy jeszcze nie widziałem, żeby latała w powietrzu.
— No ale skąd się w ogóle wzięła pod ziemią?
Mad zdumiał się wyraźnie.
— A skąd wzięły się góry na ziemi? — zapytał.
— Co? One po prostu są.
— Aha, czyli nie spadły sobie z nieba?
— Pewnie że nie. Są o wiele cięższe od powietrza!
— A woda nie jest? Mam parę beczek pod wozem i porządnie się spocisz, kiedy zechcesz je podnieść.
— Czy nie ma tu żadnych rzek?
— No jasne, że są rzeki! W tym kraju jest wszystko, koleś!
— No to jak myślisz, skąd się bierze w nich woda?
Mad wyglądał na szczerze zaskoczonego.
— A po co mielibyśmy trzymać wodę w rzekach? Co by tam robiła?
— Płynęła do morza…
— Piekielne marnotrawstwo. I pozwalacie na to tam, skąd przybyłeś, tak?
— Na to się nie pozwala, to… się dzieje… To właśnie robią rzeki…
Mad długo i surowo przyglądał się Rincewindowi.
— Jasne. I to o mnie mówią, że jestem wariat…
Rincewind zrezygnował. Na niebie nie było ani chmurki. Ale ziemia znowu się zatrzęsła.
Nadrektor Ridcully patrzył na niebo gniewnie, jakby zachowywało się tak wyłącznie po to, żeby jego osobiście zirytować.
— Jak to? Ani jednej? — zapytał.
— Ani jednej znajomej konstelacji — potwierdził rozgorączkowany kierownik studiów nieokreślonych. — Naliczyliśmy tysiąc sto dziewięćdziesiąt jeden takich, które można by nazwać Trójkątem, ale dziekan uważa, że nie wszystkie się liczą, bo wykorzystują te same gwiazdy…
— Nie ma ani jednej gwiazdy, którą bym poznawał — oświadczył pierwszy prymus.
Ridcully zamachał rękami.
— Przecież one cały czas się trochę zmieniają — powiedział. — Żółw płynie w przestrzeni i…
— Ale nie tak szybko — stwierdził dziekan.
Konstelacje Dysku zmieniały się dość często, gdy świat przesuwał się w pustce. To oznaczało, że astrologia jest nauką z pierwszej linii badań, a nie, jak gdzie indziej, chytrym sposobem unikania normalnej pracy. To zadziwiające, jak ludzkie cechy charakteru i ludzkie sprawy mogą być tak pewnie i regularnie kierowane przez zbiór wielkich kul plazmy, z których większość nigdy nawet nie słyszała o ludzkości.
— Jesteśmy rozbitkami na jakimś innym świecie! — jęknął pierwszy prymus.
— Ehm… Nie wydaje mi się — wtrącił Myślak.
— Ma pan pewnie jakieś lepsze wyjaśnienie?
— No… Widzicie, panowie, to duże pasmo gwiazd, o tam? Magowie spojrzeli na sporą gromadę mrugającą nad horyzontem.
— Bardzo ładne — przyznał Ridcully. — I co?
— Wydaje mi się, że to coś, co nazywamy Małą Nieciekawą Grupką Słabych Gwiazd. Ma mniej więcej odpowiedni kształt. I wiem, co chce pan powiedzieć, nadrektorze. Chce pan powiedzieć: „Ale to jest taki kleks na niebie, a nie plamka wśród kleksów, jaką zwykle widzimy”. Ale widzi pan, nadrektorze, tak właśnie mogły wyglądać, kiedy Wielki A’Tuin był o wiele bliżej nich, tysiące lat temu. Innymi słowy, nadrektorze… — Myślak nabrał tchu, lękając się tego, co ma nadejść. — Myślę, że cofnęliśmy się w czasie. O tysiące lat.
To była druga strona tej dziwacznej cechy magów. Wprawdzie potrafili kłócić się przez pół godziny, czy to możliwe, żeby był wtorek, ale rzeczy oszałamiające brali z marszu, tupiąc swymi spiczastymi butami. Pierwszy prymus wyglądał nawet, jakby przyjął to z ulgą.
— Ach, więc o to chodzi… — powiedział.
— W końcu musiało się zdarzyć — przyznał dziekan. — Nigdzie nie jest przecież napisane, że te dziury łączą zawsze ten sam czas.
— Powrót do domu może być trochę utrudniony — zaniepokoił się Ridcully.
— Tylko że… to może nie być takie proste, nadrektorze — zauważył Myślak.
— Znaczy, tak proste jak znalezienie sposobu podróżowania przez czas i przestrzeń?
— Chodzi mi o to, że może nie być żadnego domu, do którego można wrócić. — Myślak zamknął oczy. To będzie trudne, wiedział.
— Ależ oczywiście, że jest — stwierdził Ridcully. — Byliśmy tam dzisiaj ra… Ledwie wczoraj. To znaczy wczoraj tysiące lat w przyszłości, naturalnie.
— Ale widzi pan, jeśli nie będziemy ostrożni, możemy zmienić tę przyszłość. Sama nasza obecność w przeszłości może zmienić przyszłość. Niewykluczone, że już zmieniliśmy historię. To bardzo ważne, żebym was uprzedził.
— Chłopak mówi z sensem, Ridcully — zgodził się dziekan. — Przy okazji, nie zostało trochę rumu?
— Przecież tutaj nie dzieje się żadna historia! To tylko mała, zapomniana wysepka.
— Obawiam się, że nawet niewielkie działania gdziekolwiek na świecie mogą mieć bardzo poważne konsekwencje, nadrektorze — rzekł Myślak.
— Na pewno nie chcielibyśmy żadnych konsekwencji. Ale do czego pan zmierza? Co pan radzi?
Wszystko szło tak dobrze… Zdawało się, że niemal dotrzymują mu kroku. Może to właśnie skłoniło Myślaka, by zachować się jak człowiek, który — skoro spadł już sto stóp i nie doznał żadnej krzywdy — wierzy, że ostatnie kilka cali do ziemi to tylko zwykła formalność.
— Że użyję klasycznej metafory, najważniejsze jest, by nie zabić własnego dziadka — powiedział i uderzył o kamienie.
— Niby czemu, u demona, miałbym to robić? — zdumiał się Ridcully. — Całkiem staruszka lubiłem.
— Nie… Naturalnie, chodziło mi o przypadek — tłumaczył Myślak. — Zresztą wszystko jedno…
— Doprawdy? Cóż, wie pan zapewne, że codziennie przypadkowo zabijam ludzi. A poza tym jakoś go tu nie widzę…
— To tylko ilustracja, nadrektorze. Problemem jest przyczyna i skutek, a chodzi o to…
— Chodzi o to, panie Stibbons, że nagle pan uznał, jakoby każdy z nas, kiedy tylko cofnie się w czasie, stał się dziadkobójcą. Tymczasem gdybym tylko spotkał mojego dziadka, postawiłbym mu drinka i poradził, by nie zakładał, że węże nie kąsają, jeśli krzyczy się na nie głośno. To informacja, za którą w późniejszym życiu mógłby mi dziękować.
— Dlaczego? — zdziwił się Myślak.
— Ponieważ miałby jakieś późniejsze życie.
— Ależ nie, nadrektorze! To by było jeszcze gorsze, niż gdyby go pan zastrzelił!
— Byłoby?
— Tak, proszę pana!
— Mam wrażenie, panie Stibbons, że w pańskiej logice są luki, które trudno mi przeskoczyć — oświadczył chłodno nadrektor. — Mam nadzieję, że nie planuje pan przypadkiem zastrzelenia własnego dziadka?
— Oczywiście, że nie! — burknął zirytowany Myślak. — Nie mam nawet pojęcia, jak wyglądał. Umarł, zanim się urodziłem!
— Aha…
— Nie o to…
— Ale przecież cofnęliśmy się w czasie o wiele za daleko — przypomniał dziekan. — Tysiące lat, jak twierdzi Stibbons. Dziadka żadnego z nas nie ma jeszcze na świecie.
— To rzeczywiście szczęśliwa okoliczność dla pana Stibbonsa seniora — stwierdził Ridcully.
— Nie, nadrektorze — powiedział stanowczo Myślak. — Bardzo proszę. Chciałem w ten sposób wyrazić fakt, że cokolwiek zrobimy w przeszłości, zmienia przyszłość. Najdrobniejsze działania mogą przynieść bardzo poważne skutki. Może pan teraz… nadepnąć na mrówkę, co w efekcie uniemożliwi komuś w przyszłości narodziny!
— Naprawdę?
— Tak, nadrektorze.
Ridcully ucieszył się wyraźnie.
— To dobra wiadomość. Jest paru ludzi, bez których historia świetnie by sobie poradziła. Ma pan pomysł, jak znaleźć właściwe mrówki?
— Nie, nadrektorze! — Myślak gorączkowo usiłował w mózgu nadrektora znaleźć szczelinę, w którą dałoby się wsunąć łom zrozumienia… I przez kilka sekund miał próżną nadzieję, że znalazł. — Ponieważ… ta mrówka, którą pan rozdepcze, może być pańską!
— Znaczy… Mogę nadepnąć na mrówkę, a to tak wpłynie na historię, że się nie urodzę?
— Tak! Tak! Właśnie tak! O to mi chodzi, nadrektorze!
— Ale w jaki sposób? — zdumiał się Ridcully. — Przecież nie pochodzę od mrówek.
— No bo… — Myślak czuł, jak wzbiera wokół morze wzajemnego niezrozumienia, ale wciąż starał się nie utonąć. — No… jakby… Przypuśćmy na przykład, że ta mrówka… ugryzła czyjegoś konia, który zrzucił jeźdźca, a ten jeździec wiózł bardzo ważną wiadomość i jej nie dostarczył na czas, więc wybuchła straszliwa bitwa i jeden z pańskich przodków zginął… nie, chciałem powiedzieć, że nie zginął…
— A jak ta mrówka przedostała się przez morze?
— Na kawałku drewna — wyjaśnił natychmiast dziekan. — Zdumiewające, co może się dostać nawet na odlegle wyspy, trzymając się kawałka drewna. Owady, jaszczurki, nawet małe ssaki.
— A potem przeszła po plaży i całą drogę na pole bitwy? — powątpiewał Ridcully.
— Na nodze jakiegoś ptaka — stwierdził dziekan. — Czytałem o tym w książce. Nawet rybia ikra jest transportowana ze stawu do stawu uczepiona ptasiej nogi.
— Bardzo zdecydowana mrówka… — Ridcully pogładził brodę. — Ale muszę przyznać, że zdarzały się dziwniejsze rzeczy.
— Praktycznie codziennie — zgodził się pierwszy prymus.
Myślak odetchnął z ulgą. Udało się pokonać rozszerzoną metaforę…
— Tylko jednego nie rozumiem — powiedział jeszcze Ridcully. — Kto rozdepcze tę mrówkę?
— Co?
— No, to przecież oczywiste. Jeśli rozdepczę mrówkę, to się nie urodzę, więc nie będę mógł jej rozdeptać, więc nie rozdepczę, więc się urodzę. Prawda? — Przyjaźnie dźgnął Myślaka palcem. — Ma pan niezły umysł, panie Stibbons, ale czasem się zastanawiam, czy w ogóle próbuje pan do spraw bieżących stosować zasady logicznego myślenia. Co się wydarzyło, już się wydarzyło. To przecież rozsądne. Och, niech pan się nie załamuje… — dodał, zapewne niewinnie myląc wyraz bezsilnej wściekłości na twarzy Myślaka z wyrazem wstydliwej konsternacji. — Gdyby znowu miał pan kłopoty z tymi skomplikowanymi historiami, moje drzwi zawsze są otwarte[12]. Jestem w końcu pańskim nadrektorem.
— Przepraszam bardzo, to w końcu możemy deptać mrówki czy nie? — spytał z lekką irytacją pierwszy prymus.
— Jak chcecie — zezwolił wspaniałomyślnie Ridcully. — Ponieważ tak naprawdę historia już zależy od waszego rozdeptania wszelkich mrówek, które przypadkiem trafią wam pod buty. Mrówki, jakie nadepniecie, już nadepnęliście, więc jeśli zrobicie to znowu, będzie to po raz pierwszy, ponieważ robicie to teraz, gdyż zrobiliście to wtedy. Czyli też teraz.
— Naprawdę?
— Tak, absolutnie.
— To może powinniśmy nosić większe buty? — zaproponował kwestor.
— Proszę starać się uważać, kwestorze. — Ridcully przeciągnął się i ziewnął. — No, to już chyba wszystko. Możemy znów kłaść się spać, prawda? Mieliśmy naprawdę trudny dzień.
Ktoś jednak czuwał.
Kiedy magowie znowu zasnęli, słabe światełko, jakby płonący gaz bagienny, zatoczyło nad nimi krąg.
Był bogiem wszechobecnym, choć tylko na niewielkim obszarze. Był także wszechwiedzący, ale akurat na tyle, by wiedzieć, że chociaż istotnie wie wszystko, nie jest to całe Wszystko, tylko jego część odnosząca się do tej wyspy.
Niech to! Przecież dobrze wiedział, że ten krzew papierosowy sprowadzi kłopoty. Należało go powstrzymać w chwili, kiedy zaczął rosnąć. Nie powinien tak się wyrwać spod kontroli.
Oczywiście szkoda tej wcześniejszej… spiczastej istoty, ale to w końcu jej własna wina. Każdy musi jeść. Niektóre stworzenia pojawiające się na wyspie nawet jego zaskakiwały. A część z nich nawet przez pięć minut nie pozostawała stabilna.
Mimo wszystko pozwolił sobie na lekki uśmieszek satysfakcji. Dwie godziny od chwili, kiedy ten nazywany dziekanem zatęsknił za papierosem, do momentu, gdy krzak wyewoluował, rozkwitł i dał swój pierwszy nikotynowy plon. Oto prawdziwa ewolucja w działaniu…
Problem polega na tym, że teraz zaczęli zbyt uważnie się rozglądać i zadawać pytania.
Bóg, niemal jedyny pośród innych bogów, uważał pytania za coś dobrego. Był wręcz wdzięczny tym, którzy kwestionowali założenia, odrzucali dawne przesądy, zrywali łańcuchy irracjonalnych uprzedzeń i — krótko mówiąc — korzystali z mózgów, które dał im ich bóg. Tyle że oczywiście nie dostali ich od żadnego boga, więc to, co faktycznie powinni robić, to korzystać z mózgów ukształtowanych przez tysiąclecia w reakcji na bodźce zewnętrzne, no i z potrzeby kontrolowania rąk z przeciwstawnymi kciukami… To zresztą kolejny świetny pomysł, z którego był bardzo dumny. Albo byłby, oczywiście. Gdyby istniał.
Jednakże są przecież granice. Wolnomyśliciele to wspaniali ludzie, ale nie powinni tak sobie chodzić i myśleć byle czego.
Światełko zniknęło, a po chwili pojawiło się znowu, wciąż krążąc, w świętej grocie w górach. Tak naprawdę grota nie była święta, ponieważ aby uczynić jakieś miejsce świętym, potrzebni są wyznawcy, a ten bóg właściwie nie chciał wyznawców.
Zwykle bóg bez wyznawców jest potężny jak piórko w huraganie, ale z powodów, których nie zdołał zgłębić, on sam całkiem dobrze potrafił sobie bez nich radzić. Może to dlatego, że tak mocno wierzył w siebie. Chociaż nie, oczywiście, że nie w siebie, ponieważ wiara w bogów jest nieracjonalna. Ale wierzył w to, co robi.
Przez chwilę dość wstydliwie rozważał pomysł zrobienia jeszcze kilku gromowych jaszczurów w nadziei, że może zjedzą intruzów, zanim tamci staną się nazbyt wścibscy. Potem jednak odrzucił ten projekt jako niegodny postępowego, nowocześnie myślącego bóstwa.
W tej części groty stały niezliczone długie półki pełne nasion. Wybrał jedno z rodziny dyń i sięgnął po narzędzia.
Narzędzia były wyjątkowe. Absolutnie nikt na świecie nie miał tak małego śrubokrętu.
W odpowiedzi na pierwszy blask przedświtu zielony pęd przebił się przez warstwę leśnego śmiecia, rozwinął w dwa liście i rósł dalej.
Niżej, w żyznym kompoście opadłych liści, białe korzonki wiły się jak robaki. Chwila nie była odpowiednia na półśrodki. Gdzieś głęboko badawczy korzeń palowy znalazł wodę.
Po kilku minutach krzewy wokół dużej już, poruszającej się rośliny zaczęły więdnąć.
Główny pęd puścił się naprzód, w stronę morza. Wąsy za sunącą łodygą owijały się wokół gałęzi. Większe drzewa były wykorzystywane jako podpory, krzaki wyrywane i odrzucane na bok, a korzeń palowy wypuszczał odnogę, by zająć właśnie opuszczoną dziurę.
Bóg nie miał czasu na wyrafinowanie. Instrukcje rośliny zostały złożone z fragmentów i urywków leżących dookoła — rzeczy, o których wiedział, że będą działały.
Pierwszy pęd przekroczył wreszcie plażę i dotarł do morza. Korzenie wbiły się w piasek, liście się rozwinęły i roślina wypuściła jeden samotny kwiat żeński. Mniejsze męskie otwierały się już wzdłuż łodygi.
Bóg nie zaprogramował tego elementu. Cały kłopot z ewolucją, powtarzał sobie, to ten, że nie chce słuchać poleceń. Materia czasami sama próbuje myśleć.
Cienki chwytny wąs zwinął się na moment, po czym wystrzelił i jak na lasso pochwycił przelatującą ćmę. Wygiął się z powrotem, zanurzył przerażonego owada po pas w pyłku męskiego kwiatu, potem smagnął błyskawicznie i wbił ćmę między zapraszające płatki kwiatu żeńskiego.
Po kilku sekundach kwiat opadł, a małe zielone zgrubienie poniżej zaczęło puchnąć — właśnie w chwili, kiedy świt zaróżowił horyzont. Argp nauticae uniquo gotów był, by wydać swój pierwszy i jedyny owoc.
Na pustkowiu stał wielki wiatrak obracający się ze zgrzytem na szczycie metalowej wieży. Tablica przymocowana do wieży głosiła: „Czyżeśpiwoszynióskol. Sprawdź broń”.
— Tak, nadal mam całą swoją. Nie ma zmartwienia — stwierdził Mad i popędził konie.
Przejechali po drewnianym moście, choć Rincewind nie mógł zrozumieć, po co ktoś się męczył z jego budową. Wydawało się, że wykonano strasznie dużo roboty tylko po to, żeby przejechać nad pasmem suchego piasku.
— Piasku? — zdziwił się Mad. — To Rzeka Ospała. Ot co!
I rzeczywiście, minęła ich niewielka łódź. Holował ją wielbłąd i osiągała całkiem niezłą prędkość na czterech kołach.
— Łódź — powiedział Rincewind.
— Nigdy nie widziałeś łodzi?
— Nie takie na pedały — odparł Rincewind, kiedy małe kanoe ich minęło.
— Postawiliby żagiel, gdyby wiatr był sprzyjający.
— Ale… wiem, że pytanie może ci się wydać dziwne… dlaczego miała kształt łodzi?
— To kształt, jaki mają łodzie.
— Aha, no tak. Wiedziałem, że jest jakiś rozsądny powód, jak ten właśnie. Skąd się tu wzięły wielbłądy?
— Trzymały się drewna unoszonego przez fale. Tak mówią. Dalej, na wybrzeżu, prądy wyrzucają na brzeg różne rzeczy.
W polu widzenia pojawiło się Czyżeśpiwoszynióskol. Dobrze, że wcześniej umieszczono tablicę, gdyż mogliby przez nie przejechać, niczego nie zauważając. Architektura należała do tych, które profesjonaliści nazywają „regionalną”, a zatem dopasowaną do okolicy, co okazało się całkiem odpowiednią nazwą, zważywszy, że okolicą była pustynia. Ale w końcu, pomyślał Rincewind, jest tu gorąco jak w piekle i nigdy nie pada. Zatem dom potrzebny jest tylko po to, żeby zaznaczyć jakieś rozgraniczenie między wnętrzem i zewnętrzem.
— Mówiłeś, że to spore miasteczko — powiedział.
— Ma całą ulicę. I bar.
— Ach, to jest ulica, tak? A ten stos drewna to bar?
— Spodoba ci się. Prowadzi go Krokodyl.
— Dlaczego nazywają go Krokodylem?
Noc spędzona na piasku nie przyczyniła się do wypoczynku grona profesorskiego. A nadrektor nie przyczynił się jeszcze bardziej. Należał do rannych ptaszków, ale był też — bardzo niesprawiedliwie — nocnym markiem. Czasami przechodził od jednego stanu do drugiego bez zasypiania pomiędzy.
— Budźcie się, panowie! Są chętni na raźną przebieżkę dookoła wyspy? Na zwycięzcę czeka niewielka nagroda. Co wy na to?
— O bogowie! — jęknął dziekan, przewracając się na drugi bok. — On robi pompki!
— Absolutnie nie chciałbym sprawić wrażenia, że sugeruję powrót do starych złych czasów — odezwał się kierownik studiów nieokreślonych, próbując wygrzebać sobie piasek z ucha. — Ale bywało, że zabijaliśmy takich magów jak on.
— Tak, lecz bywało też, że zabijaliśmy takich magów jak my, kierowniku — zauważył dziekan.
— Pamiętacie, co wtedy mówiliśmy? — wtrącił pierwszy prymus. — „Nigdy nie ufaj magowi po sześćdziesiątcepiątce”? Co właściwie się zmieniło?
— My sami skończyliśmy po sześćdziesiąt pięć lat, prymusie.
— A, no tak. I okazało się, że jednak jesteśmy godni zaufania.
— Dobrze, żeśmy to w porę odkryli.
— Tam jakiś krab wspina się na drzewo — oznajmił wykładowca run współczesnych. Leżał na wznak i patrzył w górę. — Prawdziwy krab.
— Owszem — zgodził się pierwszy prymus. — Kraby nadrzewne, tak się nazywają.
— Dlaczego?
— Jak byłem mały, miałem książkę — powiedział kierownik studiów nieokreślonych. — O człowieku, co mu się statek rozbił, a morze wyrzuciło go na wyspę zupełnie podobną do tej i myślał, że jest całkiem sam, aż pewnego dnia znalazł na piasku odcisk stopy. Była też rycina — dodał.
— Jeden odcisk? — Dziekan usiadł, trzymając się za głowę.
— No… tak, a kiedy go zobaczył, wiedział, że…
— …że znalazł się na wyspie sam z obłąkanym jednonogim mistrzem skoku w dal? — dokończył dziekan. Był trochę rozdrażniony.
— No, to oczywiste, że potem znalazł też inne ślady…
— Ja tam chciałbym się znaleźć całkiem sam na bezludnej wyspie — mruknął smętnie pierwszy prymus, obserwując, jak Ridcully biega w miejscu.
— Czy tylko mnie się tak wydaje — rzekł dziekan — czy naprawdę jesteśmy rozbitkami tysiące mil i tysiące lat od domu?
— Naprawdę.
— Tak myślałem. Jest jakieś śniadanie?
— Stibbons znalazł jajka na miękko.
— Bardzo zaradny młody człowiek. A gdzie je znalazł?
— Na drzewie.
Umysł przypomniał dziekanowi niektóre wydarzenia minionej nocy.
— Drzewie jajkonamięcznym?
— Tak — potwierdził pierwszy prymus. — Żółtko wcale nie ścięte. Dobrze smakują z tymi ludzikami z owoców chlebowych.
— Zaraz mi jeszcze powiecie, że znalazł drzewo łyżeczkowe…
— Oczywiście że nie.
— Dobrze…
— To jest krzak. — Pierwszy prymus pokazał mu małą drewnianą łyżeczkę. Wciąż było na niej kilka listków.
— Krzak, który owocuje łyżeczkami…
— Młody Stibbons stwierdził, że to całkiem logiczne, dziekanie. Przecież, jak powiedział, zebraliśmy je, bo są użyteczne, a łyżeczki i tak stale się gubią. Potem się rozpłakał.
— Ale ma rację. To miejsce jest jak Wielka Góra Cukrowa.
— Jestem za tym, żeby wynieść się stąd jak najszybciej — oświadczył kierownik studiów nieokreślonych. — Lepiej już dzisiaj zacznijmy budować łódź. Nie mam ochoty na spotkanie z następnym strasznym jaszczurem.
— Ze wszystkiego po jednym, pamiętasz?
— No więc pewnie jest jakiś jeszcze gorszy.
— Zbudowanie jakiejś łódki nie powinno być trudne — przypomniał kierownik studiów nieokreślonych. — Nawet całkiem prymitywnym ludom się udaje.
— Słuchajcie no — warknął dziekan. — Wszędzie na tej wyspie szukaliśmy jakiejś przyzwoitej biblioteki. I jej zwyczajnie nie ma! To przecież śmieszne! Jak w ogóle można tu cokolwiek zrobić?
— Przypuszczam… że moglibyśmy… wypróbować różne rzeczy… — zaproponował niepewnie pierwszy prymus. — Wiecie, sprawdzić, co pływa, i takie tam…
— No tak, jeśli chcesz podchodzić do sprawy prymitywnie…
Kierownik studiów nieokreślonych zerknął na twarz dziekana i uznał, że pora nieco rozluźnić atmosferę.
— A wiecie, tak się zastanawiałem… Drobne ćwiczenie umysłowe… Gdybyś został rozbitkiem na bezludnej wyspie, dziekanie, to jakiej muzyki najchętniej byś słuchał?
Dziekan zachmurzył się jeszcze bardziej.
— Myślę, kierowniku, że najchętniej posłuchałbym muzyki w Operze w Ankh-Morpork.
— Aha. Och… no tak. Cóż, to bardzo… bardzo… bardzo bezpośredni sposób myślenia, dziekanie.
Rincewind uśmiechnął się z przymusem.
— A więc… jesteś krokodylem.
— Coś ci się nie podofa? — spytał barman.
— Nie! Skąd! A nazywają cię może jakoś jeszcze?
— No… Jest takie przezwisko…
— Tak?
— Tak. Krokodyl Krokodyl. Ale tutaj większość mówi na mnie Dongo.
— A, no… to tam? Jak to nazywacie?
— Nazywamy to piwem — wyjaśnił krokodyl. — A u was jak się to nazywa?
Miał na sobie brudną koszulę i parę szortów. I dopóki Rincewind nie zobaczył tych szortów, uszytych na kogoś z bardzo krótkimi nogami i bardzo długim ogonem, nie zdawał sobie sprawy, jak trudnym zawodem jest krawiectwo.
Uniósł szklankę pod światło… I o to właśnie chodziło. Widział światło przechodzące przez płyn w naczyniu. Czyste piwo… Piwo w Ankh-Morpork było sosem przyrządzonym z chmielu. Miało strukturę. Miało zapach, choć czasem człowiek wolał się nie zastanawiać, czego konkretnie jest to zapach. Miało gęstość. Ostatnie pół cala w kuflu można było jeść łyżką.
Tutaj płyn był rzadki i przezroczysty. Wyglądał, jakby ktoś go już wypił. Chociaż smakował nieźle. Nie ciążył w żołądku jak piwo w domu. Słaby był, naturalnie, ale obrażanie czyjegoś piwa nigdy nie jest opłacalne.
— Całkiem niezłe — stwierdził Rincewind.
— Skąd cię tu przywiało?
— Hm… Przypłynąłem morzem na kawałku drewna.
— Fyło tam dość miejsca ofok tych wszystkich wielflądów?
— No… tak.
— Miałeś szczęście.
Rincewind potrzebował mapy. Nie geograficznej mapy, choć i taka by się przydała, ale mapy, która powie mu, gdzie trafiła jego głowa. Zwykle nie spotyka się krokodyli za barem, jednak wszyscy inni w tym ciemnym lokalu uważali chyba, że to całkiem normalne. Z drugiej strony wśród klientów baru były też trzy owce w kombinezonach roboczych i para kangurów grających w strzałki.
I nie były to dokładnie owce. Wyglądały raczej jak… no, jak ludzkie owce. Sterczące uszy, biała wełna i wyraźnie baranie miny, to prawda, ale stały pionowo i miały ręce. A Rincewind był prawie pewien, że w żaden sposób nie da się skrzyżować owcy z człowiekiem. Gdyby istniała metoda, ludzie bezwzględnie by ją odkryli, zwłaszcza w co bardziej wyludnionych obszarach wiejskich.
Podobnie przedstawiała się sytuacja z kangurami. Miały spiczaste uszy i wyraźnie kangurze pyski, jednak w tej chwili stały oparte o bar i piły to dziwne, rzadkie piwo. Jeden z nich miał na sobie poplamioną kamizelkę z napisem „Merdano — prawdziwa Żytnia słoma” ledwie widocznym pod warstwą brudu.
Krótko mówiąc, Rincewind miał uczucie, że wcale nie patrzy na zwierzęta. Pociągnął jeszcze łyk piwa.
Nie mógł poruszyć tej kwestii z Krokodylem Dongo. Była jakaś filozoficzna niewłaściwość w zwracaniu krokodylowi uwagi na fakt, że ma w barze dwa kangury.
— Chcesz jeszcze piwo? — zaproponował Dongo.
— Tak, jasne — odparł Rincewind.
Na znaczku przy dystrybutorze zobaczył obrazek uśmiechniętego kangura i napis „Piwo Gur”. Uniósł wzrok ku podartemu plakatowi na ścianie. Plakat także reklamował piwo Gur, a przedstawiał tego samego kangura trzymającego kufel wspomnianego piwa, mającego na pysku ten sam przemądrzały uśmieszek.
Z jakichś powodów kangur wydawał mu się znajomy.
— Tudno nie zsważyć… — Rincewind spróbował od początku: — Trudno nie za-u-wa-żyć… sze niektórzy wtymbaszesierósznio od innych ludzi.
— No, stary Kłoda Joe, o tam, przyfrał ostatnio na wadze — przyznał Dongo, wycierając kufel.
Rincewind popatrzył na swoje nogi.
— Szyjje to so nogi?
— Dofrze się czujesz, szefuniu?
— Bo peffnie mie coś urgryzło — stwierdził Rincewind. Poczuł nagłą i gwałtowną potrzebę.
— Za farem, wyjdziesz na zewnątrz — poinformował go Dongo.
— Wychodzę do wychodka… — Rincewind zatoczył się do przodu. — Hahaha…
Zderzył się z żelaznym filarem, który chwycił go i podniósł na wyciągniętej ręce. Rincewind spojrzał wzdłuż ramienia i zobaczył szeroką, gniewną twarz o wyrazie mówiącym, że duża ilość piwa szuka okazji do bitki, a reszta ciała chętnie będzie towarzyszyć.
Niejasno zdawał sobie sprawę, że w jego przypadku duża ilość piwa chciałaby uciec. A w takich sytuacjach zawsze to piwo gada.
— Żech cie słuchał. Żeś skond jest, szefuniu? — spytało piwo wielkoluda.
— Ankh-Morprk… — W takiej sytuacji po co kłamać.
W barze zapadła cisza.
— I żeś se chciał przyjść tu i se żarty robić, że to niby szyscy piwo pijemy, bijemy sie i śmiesznie gadamy, co?
— Nie ma zmartwienia — odpowiedziała część Rincewindowego piwa.
Napastnik przysunął go bliżej, tak że stali teraz twarzą w twarz. Rincewind nigdy jeszcze nie widział takiego wielkiego nosa.
— I pewno żeś nawet nie wiedział, że akurat wytwarzamy doskonałe wina, a nasze Chardonnay som szególnie godne uwagi i atrakcyjne cenowo, nie spominajonc o popularnych Semillon z Doliny Rdzawych Diun, o bogatym smaku, prawdziwie aromatycznym odkryciu każdego konusera… ty sukinsynu?
— To świetnie… Wezmę kufel Chardonnay, jeśli można…
— Idziesz siku?
— Nie, chętnie zostawiłbym je tutaj…
— Hej, może byś postawił mojego kumpla na ziemi? — odezwał się jakiś głos.
Mad stanął w drzwiach. Nastąpiło ogólne poruszenie, gdy ludzie starali się zejść mu z drogi.
— A co, też szukasz bójki, grubasku?
Rincewind został upuszczony, a olbrzym odwrócił się do krasnoluda. Zacisnął pięści.
— Wcale ich nie szukam. Ja tylko zaglądam do barów, a one już tam są. — Mad wyjął nóż. — To co, dasz mu spokój, Wally?
— To nazywasz nożem? — Olbrzym wydobył coś, co byłoby mieczem, gdyby tkwiło w dłoni normalnych rozmiarów. — To jest nóż!
Mad przyjrzał się. Potem sięgnął ręką za plecy. Kiedy ją wyprostował, trzymał coś…
— Naprawdę? Nie ma zmartwienia. A to… — powiedział — …jest kusza.
— To jest kłoda — stwierdził Ridcully, oglądając wynik dotychczasowej działalności komitetu budowy łodzi. — Jednak coś więcej niż kłoda… — zaczął dziekan.
— Och, dorobiliście maszt i przywiązaliście do niego szlafrok kwestora, to widzę. Ale to kłoda, dziekanie. Ma korzenie z jednej strony i kawałki gałęzi z drugiej. Nawet jej nie wydrążyliście. Kłoda i tyle.
— Zajęła nam długie godziny — zauważył pierwszy prymus.
— I pływa po wodzie — dodał dziekan.
— Myślę, że właściwy termin brzmi: pławi się. Wszyscy mamy na nią wsiąść, czy jak?
— To wersja jednoosobowa. Pomyśleliśmy, że przetestujemy ją, a potem spróbujemy z kilkoma takimi związanymi razem…
— Jak tratwa, znaczy?
— No, właściwie tak — zgodził się dziekan z wyraźną niechęcią. Wolałby jakieś bardziej dynamiczne określenie. — Niestety, to wymaga czasu.
Nadrektor pokiwał głową. Zaimponowali mu w pewien sposób. Udało im się w zaledwie jeden dzień odtworzyć rozwój techniki, który prawdopodobnie zajął ludzkości kilkaset lat. Do wtorku mogą dojść nawet do kajaków.
— Który z was będzie ją testował? — zapytał.
— Pomyśleliśmy, że może kwestor mógłby pomóc na tym etapie programu rozwojowego.
— Zgłosił się na ochotnika, tak?
— Jesteśmy pewni, że się zgłosi.
Kwestor tymczasem, w pewnej odległości od nich, wędrował bez celu, ale zadowolony, przez pełną chrząszczy dżunglę. Nie należał — i prawdopodobnie pierwszy by to przyznał — do ludzi najbardziej stabilnych psychicznie. Prawdopodobnie pierwszy by przyznał, że jest sitkiem do herbaty.
Ale w rzeczywistości był obłąkany tylko z zewnątrz. Jako młody człowiek nigdy specjalnie nie interesował się magią, za to był dobry w liczeniu, a nawet na Niewidocznym Uniwersytecie potrzebny jest ktoś, kto umie dodawać. I rzeczywiście, przetrwał wiele ekscytujących lat, zamykając się w pokoju i skrupulatnie dodając, gdy na zewnątrz rozgrywały się bardzo poważne dzielenia i odjęcia.
Działo się to jeszcze w czasach, kiedy magiczne skrytobójstwo stanowiło preferowaną i legalną drogę do wyższych stanowisk. On jednak był całkiem bezpieczny, gdyż nikt nie chciał zostać kwestorem.
Potem na nadrektora wybrano Mustruma Ridcully’ego, który przetrwał, gdyż okazał się praktycznie niezabijalny, a także był — na swój niezwykły sposób — modernizatorem. Starsi magowie poszli za nim, ponieważ często krzyczał na nich, kiedy nie szli. Po ekscytujących okresach historii uniwersytetu z pewną ulgą przyjęto fakt, że można było jeść obiad, nie czekając, aż ktoś inny skosztuje pierwszy, ani nie sprawdzać własnego kształtu zaraz po przebudzeniu.
Dla kwestora jednak nadeszło prawdziwe piekło. Wszystko w Mustrumie Ridcullym szarpało mu nerwy. Gdyby ludzie byli jedzeniem, kwestor występowałby zapewne jako lekko ścięte jajko; Ridcully tymczasem był raczej tłustą zapiekanką w czosnkowym sosie. Mówił tak głośno, jak inni ludzie krzyczą. Maszerował zamiast chodzić. Wrzeszczał i gubił ważne kartki papieru, a potem zaprzeczał, że je kiedykolwiek widział; i kiedy się nudził, strzelał z kuszy do ściany. Był agresywnie pogodny. Sam nigdy nie chorował i zwykle uważał, że u innych choroba jest skutkiem niedbałego myślenia. I nie miał poczucia humoru. I opowiadał dowcipy.
Dziwne, że tak bardzo poruszało to kwestora, który też nie miał poczucia humoru. I był z tego dumny. Nie należał do ludzi, którzy się śmieją. Ale w pewien mechaniczny sposób rozpoznawał, jak dowcipy powinny się toczyć. Ridcully opowiadał dowcipy tak, jakby żaba prowadziła księgowość. Nigdy się nie sumowały.
Dlatego kwestor za bardziej interesujące uważał życie wewnątrz własnej głowy, gdzie nie musiał słuchać, gdzie były obłoczki i kwiatki. Mimo to coś jednak musiało się tam przesączać ze świata zewnętrznego, gdyż od czasu do czasu skakał obunóż na mrówkę — na wypadek gdyby tak właśnie należało. Pewna część jego umysłu miała niejaką nadzieję, że któraś z tych mrówek jest — w niewyobrażalnie dalekim stopniu — spokrewniona z Mustrumem Ridcullym.
I kiedy właśnie w taki sposób zajmował się zmianą przyszłości, zauważył coś, co wyglądało zupełnie jak leżący na ziemi zielony wąż ogrodowy.
— Hm?
Wąż był lekko przejrzysty i wydawało się, że pulsuje rytmicznie. Kiedy kwestor przyłożył do niego ucho, usłyszał „glup!”.
Choć nieco obłąkany, kwestor miał instynkt prawdziwego maga, nakazujący mu odruchowo wkraczać w niebezpieczne miejsca. Dlatego też podążył za pulsującym wężem.
Rincewind się zbudził, ponieważ trudno spać, kiedy ktoś kopie człowieka po żebrach.
— Sso jest?
— Chcesz, żebym wylał na ciebie wiadro wody?
Rozpoznał ten gawędziarski ton. Rozkleił powieki.
— Nie, tylko nie ty! Jesteś tworem mojej wyobraźni!
— Więc mogę jeszcze raz dać ci kopa w żebra? — upewnił się Skoczek.
Rincewind podniósł się z wysiłkiem. Świtało, a on leżał w jakichś krzakach za barem.
Pamięć odtworzyła swój niemy film na poszarpanym ekranie jego powiek.
— Wybuchła bójka… Mad strzelił do tego… tego… Strzelił do niego z kuszy!
— Ale tylko w stopę, żeby stał w miejscu i dał się uderzyć. Torbacze nie potrafią utrzymać w sobie drinka, w tym cały kłopot.
Kolejne wspomnienia zamigotały w zamglonej ciemności mózgu Rincewinda.
— Zgadza się! Tam przy barze były zwierzęta!
— Tak i nie — odparł kangur. — Próbowałem ci tłumaczyć…
— Cały zmieniam się w słuch… — Oczy Rincewinda zaszkliły się na moment. — Albo nie, bo już się zmieniłem w pęcherz. Zaraz wracam.
Brzęczenie much i powszechnie rozpoznawalny zapach doprowadziły Rincewinda do pobliskiej chatki. Niektórzy pewnie chcieliby myśleć o niej jak o łazience, ale nie po wejściu do środka.
Wyszedł z powrotem, podskakując nerwowo.
— Hej… Tam jest taki wielki, ogromny pająk na siedzeniu…
— I co chcesz robić? Czekać, aż skończy? Przegoń go kapeluszem!
To dziwne, myślał Rincewind, wypędzając pająka na dwór: normalny człowiek pośrodku tysiąca mil dzikich pustkowi by… no, skorzystał z łazienki za krzakiem, ale będzie zaciekle walczył o wygódkę, jeśli tylko jakaś jest dostępna.
— I nie wracaj — mruknął pod nosem, gdy był już pewien, że pająk znalazł się poza zasięgiem głosu.
Ale ludzki mózg często nie potrafi się skoncentrować na pracy, którą ma wykonać, i Rincewind zaczął błądzić wzrokiem dookoła. Tu i tam, jak w takich miejscach na całym świecie, użytkownicy odkrywali w sobie chęć pisania po ścianach. Pod zwykłymi notkami od ludzi, którzy potrzebują ludzi, rysunkami wykonywanymi raczej z rozbuchanej nadziei niż z pamięci, zauważył głęboko wyryty wizerunek mężczyzn w spiczastych kapeluszach.
Wyszedł zamyślony i zaczął się oddalać chyłkiem przez krzaki.
— Nie ma zmartwienia — oświadczył kangur tak blisko jego ucha, że Rincewind był zadowolony, iż zdążył już sobie ulżyć.
— Nie wierzę w to!
— Wszędzie ich znajdziesz. Są wbudowani. Znajdują drogę do ludzkich myśli. Nie możesz uciec przed przeznaczeniem, koleś.
Rincewind nie próbował nawet protestować.
— Będziesz musiał wszystko to jakoś poukładać — stwierdził Skoczek. — Ty jesteś przyczyną.
— Nie jestem! To mnie się zdarzają różne rzeczy, nie na odwrót!
— Mógłbym kopniakiem wypruć ci flaki, wiesz? Chciałbyś zobaczyć?
— Eee… nie.
— Zauważyłeś, że kiedy uciekasz, pakujesz się tylko w gorsze kłopoty?
— Tak, ale widzisz, od nich też mogę uciec. To piękno tego systemu. Umiera się raz, ale uciekać można zawsze.
— Jednakże mówi się, że tchórz umiera tysiąc razy, a bohater tylko raz.
— Owszem, ale to ten najważniejszy raz.
— Nie wstydzisz się?
— Nie. Wracam do domu. Zamierzam odszukać miasto, to Rospyepsh, znaleźć łódź i ruszyć do domu.
— Rospyepsh?
— Nie mów mi tylko, że nie istnieje.
— Ależ skąd. To duże miasto. I tam właśnie zmierzasz?
— Nie próbuj mnie zatrzymywać!
— Widzę, że już zdecydowałeś — stwierdził Skoczek.
— Czytaj mi z ust!
— Wąs mi zasłania.
— To czytaj mi z brody!
Kangur wzruszył ramionami.
— W tej sytuacji nie mam chyba wyboru; muszę dalej ci pomagać.
Rincewind wyprostował się z godnością.
— Sam znajdę drogę — oznajmił.
— Ale nie znasz tej drogi!
— To kogoś zapytam.
— Co z jedzeniem? Będziesz głodował.
— Aha! I tu się mylisz! — zawołał Rincewind. — Posiadam taką zadziwiającą moc! Patrz!
Uniósł pobliski kamień, chwycił to, co leżało pod nim, i machnął ręką.
— Widzisz? Zaskoczony, co?
— Bardzo.
— Aha!
Skoczek kiwnął głową.
— Nigdy dotąd nie widziałem, żeby ktoś tak postępował ze skorpionem.
Bóg siedział wysoko na drzewie, pracując nad wyjątkowo obiecującym chrząszczem, kiedy dołem wolno przeszedł kwestor.
No, nareszcie! W końcu jeden z nich to znalazł! Bóg przez pewien czas obserwował wysiłki magów przy budowie łodzi, chociaż nie potrafił zrozumieć, co próbują osiągnąć. O ile się zorientował, wykazywali niejakie zainteresowanie faktem, że drewno pływa w wodzie. No pływa, i co z tego?
Rzucił w powietrze chrząszcza, który z brzęczeniem zbudził się do życia na szczycie łuku i odleciał — opalizująca smuga między koronami drzew.
Bóg spłynął z drzewa i podążył za kwestorem.
Nie podjął jeszcze decyzji co do tych stworzeń. Niestety, wyspa — wbrew jego starannemu planowaniu — wyrzucała czasem wszelkiego rodzaju dziwactwa. Te były najwyraźniej istotami społecznymi, a niektóre osobniki zostały zaprojektowane do specyficznych zadań. Ten kosmaty i rudy do wchodzenia na drzewa, a ten zamyślony i depczący mrówki — do wpadania na nie. Może powody wyjaśnią się kiedyś.
— Ach, kwestor! — zawołał dziekan serdecznym tonem. — Co byś powiedział na krótką wycieczkę dookoła laguny?
Kwestor spojrzał na mokrą kłodę i zaczął szukać właściwych słów. Czasami, kiedy naprawdę tego potrzebował, udawało się ustawić pana Mózga i pana Usta w równym szeregu.
— Miałem kiedyś łódkę — powiedział.
— Bardzo dobrze. A tu jest inna, akurat dla…
— Była zielona.
— Naprawdę? No więc możemy chyba…
— Znalazłem jeszcze jedną zieloną łódkę — oznajmił kwestor.
— Tak, tak. Jestem pewien, że znalazłeś — zgodził się łagodnie Ridcully. — Dużą łódkę z mnóstwem żagli, jak podejrzewam. A teraz, dziekanie…
— Tylko jednym żaglem — poprawił nadrektora kwestor. — I całkiem gołą damą na dziobie.
Wznosząc się nad nimi immanentnie, bóg zaklął. W ogóle nie planował galionu. Czasami naprawdę miał ochotę załamać się i rozpłakać.
— Całkiem goła dama? — spytał dziekan.
— Spokojnie, dziekanie — rzucił pierwszy prymus. — Pewnie po prostu zjadł za dużo pigułek z suszonej żaby.
— Kołysze się w górę i w dół na wodzie — ciągnął kwestor. — W górę i w dół, w górę i w dół.
Dziekan spojrzał na swoje dzieło. Wbrew wszelkim oczekiwaniom nie kołysało się w górę i w dół na wodzie. Tkwiło twardo w jednym miejscu, a woda kołysała się w górę i w dół, i przelewała nad nim.
— To jest wyspa — stwierdził. — Przypuszczam, że ktoś mógł tu przypłynąć, prawda? Jaka to całkiem goła dama? Ciemnoskóra?
— Doprawdy, dziekanie!
— Duch badacza, pierwszy prymusie. To ważna informacja biogeograficzna.
Kwestor odczekał, aż mózg znowu się ocknie.
— Zielona — poinformował.
— Nie jest to kolor naturalny dla ludzkich istot, ubranych czy nie — zauważył pierwszy prymus.
— Może cierpi na chorobę morską — zastanowił się dziekan.
W jego głowie pojawiła się jedynie najbardziej mglista, pełna zadumy tęsknota, ale nie chciał z niej rezygnować.
— Kołysze się w górę i w dół — powtórzył kwestor.
— Myślę, że moglibyśmy rzucić okiem — oświadczył dziekan.
— A co z panią Whitlow? Nie wyszła jeszcze z chaty.
— Może iść z nami, jeśli ma ochotę.
— Trudno wymagać od pani Whitlow, żeby poszła popatrzeć na całkiem gołą damę, nawet jeżeli jest zielona — rzekł stanowczo pierwszy prymus.
— Dlaczego nie? Przecież musiała już widzieć przynajmniej jedną. Nie zieloną, oczywiście.
Pierwszy prymus wyprostował się urażony.
— Nie widzę powodu, by jej imputować coś takiego! — rzekł.
— Co? Przecież chyba…
Dziekan urwał. Wielkie liście na chatce pani Whitlow zostały odepchnięte w bok i ukazała się lokatorka.
Prawdopodobnie przyczyną był kwiat we włosach. Z pewnością był ukoronowaniem wizji. Ale pani Whitlow dokonała też pewnych zmian w swojej sukni.
Przede wszystkim zostawiła jej o wiele mniej.
Ponieważ słowo to pochodzi od nazwy wyspy, która nie istnieje na Dysku, magowie nigdy nie słyszeli o bikini. Zresztą to, co pani Whitlow zszyła ze swojej sukienki, było o wiele bardziej konkretne niż bikini. Było bardziej jak… nowazelandia — dwie dość obfite, bardzo przyzwoite części przedzielone wąską szczeliną. Część pozostałego materiału owinęła wokół talii niczym sarong.
Krótko mówiąc, był to bardzo szacowny kostium. Ale wyglądał, jakby nie był. Całkiem jakby pani Whitlow nosiła listek figowy — wprawdzie średnicy sześciu stóp, ale jednak tylko figowy listek.
— Tak se pomyślałam, że to będzie nieco bardziej odpowiednie na ten upał — powiedziała. — Oczywiście, nawet by mi przez myśl nie przeszło, żeby coś takiego nosić na uniwersytecie. Ale że pewnie zostaniemy tu przez jakiś czas, przypomniałam se obrazek królowej Zazumby z Sumtri, co go kiedyś widziałam. Czy mogłabym gdzieś tu wziąć kąpiel, jak panowie myślą?
— Muaa — odpowiedział pierwszy prymus.
Dziekan odchrząknął.
— W dżungli jest jeziorko.
— Rosną w nim lilie wodne — dodał kierownik studiów nieokreślonych. — Różowe.
— Muaa — powtórzył pierwszy prymus.
— I ma wodospad — uzupełnił dziekan.
— Muaa.
— I krzak mydlany, nie zapominajmy.
Przyglądali się, jak odchodzi.
— W górę i w dół, w górę i w dół — powiedział kwestor.
— Piękna kobieca figura — uznał Ridcully. — Całkiem inaczej chodzi bez butów, prawda? Dobrze się czujesz, pierwszy prymusie?
— Muaa?
— Chyba to przez ten upał. Zrobiłeś się całkiem czerwony. — Ja muaa… Jestem… Oj, rzeczywiście strasznie gorąco, prawda…? Może też powinienem się zanurzyć…
— W lagunie — rzucił znacząco Ridcully.
— Ale sól bardzo źle wpływa na skórę, nadrektorze.
— W samej rzeczy. Mimo to. Albo możesz iść szukać jeziorka, kiedy wróci pani Whitlow.
— Uważam to za obraźliwe, nadrektorze, że wydaje się pan podejrzewać…
— Niezły manewr — przerwał mu Ridcully. — A teraz może pójdziemy i obejrzymy tę łódź?
Pół godziny później wszyscy magowie stali na przeciwległym brzegu.
Łódź była zielona. I kołysała się na falach w górę i w dół. Nie łódź — raczej statek, ale zbudowany chyba przez kogoś, kto miał do dyspozycji książkę z bardzo dokładnymi opisami budowy statków, jednak zupełnie pozbawioną ilustracji. Dało się zauważyć pewne rozmycie szczegółów. Galion, na przykład, z pewnością miał mniej więcej kształt kobiety, jednak — ku rozczarowaniu dziekana — był tak dokładnym jej wizerunkiem, jak na wpół wyssana żelkowa figurka.
Galion przywołał u pierwszego prymusa myśl o pani Whitlow, chociaż w tej chwili z panią Whitlow kojarzyły mu się także kamienie, drzewa, chmury i kokosy.
Statek miał żagiel. Żagiel — bez cienia wątpliwości — był liściem. A kiedy już człowiek uświadomił sobie, że to liść, zaczynał też dostrzegać dyniastość jednostki.
Myślak odchrząknął.
— Pewne rośliny w celach propagacji wykorzystują pływalność nasion — powiedział. — Na przykład zwykły kokos ma…
— Czy ma galion? — przerwał mu Ridcully.
— Eee… Jedna z odmian owocu mangrowca posiada rodzaj kilu, który…
— I żagiel w czymś, co wygląda na takielunek?
— No… nie.
— A co to za kwiaty na czubku? — zapytał Ridcully.
Tam, gdzie powinno być bocianie gniazdo, znajdował się pęk kwiatów w kształcie trąbek, podobnych do zielonych narcyzów.
— Czy to ważne? — odezwał się kierownik studiów nieokreślonych. — To przecież statek, nawet jeśli jest wielką dynią. I wygląda, jakby było tam dość miejsca dla nas wszystkich. — Rozpromienił się. — Nawet gdybyśmy mieli upchnąć się jak pestki… — dodał.
— Pojawił się bardzo fortunnie — stwierdził Ridcully. — Zastanawiam się dlaczego.
— Powiedziałem: gdybyśmy mieli upchnąć się jak pestki — powtórzył kierownik studiów nieokreślonych. — Ponieważ pestki, jak wiadomo, są najczęściej…
— Tak, wiem. — Ridcully w zadumie spoglądał na podskakujący na falach statek.
— Próbowałem tylko…
— Dziękuję za wkład w rozmowę, kierowniku.
— Prawdę mówiąc, wygląda na dość przestronny — zauważył dziekan, nie zwracając uwagi na zbolałą minę kierownika studiów nieokreślonych. — Głosuję za tym, żeby załadować zapasy i odpłynąć.
— Dokąd? — spytał Ridcully.
— Tam, gdzie straszliwe gady nie zmieniają się nagle w kurczaki — burknął dziekan.
— Wolałbyś na odwrót?
Ridcully wszedł do wody i zagłębiał się coraz dalej, aż — kiedy sięgała mu po pachy — zdołał stuknąć laską w ścianę kadłuba.
— Myślę, że zachowujesz się trochę głupio, Mustrum — stwierdził dziekan.
— Doprawdy? Panie Stibbons, ile jest odmian roślin drapieżnych?
— Dziesiątki, nadrektorze.
— I zjadają ofiary o rozmiarach do…?
— Nie ma górnej granicy w przypadku drzewa sapu z Sumtri. Ludzie padają czasem ofiarami krzewu młotowego z Bhangbhangduc, kiedy nie zauważą ukrytego wśród liści młotka. Jest całkiem sporo takich, które mogą pożreć wszystko do rozmiarów szczura. Piramidalna garota pnąca właściwie żywi się tylko innymi, głupszymi roślinami, ale…
— Po prostu uważam, że to bardzo dziwne, kiedy łodziokształtna roślina pojawia się akurat wtedy, kiedy potrzebujemy łodzi — rzekł Ridcully. — Owszem, czekoladowe kokosy, tak, nawet papierosy z filtrem, ale statek z galionem?
— Bez galionu nie ma porządnego statku — zauważył pierwszy prymus.
— Tak, ale skąd ta roślina o tym wie? — Ridcully wrócił na brzeg. — No więc nie dam się nabrać. Chcę wiedzieć, co tu się dzieje.
— Niech to!
Wszyscy usłyszeli ten głos — cienki, świszczący i rozdrażniony. Dobiegał zewsząd.
Niewielkie, delikatne światełka pojawiły się w powietrzu, zawirowały z rosnącą prędkością, po czym implodowały.
Bóg zamrugał. Kołysał się w przód i w tył, próbując zachować równowagę.
— Na moją boskość — powiedział. — Jak wyglądam? — Uniósł dłoń do oczu i na próbę zgiął palce. — Aha.
Poklepał sobie twarz, pogładził łysą głowę i zatrzymał dłoń na długiej siwej brodzie. Wydawał się zdziwiony.
— Co to jest?
— Eee… broda? — podpowiedział Myślak.
Bóg spojrzał na swoją długą białą szatę.
— Aha. Patriarchalizm. No tak… Zaraz, jak to było…
Skupił się; wbił wzrok w Ridcully’ego, a jego krzaczaste siwe brwi zetknęły się niby rozzłoszczone gąsienice.
— Odejdźcie z Tego Miejsca, bo Rażeni Będziecie! — rozkazał.
— Dlaczego?
Bóg zrobił minę z lekka przerażoną.
— Bo… Albowiem Odejść Stąd Musicie, Bym Nie Odwiedził Was z Czyrakami!
— Naprawdę? Większość jednak przyniosłaby butelkę wina.
Bóg się zawahał.
— Co?
— Albo ciasto — wtrącił dziekan. — Ciasto jest dobrym prezentem, kiedy idzie się do kogoś w odwiedziny.
— To zależy, jakie ciasto — uzupełnił pierwszy prymus. — Biszkopt zawsze uważałem za trochę obraźliwy. Najlepsze jest coś z dodatkiem marcepanu.
— Odejdźcie z tego miejsca, bo odwiedzę was z ciastem? — zdziwił się bóg.
— Lepsze to niż czyraki — ocenił Ridcully.
Problem, z jakim zetknął się bóg, polegał na tym, że choć on nigdy jeszcze nie spotkał magów, magowie za swych studenckich czasów mniej więcej raz na tydzień spotykali istoty, które w sposób całkiem naturalny wygłaszały straszliwe groźby. Czyraki nie wydają się zbyt przerażające, kiedy dzikie demony chcą człowiekowi wyrwać głowę i ziać ogniem do krwawej dziury.
— Posłuchajcie — rzekł bóg. — Tak się składa, że jestem bogiem tej okolicy, rozumiecie? Prawdę mówiąc, to jestem wszechmocny.
— Osobiście lubię, jak to się nazywa, no wiecie, takie ciasto z różowymi i żółtymi kwadratami… — mruczał pierwszy prymus, ponieważ magowie mają skłonność do podążania za każdą myślą aż do jej wyczerpania.
— To jesteś trochę mały… — zauważył dziekan.
— …i taki biały marcepan z wierzchu, wyśmienite…
Bóg zdał sobie w końcu sprawę z tego, co jeszcze go niepokoiło. W takich sytuacjach dobór skali zawsze jest trudny. A wzrost trzech stóp niestety nie dodaje autorytetu.
— A niech to! — powiedział po raz drugi. — Dlaczego jestem taki mały?
— Rozmiar nie jest ważny — uspokoił go Ridcully. — Ludzie zawsze się głupio uśmiechają, kiedy to mówią. Nie mam pojęcia dlaczego.
— Masz całkowitą rację! — wykrzyknął bóg, jakby Ridcully pchnął jego myśli na całkiem nowe tory. — Spójrzcie na ameby, tyle że naturalnie nie możecie, bo są takie małe. Łatwo się przystosowują i są praktycznie nieśmiertelne. Cudowne stworzonka. — Małe oczka zaszły mgiełką wzruszenia. — Najlepszy produkt dnia pracy, jaki osiągnąłem.
— Przepraszam pana bardzo, ale jakim właściwie jest pan bogiem? — zainteresował się Myślak.
— I będzie to ciasto czy nie? — dodał pierwszy prymus.
Bóg spojrzał na niego niechętnie.
— Słucham?
— Chodziło mi o to, co to takiego, czego jest pan bogiem — wyjaśnił Myślak.
— A mnie chodziło o to, co z tym ciastem, które powinieneś mieć — odpowiedział pierwszy prymus.
— Pierwszy prymusie…
— Słucham, nadrektorze.
— Nie mówimy tu o cieście.
— Ale on powiedział…
— Pańskie uwagi zostały wysłuchane przez grono i jak tylko dojrzeją, zostaną natychmiast zerwane i wyrzucone. Proszę kontynuować, boże.
Przez chwilę zdawało się, że bóg jest w gromowym nastroju, ale zaraz posmutniał. Usiadł ciężko na kamieniu.
— Całe to gadanie o rażeniu w ogóle nie działa, prawda? — zapytał. — Nie musicie przede mną ukrywać. Sam widzę. Pewnie, mógłbym na was zesłać czyraki, rozumiecie, tylko że nie widzę sensu. Za jakiś czas i tak znikną. A to dręczenie ludzi, prawda? Przyznam szczerze, że jestem ateistą.
— Słucham? — nie dowierzał Ridcully. — Jesteś ateistycznym bogiem?
Bóg przyjrzał się ich minom.
— Tak, wiem. — Westchnął. — Nie ma się czym chwalić, co? — Pogładził brodę. — Właściwie dlaczego mam coś takiego?
— Nie ogoliłeś się rano? — zgadywał Ridcully.
— Chodzi o to, że chciałem się pojawić przed wami w postaci, którą rozpoznalibyście jako boską. Długa nocna koszula wydawała się odpowiednia, choć owłosienie na twarzy trochę mnie zaskoczyło.
— To oznaka mądrości — wyjaśnił Ridcully.
— Rzekomo — dodał Myślak, któremu broda jakoś nie chciała rosnąć.
— Mądrość: zrozumienie, wnikliwość, wiedza — rzekł bóg zamyślony. — Aha. Długość włosów poprawia efektywność funkcji kognitywnych? Może to jakiś system chłodzący?
— Nigdy się nad tym nie zastanawiałem — przyznał Ridcully.
— Broda rośnie dłuższa w miarę zdobywania większej mądrości?
— Nie jestem pewien, czy rzeczywiście mamy tu do czynienia ze związkiem przyczynowo-skutkowym — oświadczył Myślak.
— Obawiam się, że nie bywam w świecie tak często, jak powinienem — stwierdził bóg ze smutkiem. — Szczerze mówiąc, uważam religię za dość obraźliwą. — Westchnął ciężko i wydał się jeszcze mniejszy. — Naprawdę się staram, ale są takie dni, kiedy życie zwyczajnie mnie wykańcza… Oj, przepraszam, zdaje się, że jakaś ciecz leci przez moje przewody oddechowe…
— Chciałby pan wydmuchać nos? — zaproponował grzecznie Myślak.
Bóg się przeraził.
— Dokąd?
— Znaczy, pan tak jakby trzyma… Zresztą oto moja chusteczka, proszę zakryć nią nos i… dmuchnąć przez niego.
— Dmuchnąć przez niego — powtórzył bóg. — To ciekawe. I jaki niezwykły biały liść.
— Nie, to bawełniana chustka — wyjaśnił Myślak. — Jest… zrobiona.
W tym miejscu przerwał. Wiedział, że chusteczki się robi, że w procesie uczestniczy bawełna, coś kojarzyło mu się także z krosnami i podobnymi rzeczami. Ale kiedy się dobrze zastanowić, typowym sposobem otrzymywania chusteczek było pójście do sklepu i powiedzenie: „Poproszę tuzin białych, tych grubszych, jeśli można, i ile kosztuje wyhaftowanie monogramów w rogach?”.
— Chcesz powiedzieć… stworzona? — spytał bóg, nagle bardzo podejrzliwy. — Wy też jesteście bogami?
Niewielki kiełek przebił piach obok jego stopy i zaczął szybko rosnąć.
— Nie, nie — uspokoił go Myślak. — No… Bierze się trochę bawełny i… rozkuwa na płasko, jak przypuszczam… i dostaje się chusteczkę.
— Ach, w takim razie jesteście istotami używającymi narzędzi…
Bóg uspokoił się trochę. Pęd przy jego stopie był teraz rośliną; pojawiły się liście i pąk kwiatu. Bóg głośno wytarł nos.
Magowie podeszli bliżej. Nie bali się bogów, oczywiście, ale bogowie miewają wybuchowe temperamenty i ludzie rozsądni trzymają się od nich z daleka. Jednakże trudno obawiać się kogoś, kto właśnie wyciera nos.
— Naprawdę jesteś tutaj bogiem? — spytał Ridcully.
Bóg westchnął.
— Tak. Pomyślałem, że będzie łatwo. Wiecie, tylko jedna mała wysepka… Mógłbym zacząć wszystko od początku. Zrobić to jak należy. Ale wszystko idzie zupełnie nie tak, jak powinno.
Obok niego niewielka roślinka otworzyła nieciekawy żółty kwiatek.
— Zacząć od początku?
— Tak. Wiecie, tę, no… pobożność. — Bóg machnął ręką w kierunku Osi. — Pracowałem tam kiedyś. Zwykłe ogólne boskie obowiązki. Wiecie, stwarzanie ludzi z gliny, paznokci i różnych takich. A potem siedzenie na szczycie góry, ciskanie gromów i cała reszta. Chociaż… — Pochylił się i zniżył głos. — Bardzo niewielu bogów naprawdę to potrafi.
— Poważnie? — Ridcully słuchał zafascynowany.
— Strasznie trudno jest taką błyskawicą sterować. Na ogół czekaliśmy, aż piorun sam trafi jakiegoś biedaka, a potem przemawialiśmy boskim głosem, mówiąc, że to jego wina, bo zgrzeszył. No bo przecież musiał coś zrobić nie tak, prawda? — Jeszcze raz wytarł nos. — Dość przygnębiająca praca, szczerze mówiąc. W każdym razie… Przypuszczam, że zaczęło się, kiedy chciałem sprawdzić, czy można wyhodować bardziej palną krowę.
Dostrzegł ich zdziwione miny.
— Całopalne ofiary, rozumiecie. Krowy nie palą się za dobrze. To stworzenia z natury raczej wilgotne, a wszystkim już kończyło się drewno.
Wciąż patrzyli na niego nieruchomo. Spróbował inaczej.
— Przyznam uczciwie, że nie mogłem znaleźć żadnego sensu w całym tym interesie. Krzyki, rażenie, wściekanie się bez przerwy… Nie wydaje mi się, żeby komukolwiek sprawiało to satysfakcję. Ale najgorsze… Wiecie, co było najgorsze? Najgorsze było to, że kiedy ktoś przestał razić gromami, ludzie odchodzili i zaczynali czcić kogoś innego. Nie do wiary, prawda? Mówili przy tym: „Życie było o wiele lepsze, kiedy częściej kogoś poraziło” albo „Gdyby bóg częściej raził, ulice byłyby bezpieczniejsze”. Tymczasem naprawdę działo się tyle, że jakiś pechowy pasterz, który przypadkiem w czasie burzy znalazł się w niewłaściwym miejscu, obrywał zabłąkanym piorunem. A potem kapłani mówili: „No tak, wszyscy wiemy, co wyprawiają ci pasterze, prawda, a teraz bogowie się rozgniewali i przydałaby się nam większa świątynia, uprzejmie dziękujemy”.
— Typowe kapłańskie zachowanie — prychnął dziekan.
— Ale oni często w to wierzyli! — Bóg jęczał niemal. — To było takie przygnębiające. Myślę, że zanim stworzyliśmy ludzkość, gdzieś rozbił się model. W efekcie nadchodził front atmosferyczny, paru głupich pastuchów stało w nieodpowiedniej chwili nie tam gdzie trzeba, a potem, zanim się kto zorientował, wolne miejsca zostawały tylko na kamieniach ofiarnych, a przez dymy świata nie było widać. — Mocno dmuchnął we fragment chusteczki Myślaka, który dotąd pozostał suchy. — Owszem, próbowałem. Bóg mi świadkiem, że próbowałem, a że to ja, więc wiem, o czym mówię. „Będziesz Leżał Płasko podczas Burzy z Piorunami”, mówiłem. „Śmieci Wyrzucał Będziesz z Dala od Studni Swej”, mówiłem. I nawet im powiedziałem: „Starać się Będziecie Naprawdę Żyć w Zgodzie ze Sobą Wzajemnie”.
— I udało się?
— Trudno stwierdzić z całą pewnością. Wszystkich wybili wyznawcy boga z sąsiedniej doliny, który kazał im mordować każdego, kto w niego nie wierzy. Okropny typ, niestety.
— A te płomienne krowy? — przypomniał Ridcully.
— Co? — żachnął się bóg, pogrążony w żalu nad sobą.
— Bardziej łatwopalna krowa — wyjaśnił Myślak.
— A tak. Kolejny dobry pomysł, który nie przyniósł efektów. Pomyślałem sobie, że gdybym, powiedzmy, w dębie znalazł ten kawałek, który mówi „bądź palny”, i wkleił go do tego kawałka krowy, który mówi „bądź wilgotna”, zaoszczędziłbym wszystkim wielu kłopotów. Niestety, powstała pewna odmiana krzewu, która wydawała żałosne dźwięki i tryskała mlekiem. Widziałem jednak, że zasada jest słuszna. A że moi wyznawcy albo byli martwi, albo mieszkali już wtedy w sąsiedniej dolinie, pomyślałem sobie, że do demona z tym wszystkim, zamieszkam na wyspie, wezmę się za to porządnie i załatwię wszystko o wiele bardziej rozsądnie. — Poweselał nagle. — Nie macie pojęcia, co się uzyska, kiedy choćby zwykłą krowę rozłoży się na takie naprawdę małe kawałeczki.
— Zupę — mruknął Ridcully.
— Ponieważ, wcześniej czy później, wszystko jest tylko zestawem instrukcji — ciągnął bóg, najwyraźniej nie słuchając.
— To właśnie zawsze powtarzam! — ucieszył się Myślak.
— Powtarzasz? — Bóg przyjrzał mu się uważnie. — No, w każdym razie… Tak się to wszystko zaczęło. Pomyślałem, że lepszym pomysłem byłoby stworzenie istot, które mogą zmienić własny zestaw instrukcji, kiedy zajdzie potrzeba.
— Och, chodzi panu o ewolucję — odgadł Myślak Stibbons.
— Naprawdę? — Bóg zastanawiał się chwilę. — „Zmienność w czasie”… Tak, to całkiem dobre słowo, prawda? Ewolucja. Tak, chyba nią właśnie się zajmuję. Niestety, jakoś nie chce działać prawidłowo.
Coś puknęło obok niego. Nieduża roślinka zaowocowała. Strąk otworzył się, a wewnątrz było coś, co wyglądało na poskładaną jak chryzantema czystą białą chusteczkę.
— Widzicie? — spytał z goryczą. — Z czymś takim właśnie próbuję walczyć. Wszystko tu jest tak absolutnie samolubne…
Z roztargnieniem zerwał chusteczkę, wytarł nos, zmiął ją i rzucił na ziemię.
— Przepraszam za tę łódź — mówił dalej. — To była taka robota na szybko, rozumiecie. Nie chciałem, żeby ktoś tu coś popsuł, ale tak naprawdę nie wierzę w rażenie gromem, więc pomyślałem, że skoro chcecie odejść, powinienem wam pomóc zrobić to jak najszybciej. Sądzę, że w tych okolicznościach wyszła mi całkiem nieźle. Powinna automatycznie szukać nowego lądu. Więc dlaczego nie odpłynęliście?
— Ta całkiem goła dama z przodu wzbudziła pewne wątpliwości — odparł Ridcully.
— Ta… co? — Bóg spojrzał w stronę łodzi. — Te oczy nie są zbyt sprawne… Ojej, rzeczywiście… Figura. Znowu ten nieszczęsny rezonans morficzny. Przestaniesz w końcu?
Roślina chusteczkowa wypuściła następny owoc. Bóg zmrużył oczy, wymierzył palec i spopielił ją.
Magowie jak jeden mąż cofnęli się o krok.
— Wystarczy, że na pięć minut przestanę się koncentrować, a wszystko tu traci wszelkie poczucie dyscypliny — irytował się bóg. — Wszystko próbuje stać się tak strasznie użyteczne! Nie mam pojęcia dlaczego.
— Przepraszam — wtrącił Myślak. — Czy ja dobrze zrozumiałem? Jest pan bogiem ewolucji?
— No… a nie można? — spytał nieco zdenerwowany bóg.
— Ale jak to… Ona dzieje się od wieków!
— Naprawdę? Przecież zacząłem ledwie parę lat temu! Chcesz powiedzieć, że jeszcze ktoś się nią zajmuje?
— Obawiam się, że tak. Ludzie hodują psy, żeby były groźniejsze, konie wyścigowe dla szybkości i… Nawet mój wujek potrafił dokonać niezwykłych rzeczy z orzechami…
— A wszyscy przecież wiedzą, że można rzekę skrzyżować z mostem, cha, cha — dodał Ridcully.
— Można? — zdziwił się całkiem poważnie bóg ewolucji. — Wydawało mi się, że w efekcie powstanie tylko bardzo wilgotne drewno. Och jej.
Ridcully mrugnął do Myślaka Stibbonsa. Bogowie często nie rozumieli żartów, a ten tutaj był nawet gorszy od nadrektora.
— Cofnęliśmy się w czasie, panie Stibbons — powiedział. — To mogło się jeszcze nie wydarzyć.
— Aha. No tak — zgodził się Myślak.
— Zresztą dwóch bogów ewolucji to wcale niezły pomysł, prawda? Byłoby o wiele ciekawiej. Ten lepszy by wygrywał.
Bóg przyglądał mu się z otwartymi ustami. Potem przymknął je na tyle, by powtórzyć pod nosem słowa Ridcully’ego. A następnie zniknął w obłoczku białych światełek.
— No, teraz to załatwiłeś — stwierdził wykładowca run współczesnych.
— Nie dostaniesz ciasta — oświadczył kwestor.
— Powiedziałem tylko, że wygra ten, kto będzie lepszy — bronił się Ridcully.
— Właściwie to nie wyglądał na zirytowanego — zauważył Myślak. — Raczej tak, jakby właśnie coś sobie uświadomił.
Ridcully popatrzył na niewielką górę pośrodku wyspy i najwyraźniej podjął decyzję.
— No dobrze, odpływamy — oznajmił. — Ta wyspa jest taka dziwaczna, bo jakiś stuknięty bóg tu majstruje. Jeśli o mnie chodzi, to wystarcza za wyjaśnienie.
— Ale nadrektorze… — zaczął Myślak.
— Widzi pan to nieduże pnącze, o tam, koło pierwszego prymusa? Rośnie dopiero od dziesięciu minut — powiedział dziekan.
Pnącze wyglądało jak mały ogórek, tyle że owoce miało podłużne i żółte.
— Proszę mi podać swój scyzoryk, panie Stibbons — poprosił Ridcully.
Przeciął owoc na połowy. Nie był jeszcze w pełni dojrzały, ale już dało się dostrzec wyraźny wzór różowych i żółtych kwadratów otoczonych warstwą czegoś lepkiego i słodkiego.
— Przecież ja pomyślałem o cieście nie więcej niż dziesięć minut temu! — zawołał pierwszy prymus.
— Jak dla mnie to absolutnie logiczne — stwierdził Ridcully. — Znaczy, jesteśmy tu my, magowie, kręcimy się dookoła, chcemy opuścić wyspę… Co ze sobą weźmiemy? Ktoś wie?
— Jedzenie, oczywiście — rzekł Myślak. — Ale…
— Właśnie! Gdybym to ja był rośliną, postarałbym się jak najszybciej stać bardzo użytecznym. Prawda? Nie ma sensu zwlekać przez najbliższe tysiąc lat i wypuszczać coraz większe nasiona. O nie! Inne rośliny mogą tymczasem wpaść na jakiś lepszy pomysł. Nie; widzisz okazję, to ją chwytasz! Następna łódź może się nie trafić przez lata!
— Milenia — poprawił go dziekan.
— Nawet dłużej — zgodził się Ridcully. — Przeżywa najszybszy, co? Proponuję więc, panowie, żebyśmy załadowali się i odbijali.
— Tak po prostu? — spytał Myślak.
— Pewnie. Dlaczego nie?
— Ale… ale… pomyślmy, czego możemy się tu nauczyć! Możliwości zapierają dech w piersiach! Wreszcie znalazł się bóg, który wziął się do tego jak należy! Wreszcie możemy uzyskać odpowiedzi na wszystkie ważne pytania! Moglibyśmy… możemy… Słuchajcie, nie można tak po prostu odpłynąć! To znaczy, nie odpływajmy! To znaczy… jesteśmy przecież magami, prawda?
Myślak zdawał sobie sprawę, że skupił na sobie ich całkowitą uwagę — a nie udawało się to często. Zwykle definiowali „słuchanie” jako okres, kiedy obmyśla się, co powiedzieć za chwilę. To było irytujące.
Czar prysnął. Pierwszy prymus pokręcił głową.
— Ciekawy sposób pojmowania zjawisk — stwierdził, odwracając się. — W takim razie… Głosuję za tym, żeby zabrać dużo tych serowych orzechów, nadrektorze.
— Dobre zaopatrzenie to klucz do udanej wyprawy — oświadczył dziekan. — Ale statek jest dość obszerny, więc nie musimy się ograniczać.
Po zwisającej wici Ridcully wciągnął się na pokład i pociągnął nosem.
— Pachnie trochę jak dynia — ocenił. — Zawsze lubiłem dynie. Bardzo użyteczne warzywa.
Myślak zasłonił dłonią oczy.
— Och, doprawdy? — rzucił ze znużeniem. — Grupa magów z Niewidocznego Uniwersytetu poważnie rozważa wyruszenie na morze w jadalnym statku?
— Smażona, gotowana, dobry materiał na zupę, no i oczywiście doskonała w ciastach — ciągnął z zadowoleniem nadrektor. — Także pestki to smaczna przekąska.
— Dobre z masłem — dodał kierownik studiów nieokreślonych. — Pewnie nie ma tu nigdzie rośliny maślanej?
— Niedługo będzie — uspokoił go dziekan. — Proszę nam pomóc wejść, nadrektorze.
Myślak nie wytrzymał.
— Nie mogę uwierzyć! — zawołał. — Odwracacie się plecami od takiej oszałamiającej, zesłanej przez boga okazji…
— Oczywiście, panie Stibbons — odpowiedział z góry Ridcully. — Nie chcę pana urazić, ale jeśli do wyboru jest wyprawa przez słone głębiny i pozostanie na małej wysepce z kimś, kto próbuje stworzyć łatwopalną krowę, to może pan mnie nazywać Solonym Samem.
— Czy to tylny pokład? — zainteresował się dziekan.
— Mam nadzieję, że nie — odparł energicznie Ridcully. — Widzi pan, Stibbons…
— Na pewno? — spytał dziekan.
— Jestem przekonany, dziekanie. Widzi pan, Stibbons, kiedy zdobędzie pan większe doświadczenie w takich sprawach, zrozumie pan, że nie istnieje nic bardziej niebezpiecznego niż bóg, który ma za dużo wolnego czasu…
— Oprócz rozwścieczonej niedźwiedzicy — wtrącił pierwszy prymus.
— Nie, oni są o wiele groźniejsi.
— Nie kiedy są bardzo blisko.
— Gdyby to był tylny pokład, to skąd byśmy wiedzieli? — nie ustępował dziekan.
Myślak pokręcił głową. Bywały takie chwile, gdy pragnienie wspinania się na kolejne szczeble thaumaturgicznej drabiny mocno przygasało — a należała do nich ta, kiedy widział, co go czeka na szczycie.
— Ja… Ja po prostu nie wiem, co powiedzieć — rzekł. — Jestem zwyczajnie zdumiony!
— Bardzo dobrze, chłopcze. Pobiegnij więc może i przynieś trochę bananów, co? Te zielone dojrzeją. I nie bądź taki zdenerwowany. Jeśli chodzi o bogów, to tych z brygady „stwórz ich z gliny i poraź gromem” mógłbym spotykać choćby codziennie. Z takimi można sobie radzić.
— Całkiem podobni do ludzi… — uzupełnił dziekan.
— Otóż właśnie.
— Możecie mówić, że grymaszę — wtrącił kierownik studiów nieokreślonych — ale wolę nie kręcić się w pobliżu boga, który może nagle uznać, że szybciej pobiegnę z trzema dodatkowymi nogami.
— Właśnie. Nie zgadza się pan z tym, Stibbons? Och, gdzieś poszedł. Co tam, z pewnością wróci. I… dziekanie!
— Tak, nadrektorze?
— Nie mogę powstrzymać podejrzenia, że szykuje pan jakiś obrzydliwy dowcip o tylnym pokładzie. Wolałbym go nie poznawać, jeśli to panu nie przeszkadza. Dziękuję.
— Dofrze się czujesz, koleś?
Chyba jeszcze nikt na świecie nie ucieszył się tak bardzo na widok krokodyla Krokodyla. Rincewind pozwolił postawić się na nogi. Wbrew oczekiwaniom, jego ręka nie była sina i trzy razy większa niż normalnie.
— Przeklęty kangur — wymamrotał i wykorzystał rękę do odpędzenia wiecznych much.
— O jakim kangurze mówisz, koleś? — zdziwił się krokodyl, prowadząc go z powrotem do baru.
Rincewind rozejrzał się. Wokół widział tylko normalne składowe miejscowego krajobrazu: suche z wyglądu krzaki, czerwoną ziemię i miliony krążących much.
— Tym, z którym dopiero co rozmawiałem.
— Właśnie zamiatałem i zofaczyłem cię, jak skaczesz i wrzeszczysz — rzekł Krokodyl. — Żadnego kangura nie widziałem.
— Bo to był pewnie magiczny kangur — stwierdził ze znużeniem Rincewind.
— Jasne, magiczny kangur. Nie ma zmartwienia. Może lepiej ci przyrządzę lekarstwo na za dużo wypitego piwa?
— A jakie to lekarstwo?
— Więcej piwa.
— To ile wypiłem zeszłej nocy?
— Fędzie jakieś dwadzieścia kufli.
— Nie żartuj, nikt nie jest w stanie nawet zmieścić takiej ilości!
— No, większej jego części wcale w sofie nie trzymałeś, koleś. Nie ma zmartwienia. Lufimy tu kolesiów, którzy nie potrafią utrzymać piwa.
W cuchnącym bagnisku Rincewindowego mózgu operator projektora założył rolkę numer dwa. Zamigotały wspomnienia. Rincewind zadrżał.
— Czy ja… śpiewałem piosenkę? — zapytał.
— Jak ślag. Pokazywałeś ręką na plakat piwa Gur i śpiewałeś… — Wielkie szczęki Krokodyla poruszyły się, gdy usiłował sobie przypomnieć. — „Zwiążcie mi tego kangura”. Dofra piosenka.
— A potem…
— Potem straciłeś cały szmal, fo grałeś w „dwie do góry” z ekipą postrzygaczy Daggy’ego.
— To jest… Ja… Chodzi o te dwie monety, ktoś je podrzuca i trzeba… no, trzeba obstawiać, jak opadną?
— Właśnie. A ty fez przerwy ofstawiałeś, że wcale nie spadną. Mówiłeś, że wcześniej czy później tak fędzie. Ale miałeś niezłe przeficia.
— Straciłem wszystkie pieniądze, które dostałem od Mada?
— No.
— To czym płaciłem za swoje piwo?
— Och, kolesie stali w kolejce, żefy ci kupić kufelek. Mówili, że jesteś lepszy niż dzień na wyścigach.
— A potem… było coś o owcach… — Rincewind był teraz naprawdę przerażony. — Och, nie!
— O tak. Powiedziałeś: „Te stare farany, dolara za zrobienie takiemu fryzury? Ja fym takie strzyżonko załatwił z zamkniętymi oczami, nie ma co, nie ma piekielnego zmartwienia dla pół faru, niech to ślag, na fogów, niezłe to piwo…”.
— O bogowie… Ktoś mi przyłożył?
— Nie, koleś. Uznali, że niezły z ciefie gość, zwłaszcza kiedy się założyłeś o pięćset golców, że pofijesz ich fossa w strzyżeniu.
— Nie mogłem tego zrobić. Nigdy się nie zakładam!
— A ja tak i jakbyś chciał się zwinąć, nie dałfym ani miedziaka za twoje szanse, Rinso.
— Rinso? — powtórzył słabym głosem Rincewind. Spojrzał na swój kufel. — Co w tym jest?
— Twój koleś Mad mówił, że jesteś ważnym magiem i zafijasz ludzi, pokazując ich palcem i wrzeszcząc — rzekł Krokodyl. — Chętnie fym coś takiego zofaczył.
Rincewind rozejrzał się rozpaczliwie i jego spojrzenie padło na plakat piwa Gur. Ukazywał parę tych bezsensownych tutejszych drzew, wypaloną czerwoną ziemię i… nic więcej.
— E…?
— Co jest? — zdziwił się Krokodyl.
— Co się stało z kangurem? — spytał chrapliwie Rincewind.
— Jakim kangurem?
— Wczoraj w nocy na tym plakacie był kangur… Był?
Krokodyl przyjrzał się plakatowi.
— Lepiej mi idzie na niucha — stwierdził w końcu. — Ale muszę przyznać, że pachnie, jakfy go nie fyło.
— Dzieje się tu coś bardzo dziwnego. To bardzo dziwna kraina.
— Mamy operę — poinformował Krokodyl. — To szycie kulturalne.
— I dziewięćdziesiąt trzy słowa na określenie wymiotów?
— No, nify… Jesteśmy tu ludźmi fardzo… wokalnymi.
— Naprawdę postawiłem pięćset… co to było?
— Golców.
— …golców, których nie mam?
— No.
— Więc pewnie mnie zabiją, jak przegram, co?
— Nie ma zmartwienia.
— Chciałbym, żeby wszyscy przestali to powtarzać.
Znowu zerknął na plakat.
— Ten kangur wrócił!
Krokodyl odwrócił się niezgrabnie, podszedł do ściany i obwąchał plakat.
— Możliwe — przyznał ostrożnie.
— I patrzy w drugą stronę!
— Nie przejmuj się, koleś — uspokoił go wyraźnie zatroskany Krokodyl Dongo.
Rincewind zadrżał.
— Masz rację — powiedział. — To ten upał i muchy tak na mnie działają. Na pewno.
Dongo nalał mu kolejne piwo.
— Wiesz, piwo jest dofre na upał — zapewnił. — Ale z muchami już nic nie mogę zrofić.
Rincewind zaczął kiwać głową, lecz znieruchomiał. Po chwili zdjął kapelusz i przyjrzał mu się krytycznie. Potem pomachał dłonią przed twarzą, chwilowo przemieszczając kilka much. Wreszcie z namysłem popatrzył na rząd butelek.
— Masz jakiś sznurek? — zapytał.
Po kilku eksperymentach i lekkim wstrząsie Dongo wyraził opinię, że lepiej będzie z samymi korkami.
Bagaż był zagubiony. Zwykle potrafił odnaleźć drogę z dowolnego punktu w przestrzeni i czasie. Kiedy jednak próbował tego w tej chwili, czuł się jak ktoś, kto usiłuje zachować równowagę na dwóch ruchomych chodnikach sunących w przeciwne strony — po prostu nie mógł sobie poradzić. Wiedział, że bardzo długo tkwił pod ziemią, ale wiedział również, że tkwił pod ziemią jakieś pięć minut.
Nie miał mózgu jako takiego, chociaż ktoś obcy mógłby odnieść wrażenie, że myśli. W rzeczywistości reagował tylko, choć w bardzo złożony sposób, na bodźce otoczenia. Na ogół polegało to na znalezieniu kogoś, żeby go kopnąć, tak jak to się dzieje u większości istot rozumnych.
W chwili obecnej maszerował zakurzonym traktem. Od czasu do czasu trzaskał wiekiem na muchy, jednak bez wielkiego entuzjazmu. Powłoka z opalu lśniła w blasku słońca.
— Oaaao! Czy nie jest śliczna? Wy dwie, dajcie ją tutaj!
Nie zwrócił uwagi na jaskrawy i kolorowy wóz, który zatrzymał się kawałek dalej. Na pewnym poziomie zdawał sobie może sprawę, że jacyś ludzie wysiedli z niego i mu się przyglądają. Jednak nie stawiał oporu, kiedy najwyraźniej podjęli decyzję, podnieśli go i ułożyli na wozie. Nie wiedział, dokąd powinien ruszyć, a że nie wiedział także, dokąd zmierza ten wóz, istniała szansa, że dostarczy go na miejsce.
Kiedy znalazł się wewnątrz, odczekał dobrą chwilę, po czym zbadał otoczenie. Znalazł się obok licznych innych kufrów i walizek, co było pocieszające. Po pięciu minutach spędzonych pod ziemią od milionów lat, Bagaż uważał, że należy mu się trochę przyjemności.
Nie opierał się nawet, gdy ktoś otworzył mu wieko i wsypał do wnętrza buty. Całkiem duże buty, jak zauważył, wiele z nich z interesującymi obcasami i pomysłowymi rozwiązaniami z jedwabiu i cekinów. Były to najwyraźniej damskie buty. To dobrze, pomyślał Bagaż (albo odczuł, albo zareagował). Damy zwykle prowadzą spokojniejsze życie.
Fioletowy wóz ruszył dalej. Z tyłu miał nierówno wymalowane słowa: Petunia, Księżniczka Pustyni.
Rincewind patrzył w skupieniu na nożyce, którymi wymachiwał postrzygacz. Wyglądały na ostre. — Wiesz, co tu robimy z takimi, którzy się wycofują z zakładu? — zapytał Daggy, szef grupy.
— Ale… byłem pijany.
— My też. I co z tego?
Rincewind spojrzał w stronę owczych zagród. Wiedział oczywiście, co to są owce, i przy licznych okazjach miał z nimi bezpośredni kontakt, choć zwykle w towarzystwie rozmaitych jarzyn. Miał nawet pluszową małą owieczkę, jeszcze w dzieciństwie. Jednak w owcach jest coś przerażająco niesympatycznego, rodzaj obłąkanego, przewracającego oczami bezmózgowia cuchnącego wilgotną wełną i paniką… Wiele religii wynosi zalety pokornych, ale Rincewind nigdy im nie ufał. Pokorni potrafią czasem zachować się bardzo wrednie.
Z drugiej strony… były porośnięte wełną, a nożyce wyglądały na bardzo ostre. Jak trudne może się to okazać? Osobisty radar podpowiadał mu, że próbować i przegrać jest zapewne o wiele mniejszą zbrodnią, niż nie próbować wcale.
— Mogę zrobić próbny przebieg? — zapytał.
Wyciągnięto owcę z zagrody i ciśnięto przed nim na ziemię.
Rincewind rzucił Daggy’emu coś, co — miał nadzieję — było uśmiechem jednego fachowca do drugiego, ale uśmiechanie się do Daggy’ego przypominało raczej ciskanie bezami w ścianę urwiska.
— Ehm… Mogę dostać krzesło, ręcznik, dwa lustra i grzebień? Intensywna podejrzliwość we wzroku Daggy’ego jeszcze się pogłębiła.
— Po co ci to wszystko?
— Powinienem to załatwić jak należy, prawda?
Z daleka, niewidoczny dla nikogo, w głębi szopy dla owiec, na wyblakłych od słońca deskach zaczął się formować zarys kangura. A potem białe linie popłynęły po drewnie niczym pasemka chmur na czystym niebie i kształt zaczął się zmieniać…
Rincewind już od bardzo dawna nie strzygł się porządnie, ale wiedział, jak to powinno wyglądać. — No więc… Była pani w tym roku na wakacjach? — zapytał, przycinając wełnę.
— Mnaaarrrhh!
— A co pani powie na tę pogodę? — ciągnął rozpaczliwie.
— Mnaaarrrhh!
Owca nawet nie próbowała się bronić. Była już stara, miała mniej zębów niż kopyt i w bardzo ograniczonej głębi swego niezwykle płytkiego umysłu wiedziała, jak wygląda strzyżenie. Strzyżenie powinno być krótką walką zakończoną cudownie chłodną wolnością z powrotem na wybiegu. Nie powinno obejmować badawczych pytań o to, co myśli o pogodzie albo czy życzy sobie czegoś specjalnego na weekend. Tym bardziej że nie miała pojęcia o żadnych skojarzeniach ze słowem „weekend” ani — jeśli już o tym mowa — ze słowem „czegoś”. A ludzie nie powinni chlapać jej do ucha wodą lawendową.
Postrzygacze patrzyli w milczeniu. Zebrał się spory tłumek gapiów, ponieważ obeszli okolicę i sprowadzili tu wszystkich. W głębi duszy wiedzieli, że zobaczą coś, o czym będą mogli opowiadać wnukom.
Rincewind cofnął się, spojrzał krytycznie na swoje dzieło, po czym w lustrze pokazał owcy tył jej głowy. W tym momencie zwierzę nie wytrzymało, zdołało poderwać się na nogi i pognało do zagrody.
— Hej! Zaczekaj, aż zdejmę ci wałki! — krzyknął za nią Rincewind.
Zdał sobie sprawę z obecności przyglądających mu się postrzygaczy. Po chwili jeden z nich odezwał się ze zdumieniem:
— Tak się strzyże owce tam, skąd pochodzisz?
— Ehm… A coście myśleli?
— Trochę wolno, nie?
— A jak szybko miałem pracować?
— Nooo… Daggy ostrzygł prawie pięćdziesiąt w godzinę. I to musisz pobić, jasne? Żadnych fikuśnych bajerów. Na krótko z przodu, z tyłu, od góry i po bokach.
— Chociaż — dodał tęsknie inny postrzygacz — pięknie ta owca wyglądała.
W zagrodach owiec rozległy się głośne meczenia.
— Gotów na prawdziwą robotę, Rinso? — spytał Daggy.
— Na bogów, co to jest?! — zawołał nagle któryś z jego kumpli.
Ogrodzenie rozpadło się z trzaskiem. W wyrwie stanął baran, potrząsając łbem, by pozbyć się z rogów odłamków słupa. Para unosiła mu się z nozdrzy.
Większość tego, co kojarzyło się Rincewindowi z owcami — poza sosem zwykłym i miętowym — miała wiele wspólnego z… no, ze zbaranieniem. Ale ten baran był prawdziwym trykiem i Rincewind nagle przypomniał sobie, co oznacza słowo „trykać”. Baran drapał racicą ziemię. Był o wiele większy od przeciętnej owcy. Wydawał się wręcz przesłaniać Rincewindowi całą przyszłość.
— To nie mój! — zawołał właściciel stada.
Daggy włożył Rincewindowi do ręki nożyce i klepnął go w plecy.
— Należy do ciebie, koleś — powiedział, cofając się. — Jesteś tu, żeby nam pokazać, jak się to robi, nie?
Rincewind spojrzał na swoje stopy — nie poruszały się. Tkwiły jak przymocowane do ziemi.
Baran zbliżył się; parskał i patrzył na Rincewinda przekrwionymi ślepiami.
— No dobra — szepnął, kiedy był już całkiem blisko. — Ty tylko pracuj nożycami, a owce załatwią resztę. Nie ma zmartwienia.
— To ty? — zdumiał się Rincewind, zerkając na daleki krąg widzów.
— Ha, niezły jesteś. Gotów? Zrobią to, co ja robię. Są przecież jak stado owiec, nie?
Postrzygacze patrzyli na wodospad wełny.
— Nieczęsto widuje się coś takiego — zauważył jeden z nich. — Żeby tak stawały na głowach…
— Gwiazdy też nieźle robią — dodał inny, zapalając fajkę. — Znaczy się, jak na owce…
Rincewind starał się tylko trzymać nożyce. Zdawało się, że żyją własnym życiem. Owce rzucały się na ostrza, jakby naprawdę im się spieszyło, żeby mieć na sobie coś wygodniejszego. Wełna zwijała mu się wokół kostek, potem kolan, sięgnęła powyżej pasa… A potem nożyce cięły tylko powietrze i skwierczały cicho, gdy stygły.
Kilkadziesiąt oszołomionych owiec przyglądało mu się bardzo podejrzliwie. Podobnie jak postrzygacze.
— Ehm… Zaczęliśmy już zawody? — zapytał.
— Właśnie ostrzygłeś trzydzieści owiec w dwie minuty! — wrzasnął Daggy.
— To dobrze?
— Dobrze? Nikt nie zrobi w dwie minuty trzydziestu owiec!
— Bardzo mi przykro, ale szybciej nie potrafię.
Postrzygacze zbili się w ciasną gromadkę. Tryk gdzieś zniknął. Wreszcie coś ustalono. Postrzygacze zbliżyli się do Rincewinda w ten ostrożny, niepewny sposób ludzi, którzy usiłują równocześnie iść do przodu i trzymać się z tyłu. Daggy wyszedł naprzód, ale tylko relatywnie. W rzeczywistości jego koledzy, wszyscy naraz, bez żadnej dyskusji, w zgodnej choreografii przezorności zrobili krok do tyłu.
— Dzi-dobry — zaczął nerwowo.
Rincewind pomachał do niego przyjaźnie i dopiero po chwili uświadomił sobie, że wciąż trzyma nożyce. Daggy o nich nie zapomniał.
— Ehm… Nie mamy pięciuset golców, dopiero jak nam zapłacą…
Rincewind nie był pewien, jak to potraktować.
— Nie ma zmartwienia — powiedział. To zwykle załatwiało większość kwestii.
— …więc gdybyś, szefuniu, był tu jeszcze…
— Chcę się jak najszybciej dostać do Rospyepsh — oświadczył Rincewind.
Daggy wciąż się uśmiechał, ale odwrócił się i znowu rozpoczął szybką naradę z resztą postrzygaczy. Po chwili wrócił.
— …moglibyśmy pewnie sprzedać parę rzeczy…
— Właściwie to nie zależy mi na pieniądzach — oznajmił głośno Rincewind. — Pokażcie mi tylko, w którą stronę do Rospyepsh. Nie ma zmartwienia.
— Nie chcesz forsy?
— Nie ma zmartwienia.
Znowu narada. Rincewind dosłyszał wygłoszoną szeptem uwagę: „I niech się stąd wynosi, byle zaraz”. Daggy się odwrócił.
— Mam konia, możesz go wziąć — powiedział. — Wart jest golca czy dwa.
— Będzie dobrze. Nie ma zmartwienia.
To była zadziwiająca fraza. Praktycznie rzecz biorąc, magiczna sama w sobie. Po prostu… sprawiała, że wszystko stawało się lepsze. Rekin odgryzł ci nogę? Nie ma zmartwienia. Poparzyła cię meduza? Nie ma zmartwienia! Jesteś trupem? Będzie dobrze, nie ma zmartwienia. Co dziwne, to chyba działało.
— Nie ma zmartwienia — powtórzył.
— Taki koń na pewno wart jest golca czy dwa — zapewnił jeszcze raz Daggy. — Właściwie to koń wyścigowy, jak ślag.
Ktoś w grupie postrzygaczy parsknął drwiąco.
— Nie ma zmartwienia? — rzucił Rincewind.
Przez chwilę Daggy wyglądał, jakby rozważał ideę, że może koń wart jest więcej niż pięćset golców, ale Rincewind wciąż jakby sennie trzymał nożyce, więc zrezygnował.
— Dojedziesz do Rospyepsh raz-dwa na takim koniu — powiedział.
— Nie ma zmartwienia!
Kilka minut później nawet dla niedoświadczonego oka Rincewinda stało się jasne, że choć można się ścigać z tym koniem, jednak nie byłoby rozsądne ściganie się na nim z innymi. A przynajmniej z żywymi. Zwierzak był brunatny, krępy, z wielką strzechą grzywy i kopytami rozmiaru talerzy. Miał najkrótsze nogi, jakie Rincewind w życiu widział u czegokolwiek z siodłem. Aby z niego spaść, trzeba by najpierw wykopać dół w ziemi. Wydawał się idealny. Był akurat koniem w typie Rincewinda.
— Nie ma zmartwienia — powiedział Rincewind. — Chociaż… jest jedno małe zmartwienie…
Rzucił nożyce. Postrzygacze cofnęli się o krok.
Podszedł do zagrody i przyjrzał się ziemi zrytej racicami owiec. Potem obejrzał tył szopy. Przez chwilę był niemal pewien, że widzi tam zarys sylwetki kangura…
Postrzygacze zbliżyli się do niego ostrożnie, kiedy zaczął walić w wyblakłe deski i krzyczeć:
— Wiem, że tu jesteś!
— Ehm… To jest coś, co nazywamy drewnem — powiedział Daggy. — Dre-wno — dodał dla ciężko myślących. — Z niego jest ścia-na.
— Widzieliście, jak kangur wszedł w tę ścianę? — zapytał Rincewind.
— Nie my, szefie.
— Był wtedy baranem! — dodał Rincewind. — Znaczy, normalnie jest kangurem, ale mogę przysiąc, że zmienił się w tego barana!
Postrzygacze niepewnie przestępowali z nogi na nogę.
— Chyba nie masz zamiaru opowiadać o wełnianej kangurce, co? — zapytał jeden bojaźliwie.
— Co? A po co komu tutaj kurtki, choćby i z kieszeniami?
— Przynajmniej tyle dobrze — mruknął niski postrzygacz.
— Wiecie, on cały czas to robi — powiedział Rincewind. — Od razu pomyślałem, że z tym plakatem piwa jest coś nie tak.
— A może coś było nie tak z samym piwem?
— Nie mam ochoty dłużej znosić tych kangurzych nonsensów. Jadę do domu. Gdzie jest koń?
Stał tam, gdzie go zostawili. Rincewind kiwnął na niego palcem.
— I bez gadania! — rozkazał, przerzucając nogę nad grzbietem.
Doprowadziło to jedynie do tego, że stał teraz nad koniem. Był pewien, że gdzieś pod zwisającą grzywą coś prychnęło.
— Musisz tak jakby oklapnąć — poradził Daggy. — A potem jakby podnieść trochę nogi.
Rincewind posłuchał. Przypominało to siedzenie w fotelu.
— Jesteś pewien, że to koń?
— Wygrałem go w „dwie do góry” od takiego zioma z Goolalah. Musi być twardy, bo pochodzi z gór. Specjalnie je hodują, żeby pewnie chodziły. Mówił, że nie spadnie z niczego.
Rincewind pokiwał głową. Koń w sam raz dla niego, nie ma co. Spokojny i niezawodny.
— Którędy do Rospyepsh?
Wskazali kierunek.
— Dobrze. Dziękuję. Ruszaj… Jak ten koń ma na imię?
Daggy zastanawiał się przez chwilę, nim odpowiedział.
— Śnieżek.
— Dlaczego Śnieżek? To dość dziwne imię dla konia.
— Bo… miałem kiedyś psa i nazywał się Śnieżek.
— Pewnie. To ma sens. Sens tutaj, w każdym razie. Tak myślę. Zatem… Do widzenia.
Postrzygacze patrzyli, jak odjeżdża, co przy tempie Śnieżka zajęło sporo czasu.
— Musieliśmy się go pozbyć — stwierdził Daggy. — Raz-dwa posłałby nas wszystkich na zasiłek.
— Dlaczego mu nie powiedziałeś o spadomisiach po drodze? — spytał któryś z zebranych.
— Jest magiem, nie? Sam się dowie.
— Tak, ale dopiero wtedy, kiedy te dranie spadną mu na głowę.
— Tak najszybciej — uznał Daggy.
— Daggy…
— No?
— Mówiłeś, że jak długo masz tego konia?
— Od wieków. Wygrałem go od jednego zioma.
— Tak?
— Tak.
— No tak…
— Co jest?
— Tylko że… Czy zawsze go miałeś od wieków pół godziny temu?
Daggy’emu zmarszczki przecięły szerokie czoło. Zdjął kapelusz i przetarł je ramieniem. Popatrzył na znikającego konia, potem na szopy, wreszcie na kolegów. Kilka razy zaczynał coś mówić, ale zamykał usta, zanim padło pierwsze słowo, a potem znów rozglądał się dookoła.
— Do demona, wszyscy przecież wiecie, że mam go od wieków, zgadza się? — zapytał.
— Zgadza.
— Od wieków.
— Wygrałem od zioma.
— Racja. Tak. Musiało tak być.
Pani Whitlow siedziała na kamieniu i rozczesywała włosy. Właśnie wtedy, kiedy ich potrzebowała, krzew wypuścił kilka gałązek z rzędami tępych, gęsto ustawionych cierni.
Duża, różowa i bardzo czysta, odpoczywała nad wodą na podobieństwo wzmocnionej syreny. Ptaki śpiewały wśród drzew. Połyskujące chrząszcze śmigały tam i z powrotem nad powierzchnią jeziorka.
Gdyby pierwszy prymus był tu obecny, ktoś mógłby zeskrobać go i wynieść w wiadrze.
Pani Whitlow nie czuła się w żaden sposób zagrożona. W końcu magowie kręcili się w pobliżu. Odrobinę ją martwiło, że służące rozleniwią się pod jej nieobecność, ale mogła cieszyć się z góry, że po powrocie zmieni ich życie w piekło na Dysku. Myśl, że nigdy nie wróci, nawet nie przyszła jej do głowy.
Wiele myśli nigdy nie przychodziło do głowy pani Whitlow. Już bardzo dawno temu uznała, że w ten sposób świat wydaje się o wiele milszy.
Miała bardzo uproszczone poglądy na obce strony, a przynajmniej te bardziej odległe niż dom jej siostry w Quirmie, gdzie co roku spędzała tydzień urlopu. Zamieszkiwali je ludzie, których trzeba było raczej żałować, niż potępiać, ponieważ tak naprawdę byli jak dzieci[13]. I zachowywali się jak dzikusy[14]. Z drugiej strony jednak okolica jej się podobała, było ciepło i nic bardzo brzydko nie pachniało. Zdecydowanie odczuwała dobroczynne efekty, jak sama by to określiła.
Aby nie precyzować tego zbyt dokładnie, pani Whitlow zrezygnowała z noszenia gorsetów.
Obiekt, który pierwszy prymus uparcie nazywał melonowym statkiem, okazał się doprawdy imponujący — co przyznał nawet dziekan.
Pod pokładem znajdowała się spora przestrzeń, ciemna, o żyłkowanych ścianach, wyłożona wypukłymi czarnymi płytami, podobnymi do gigantycznych ziaren słonecznika.
— Łodziowe nasiona — stwierdził Ridcully. — Pewnie stanowią dobry balast. Pierwszy prymusie, proszę nie jeść ścian, jeśli można…
— Pomyślałem, że przyda się większa kabina — wyjaśnił pierwszy prymus.
— Kabina tak, gabinety nie — rzucił Ridcully i podciągnął się z powrotem na pokład.
— Ahoj, załoga! — huknął dziekan, rzucił na pokład kiść bananów i wdrapał się za nią.
— Całkiem słusznie. Jak się pływa tym warzywem, dziekanie?
— Och, Myślak Stibbons zna się na takich sprawach.
— A gdzie on jest?
— Nie poszedł przypadkiem, żeby nazbierać bananów?
Spojrzeli na plażę, gdzie kwestor układał stosy wodorostów.
— Wydawał się trochę… zdenerwowany — zauważył Ridcully.
— Nie rozumiem czemu.
Ridcully spojrzał na lśniącą w słońcu centralną górę.
— Mam nadzieję, że nie zrobiłby czegoś nierozsądnego… — powiedział.
— Nadrektorze, Myślak Stibbons jest w pełni wyszkolonym magiem! — rzekł dziekan.
— Dziękuję za tę zwięzłą i stanowczą wypowiedź, dziekanie. — Ridcully zajrzał do kabiny. — Pierwszy prymusie! Idziemy szukać Stibbonsa. Przy okazji przyprowadzimy też panią Whitlow.
Spod pokładu rozległ się rozpaczliwy krzyk.
— Pani Whitlow! Jak mogliśmy o niej zapomnieć?
— W twoim przypadku, prymusie, jedynie dzięki lodowatej kąpieli.
Jak na konia, ten poruszał się wolno. Biegł naprzód spokojnie, w stylu „mógłbym tak przez cały dzień”, wyraźnie sugerując, że kto chciałby zmusić go do szybszego tempa, musiałby zepchnąć go z urwiska. Szedł dość dziwnym krokiem, trochę szybszym od stępa, ale wolniejszym od kłusa. Efektem były lekkie, rozsynchronizowane bezwładnością wstrząsy każdego organu ciała, co sprawiało, że wszystko w Rincewindzie odbijało się od wszystkiego innego. W dodatku kiedy tylko zapomniał się na chwilę i opuszczał nogi, koń biegł dalej bez niego; musiał wtedy wyprzedzać go, stawać jak bramka w krokiecie i czekać, aż zwierzak go dogoni.
Jednak Śnieżek nie gryzł, nie wierzgał, nie tarzał się ani nie galopował po wariacku, które to cechy Rincewind kojarzył dotychczas z końmi. Kiedy zatrzymali się na noc, zwierzak oddalił się nieco i zjadł krzak pokryty liśćmi o grubości, zapachu i pozornej jadalności linoleum.
Obozowali obok czegoś, co — jak Rincewind słyszał — nazywano billybongiem, a co było tylko kręgiem zdeptanej ziemi z malutką kałużą wody pośrodku. Zielone i niebieskie ptaszki siedziały dookoła i ćwierkały radośnie w blasku zachodzącego słońca. Uciekły, gdy Rincewind położył się, by się napić, i narzekały na niego głośno z gałęzi drzew.
Kiedy usiadł, jeden z nich wylądował mu na palcu.
— Kto tu jest ślicznym ptaszkiem? — spytał Rincewind.
Ćwierkania ucichły. Na gałęziach ptaki spoglądały po sobie ze zdziwieniem. W ich małych łebkach nie było zbyt wiele miejsca na nowe idee, ale jedna właśnie się pojawiła.
Słońce z wolna opadło do horyzontu. Rincewind bardzo ostrożnie pogrzebał w spróchniałej kłodzie; znalazł kanapkę z szynką i talerz parówek koktajlowych.
Na drzewach papużki faliste zbiły się w stadko. Jedna z nich powiedziała bardzo cicho:
— Kto…
Rincewind się położył. Nawet muchy były tylko denerwujące. Jakieś owady zaczęły brzęczeć w krzakach. Śnieżek podszedł i napił się z kałuży z takim odgłosem, jaki wydaje uszkodzona pompa ssąca, która usiłuje poradzić sobie z pechowym żółwiem.
Mimo to było bardzo spokojnie.
Rincewind usiadł wyprostowany. Wiedział, co zaraz się zdarzy, kiedy wszystko wydaje się bardzo spokojne.
W mroku wśród gałęzi papużka wymamrotała cicho:
— …sicz’y ptasz…?
Odprężył się, ale tylko trochę.
— …ss sicznyy paszk…?
Nagle ptaki zamilkły.
Zatrzeszczała gałąź.
Spadomiś… spadł.
Był bliskim krewniakiem koali, choć niewiele z tego wynika. W końcu najbliższy krewniak zwykłego słonia ma rozmiar i kształt królika. U spadomisia najbardziej interesującą cechą jest jego szeroki zad, gruby i miękki, by zmaksymalizować skutki uderzenia dla ofiary, a zminimalizować dla misia. Uderzenie zwykle ofiarę ogłusza, po czym misie mogą zebrać się przy niej i pożywić. Jest to znakomita metoda polowania, gdyż pod innymi względami budowa spadomisiów nie pozwala im raczej na funkcjonowanie w roli groźnych drapieżników. Zatem doprawdy bardzo nieszczęśliwym dla siebie zbiegiem okoliczności ten konkretny spadomiś postanowił tej nocy spaść na człowieka, który mógłby mieć wypisane na czole OFIARA, ale miał także wypisane na kapeluszu słowo „Maggus”, a co ważniejsze, kapelusz ten był spiczasty.
Rincewind poderwał się na nogi i zderzył z kilkoma drzewami, trzymając oburącz rondo i usiłując zdjąć kapelusz z głowy. Udało mu się w końcu i wtedy zobaczył misia z wyjątkowo ogłupiałą miną. Strzepnął go natychmiast w krzaki. Wokół rozbrzmiewały głuche uderzenia, gdy inne spadomisie, zdezorientowane rozwojem wydarzeń, spadały na ziemię i odbijały się bezładnie.
Papużki na drzewach się przebudziły. Prosty przekaz miał już dość czasu, by przebić się do ich komórek mózgowych, więc krzyknęły:
— Kto tu jesss sicznym taszkiem?
Wirujący szaleńczo spadomiś świsnął Rincewindowi przed twarzą. Rincewind wrzasnął i pognał do Śnieżka, lądując okrakiem na końskim grzbiecie, a raczej tam, gdzie znalazłby się ów grzbiet, gdyby koń był wyższy. Śnieżek posłusznie ruszył swym nierytmicznym truchtem w ciemność. Rincewind spojrzał w dół, zaklął i pobiegł za nim.
Po chwili trzymał się już mocno grzywy, a koń sunął jak mała maszyna, zostawiając z tyłu turlające się spadomisie. Nie zwalniał, dopóki nie odjechali spory kawałek szlakiem i nie znaleźli się między krzakami niższymi niż on. Dopiero wtedy Rincewind zsunął się na ziemię.
Co za przeklęty kraj!
W mroku zatrzepotały skrzydełka i nagle krzak obsiadły małe ptaszki.
— Ko tuu jess śliczym paszkiem?
Rincewind machał na nie kapeluszem i wrzeszczał trochę, by się uspokoić. Nie pomagało. Papużki wyraźnie traktowały to jak zabawę.
— Spieszajcie! — skrzeczały.
Rincewind zrezygnował, kilka razy tupnął w ziemię i spróbował zasnąć.
Obudził go głośny dźwięk — taki wydawałby pewnie osioł przecinany piłą na połowy. Było to coś w rodzaju rytmicznego wrzasku bólu, pełnego cierpienia i rozpaczy; budził mrowienie w zębach świata.
Rincewind ostrożnie wysunął głowę ponad krzakiem.
Wiatrak obracał się na wietrze, kierując w tę i tamtą stronę, kiedy przypadkowe podmuchy uderzały w jego płetwę ogonową.
Rincewind widział już więcej takich, rozrzuconych po okolicy. Myślał wtedy: Skoro cała woda jest pod ziemią, to całkiem niezły pomysł…
U podstawy wiatraka kręciło się stadko owiec. Kiedy podchodził, nie rozbiegły się, ale obserwowały go czujnie. Po chwili zrozumiał dlaczego — koryto pod pompą było puste. Wiatrak kręcił się, wydając swe żałosne zgrzyty, ale z rury nie ciekła woda.
Spragnione owce patrzyły na Rincewinda z nadzieją.
— Eee… Czego się na mnie gapicie? — burknął. — Jestem magiem, a my, magowie, nie jesteśmy specjalistami od maszyn.
Nie, ale powinniśmy być specjalistami od magii, odezwał się oskarżycielski głos w jego umyśle.
— Sprawdzę, może coś się obluzowało — mruknął. — Albo co…
Ponaglany wyczekującymi spojrzeniami owiec, wspiął się na rozklekotaną wieżę, usiłując wyglądać fachowo. Wydawało się, że wszystko jest na miejscu, tyle że mechaniczny jęk rozbrzmiewał głośniej.
— Nie widzę…
Wewnątrz konstrukcji pękło nagle coś udręczonego poza granice wytrzymałości. Zadygotała, a wiatrak zawirował swobodnie, ciągnąc odłamany pręt, który z każdym obrotem osi tłukł wściekle w obudowę.
Rincewind na wpół spadł, na wpół ześliznął się na ziemię.
— Wygląda to na jakąś usterkę techniczną — wymamrotał. Kawał kutego żelastwa uderzył w piasek u jego stóp. — Chyba powinien się tym zająć wykwalifikowany rzemieślnik. Jeśli ja zacznę tu grzebać, na pewno unieważnią gwarancję…
Trzaski z góry sprawiły, że zanurkował pod pierwszą dogodną osłonę, którą okazała się dość zaskoczona owca. Kiedy hałas ucichł, wiatrak toczył się przez zarośla. Co do reszty, jeśli wewnątrz były wcześniej jakieś części nadające się do obsługi przez użytkownika, to bardzo wyraźnie już tam nie pozostały.
Rincewind zdjął kapelusz, by otrzeć czoło, ale nie był dostatecznie szybki. Różowy język przejechał mu po twarzy jak wilgotny papier ścierny.
— Aj! O rety! Rzeczywiście chce wam się pić, co? — Wcisnął kapelusz aż na uszy, na wszelki wypadek. — Szczerze mówiąc, i ja bym coś łyknął…
Odepchnął na bok kilka owiec i znalazł odłamany kawałek wiatraka.
Brnąc z niejakim wysiłkiem przez masę milczących ciał, dotarł do miejsca nieco niżej położonego niż okoliczne zarośla, gdzie rosło kilka drzew o liściach wyglądających odrobinę bardziej świeżo niż u pozostałych.
— Aj! Orr-ty! — ćwierkały dookoła ptaki.
Dwie, najwyżej trzy stopy powinny wystarczyć, pomyślał, odrzucając na bok czerwoną ziemię. Właściwie to niezwykłe — ta woda pod ziemią w miejscu, gdzie nigdy nie pada. Cały ten kontynent chyba unosi się na wodzie.
Na głębokości trzech stóp grunt był zaledwie wilgotny. Rincewind westchnął i kopał dalej.
Stał już w wykopie sięgającym mu piersi, kiedy pierwsza strużka przesączyła mu się między palcami nóg. Owce walczyły o dostęp do mokrej ziemi, którą wyrzucał na powierzchnię. Gdy patrzył, kałuża wsiąkła bez śladu.
— Hej, ty! Wracaj!
— Hajty wrrraca! — wrzasnęły papużki w zaroślach.
— Zamknijcie się!
— Zamkijesie! Kto tu jess siczny ptaszkiem?
Zaimprowizowaną łopatą wyrzucał ziemię, próbując dogonić uciekającą wodę. Prześcignął ją parę cali głębiej. Machał dalej, aż sięgała mu do kolan, przeciągnął kapelusz przez błotnistą ciecz, wygramolił się z dołu i pobiegł, kapiąc na ziemię. Po chwili opróżnił kapelusz do koryta.
Owce stłoczyły się wokół, walcząc w milczeniu o dojście do warstewki wilgoci.
Rincewind nalał jeszcze dwa kapelusze, a potem woda zniknęła.
Z połamanego wiatraka wyrwał drabinę, wrzucił ją do dziury i sam skoczył za nią. Wilgotna ziemia wylatywała w górę, gdy kopał zawzięcie, a każda mokra gruda, gdy tylko uderzyła o grunt, ściągała stada much i ptaszków.
Udało mu się przenieść jeszcze kilkanaście kapeluszy, nim dół sięgnął głębiej niż drabina. Przez ten czas do wodopoju przywędrowały również krowy i zza głów nie było już widać wody. Dźwięk brzmiał tak, jakby słomka badała resztki największego koktajlu mlecznego świata.
Rincewind po raz ostatni zajrzał do dziury i właśnie wtedy zniknęła ostatnia kropla.
— Dziwny kraj — mruknął pod nosem.
Podszedł do miejsca, gdzie w skąpym cieniu krzaka czekał Śnieżek.
— Nie chce ci się pić? — zapytał.
Śnieżek parsknął i potrząsnął grzywą.
— No tak… Może masz w sobie coś z wielbłąda. Na pewno nie jesteś całkiem koniem, to oczywiste.
Śnieżek przesunął się w bok i przypadkiem nadepnął Rincewindowi na nogę.
Koło południa ich trakt przeciął się z innym, o wiele szerszym. Odciski kopyt i koleiny sugerowały, że ruch jest tu większy. Ucieszony Rincewind podążył nim między gęściejszymi kępami drzew, zadowolony z cienia.
Minął następny zgrzytający wiatrak otoczony przez stadko czekających cierpliwie krów.
Dalej znów rosły krzaki, a potem teren wznosił się ku pradawnym górom kruszącej się pomarańczowej skały.
Przynajmniej mają tu wiatr, pomyślał. Na bogów, czy kropla deszczu to zbyt wiele? Przecież nie może nigdy nie padać… Wszędzie pada od czasu do czasu. Woda musi najpierw ścieknąć z nieba, zanim znajdzie się pod ziemią, prawda?
Zatrzymał się, bo za sobą na szlaku usłyszał tętent licznych kopyt.
Stado koni bez jeźdźców wybiegło zza zakrętu w pełnym galopie. Kiedy mijały Rincewinda, zobaczył na czele rumaka zbudowanego według najsmuklejszych linii, jakie w życiu oglądał, rumaka poruszającego się tak, jak gdyby miał specjalną umowę z grawitacją. Stado rozdzieliło się i ominęło Rincewinda, jakby był głazem w strumieniu. A potem były już tylko cichnącym w chmurze kurzu tętentem.
Śnieżek rozdął nozdrza. Kołysanie zwiększyło częstotliwość, kiedy przyspieszył kroku.
— Ach, tak? — zapytał Rincewind. — Nic z tego, koleś. Nie możesz się bawić z dużymi chłopcami. Nie ma zmartwienia.
Chmura ledwie zdążyła opaść, kiedy z tyłu znowu rozległ się tętent i zza łuku wypadła grupa jeźdźców. Przejechali obok, nie zwracając na Rincewinda uwagi. Zwolnił tylko ostatni z nich.
— Widziałeś, koleś, jak przejeżdża tędy kupa koni?
— Tak, koleś. Nie ma zmartwienia, nie ma zmartwienia, nie ma zmartwienia.
— Prowadził je taki duży brązowy źrebak?
— Tak, koleś. Nie ma zmartwienia, nie ma zmartwienia.
— Stary Wyrzut obiecuje, że zapłaci sto golców temu, kto je złapie. Ale nie ma szans, przed nami same kaniony!
— Nie ma zmartwienia.
— Na czym to jedziesz? Na desce do prasowania?
— Ehm, przepraszam bardzo… — zaczął Rincewind, gdy jego rozmówca znów ruszył w pościg. — Czy to właściwa droga do Ros…?
Pył kłębił się nad traktem.
— Co się stało z powszechnie znaną iksjańską gościnnością i uczynnością, co?! — wykrzyknął Rincewind już w pustkę.
Kiedy wjechał między góry, spomiędzy drzew na stokach słyszał krzyki i trzaskanie batów. W pewnym momencie dzikie konie znowu wypadły na szlak, nie zauważając go nawet w pędzie, ale tym razem Śnieżek zboczył z drogi i podążył śladem wyłamanych krzaków.
Rincewind nauczył się już, że szarpanie za wodze prowadzi tylko do bólu ramion. Aby zatrzymać tego niskiego konia, kiedy nie chciał się zatrzymać, trzeba byłoby chyba zeskoczyć, pobiec do przodu i wykopać przed nim rów.
I znowu jeźdźcy pojawili się za Rincewindem i wyprzedzili go galopem; piana ściekała z końskich pysków.
— Przepraszam, czy jestem na właściwej drodze…?
Zniknęli.
Dogonił ich dziesięć minut później przy kępie jarzębów. Kręcili się bezładnie, a przywódca wrzeszczał na nich.
— Pytałem, czy ktoś mógłby mi… — zaczął.
I wtedy zobaczył, dlaczego się zatrzymali — skończyło im się naprzód. Teren opadał do kanionu; tylko kilka kęp trawy i parę krzaków trzymało się stromego urwiska.
Śnieżek wydął nozdrza i nie zwalniając nawet, biegł dalej w dół zbocza.
Rincewind wiedział, że koń powinien się ześliznąć. Więcej nawet — powinien spaść. Ściana była niemal pionowa. Nawet kozice próbowałyby przejść po niej tylko powiązane liną. Wokół spadały kamyki, a parę większych odbiło się od karku Śnieżka, który jednak truchtał z tą samą zwodniczą prędkością, jaką stosował na płaskim gruncie. Rincewind ograniczył się do trzymania go i wrzeszczenia.
W połowie drogi na dół zobaczył, jak dzikie stado przebiega galopem przez kanion, zakręca wokół skały i znika między urwiskami.
W gradzie kamyków Śnieżek dotarł na dno wąwozu i zatrzymał się na chwilę.
Rincewind zaryzykował otwarcie oka. Konik znów rozdął nozdrza, gdy spoglądał wzdłuż wąskiego kanionu. Niepewnie uderzył kopytem o ziemię. Potem przyjrzał się oddalonej o kilka sążni, budzącej zawrót głowy przeciwległej ścianie.
— Och, nie… — jęknął Rincewind. — Błagam, nie…
Próbował rozplątać nogi, ale zetknęły się pod brzuchem Śnieżka i zaczepiły o siebie stopami.
Na pewno robi coś z grawitacją, mówił sobie, kiedy Śnieżek wbiegł truchtem na stok, jakby nie była to ściana, lecz najwyżej coś w rodzaju pionowej podłogi. Korki wiszące u kapelusza uderzyły Rincewinda w nos.
A przed… nad nimi czekała przewieszka.
— Nie, proszę, nie, nawet nie próbuj…
Zamknął oczy. Czuł, że Śnieżek staje, i odetchnął z ulgą. Zaryzykował spojrzenie w dół — szerokie kopyta stały mocno na twardej, płaskiej skale.
Żadne korki nie wisiały z przodu kapelusza.
Z lękiem i rosnącą z wolna grozą Rincewind skierował wzrok w kierunku, o którym zawsze myślał jak o górze.
Twarda skała leżała również nad nim. Tylko że była bardzo, bardzo daleko. A korki zwisały wszystkie do góry… albo na dół.
Śnieżek stał na dolnej powierzchni przewieszki, wyraźnie podziwiając widoki. Rozdął nozdrza i machnął grzywą.
On spadnie, pomyślał Rincewind. Za moment uświadomi sobie, że stoi do góry nogami, i spadnie, a sądząc po wysokości, rozbryźnie się. Na mnie…
Śnieżek chyba podjął jakąś decyzję, ponieważ ruszył dalej po krzywiźnie przewieszki.
Korki zatoczyły łuk i stuknęły o twarz Rincewinda, a także — o radości! — wszystkie drzewa miały te swoje zielone kawałki skierowane do góry. Tyle że były to raczej szare kawałki.
Rincewind spojrzał ponad wąwozem na jeźdźców.
— Hej tam! — zawołał i machnął w powietrzu kapeluszem, gdy Śnieżek ruszył przed siebie. — Chyba zaraz wypuszczę węża w kolorze! — dodał i zwymiotował.
— Hej, szefuniu! — odkrzyknął mu ktoś.
— Tak?
— To był rzyg!
— Jasne! Nie ma zmartwienia!
Okazało się, że ten fragment płaskiego terenu jest tylko grzbietem między dwoma kanionami. Kolejne pionowe urwisko czekało przed nimi… albo pod nimi. Ale ku uldze Rincewinda Śnieżek skręcił w ostatniej chwili i potruchtał wzdłuż krawędzi.
— Och nie, błagam…
Przewrócone drzewo tworzyło kładkę nad przepaścią. Była bardzo wąska, lecz Śnieżek wbiegł na nią, nie zwalniając kroku.
Oba końce pnia podskakiwały na brzegach przepaści. Posypały się odłamki skały. Śnieżek przeskoczył nad szczeliną jak piłeczka i zszedł po drugiej stronie akurat w chwili, gdy pień drzewa zakołysał się i runął w dół.
— Proszę, nie…
Tutaj nie było urwiska, jedynie zbocze luźnych kamieni. Śnieżek wylądował między nimi i rozdął nozdrza, gdy całe rumowisko zaczęło się zsuwać.
Rincewind zobaczył, jak stado galopuje po wąskim dnie kanionu, daleko w dole.
Większe głazy toczyły się obok, podskakując, a koń pędził w dół w swojej prywatnej lawinie. Jeden czy dwa wyskoczyły i wyprzedziły ich, roztrzaskując się na dnie tuż za ostatnimi końmi ze stada.
Oszołomiony ze strachu i wstrząsów Rincewind zobaczył, że kanion jest ślepy. Na końcu wznosiła się następna skalna ściana…
Głaz spadał na głaz, budując nierówny mur w poprzek kanionu. I kiedy ostatni kamień wbił się na swoje miejsce, Śnieżek wylądował na nim niemal tanecznym skokiem.
Popatrzył na uwięzione, biegające bezładnie konie, i rozdął nozdrza. Rincewind był całkiem pewien, że konie nie potrafią chichotać pogardliwie, ale ten konkretny emanował aurę pogardliwej chichotliwości.
Dziesięć minut później dotarli na miejsce jeźdźcy. Do tego czasu stado było już niemal potulne.
Spojrzeli na konie. Spojrzeli na Rincewinda, który uśmiechnął się przerażająco i powiedział:
— Nie ma zmartwienia.
Bardzo powoli nie spadł ze Śnieżka. Po prostu wychylał się na bok, ze stopami nadal splecionymi razem, aż delikatnie stuknął głową o ziemię.
— To była wściekle piękna jazda, koleś!
— Czy ktoś mógłby rozdzielić mi nogi? Obawiam się, że mogły się stopić razem.
Dwóch jeźdźców zeskoczyło z siodeł i z pewnym wysiłkiem uwolniło Rincewinda.
— Wymień cenę za tego małego demona, koleś! — zaproponował Wyrzut.
— Ee… trzy… no… golce? — odpowiedział oszołomiony Rincewind.
— Co? Za takiego twardego, małego demona? Musi być wart przynajmniej parę setek!
— Trzy golce to wszystko, co mam.
— Tak se myślę, że parę tych kamieni przywaliło mu po łbie — odezwał się jeden z ludzi, którzy podtrzymywali Rincewinda.
— Znaczy się, chcę go od ciebie odkupić, szefuniu… — tłumaczył cierpliwie Wyrzut. — Proponuję… dwie setki golców, worek żarcia i podrzucimy cię na drogę do… Gdzie to on chciał dojechać, Clancy?
— Rospyepsh — wymamrotał Rincewind.
— Wcale nie chcesz jechać do Rospyepsh — zapewnił go Wyrzut. — Nic tam nie ma oprócz bandy bigotów i biurokratów.
— Nie szkodzi; lubię papugi — mruknął Rincewind; miał nadzieję, że go puszczą i znowu będzie mógł przytrzymać się ziemi. — Eee… jak będzie po iksjańsku, kiedy ktoś dostaje szału ze zmęczenia i zaraz zwali się jak kawał mięsa bez kości?
Jeźdźcy spojrzeli po sobie pytająco.
— To nie będzie „wyhaczony jak stukacz torbacza”?
— Nie, nie, nie, to jest wtedy, kiedy się zaliczy krętacza, nie? — poprawił Clancy.
— Co? Ślag, nie! Zaliczyłeś krętacza, kiedy… kiedy… tak, kiedy… no właśnie, kiedy twój nos… Moment, to przecież „nagiąć mądralę”…
— Ehm… — Rincewind chwycił się za głowę.
— Co? „Nagiąć mądralę” to znaczy mieć uszy zalane pod wodą. — Clancy był trochę niepewny, ale po chwili jak gdyby się zdecydował. — Tak jest, zgadza się.
— Nie, koleś, to jest „gongać jak opos spod pachy”.
— Przepraszam bardzo… — wtrącił Rincewind.
— Nie pasuje. „Gongasz jak opos spod pachy”, kiedy szamasz chrupa. Kiedy uszy masz zapchane jak czajnik Mudjee po tygodniu samych piątków, to jesteś „zawalony jak muł Morgana”.
— Nie, chodzi ci o „weselszy niż muł Morgana na czekoladzie”…
— Masz na myśli „szybszy niż muł Morgana po pasztecie z kruka”.
— To znaczy jaki szybki? — zainteresował się Rincewind. — Dokładnie?
Wszyscy spojrzeli na niego.
— Smaczniejszy niż węgorz w jamie węży, koleś! — odparł Clancy. — Co jest, nie rozumiesz po ludzku?
— No… — zgodził się któryś z mężczyzn. — Może i potrafi jeździć, ale jest głupszy niż…
— Niech nikt nic nie mówi! — krzyknął Rincewind. — Czuję się już o wiele lepiej, jasne? Po prostu… No dobra, dobra. — Obciągnął podartą szatę i poprawił kapelusz. — Gdybyście dostarczyli mnie na drogę do Rospyepsh, to nie będę wam zabierał więcej czasu. Zatrzymajcie Śnieżka. Może spać gdzieś na suficie albo co.
— O nie, mój panie — sprzeciwił się Wyrzut. Sięgnął do kieszeni koszuli, wyjął plik banknotów, polizał kciuk i odliczył dwadzieścia. — Zawsze płacę swoje długi. Może zostaniesz najpierw trochę z nami? Przydałby się nam jeszcze jeden jeździec, a samotna droga nie jest łatwa. Strażnicy buszu się tam kręcą.
Rincewind znowu potarł skronie. Teraz, kiedy rozmaite organy wewnętrzne chwiejnie powróciły na swoje przybliżone miejsca, odczuwał tylko zwykły, ogólny, dyskretny strach.
— Nie muszą się mną przejmować — zapewnił. — Obiecuję nie rozpalać ognisk i nie karmić zwierząt. Właściwie, choć mówię, że obiecuję, to zwykle one same usiłują się mną karmić.
Wyrzut wzruszył ramionami.
— Byle tylko nie było tam tych nieszczęsnych spadomisiów — dodał Rincewind.
Mężczyźni roześmiali się chórem.
— Spadomisie? Kto ci naopowiadał głupot o spadomisiach?
— O co wam chodzi?
— Nie ma czegoś takiego jak spadomisie! Ktoś musiał ci zrobić dowcip, koleś!
— Co? One miały… robiły… — Rincewind zamachał ręką. — Robiły „bęc, bęc!” dookoła… z takimi wielkimi zębami…
— Wychodzi, żeś jest bardziej zwariowany niż muł Morgana, koleś! — stwierdził Clancy.
Wszyscy zamilkli.
— To znaczy jak zwariowany? — spytał Rincewind.
Clancy oparł się o łęk siodła i spojrzał nerwowo na towarzyszy.
— No, to…
— Tak?
— To jest… jest… — Wykrzywił się. — Znaczy…
— Bar… — podpowiedział Rincewind.
— Bar… — powtórzył Clancy, chwytając tę sylabę niczym linę ratunkową.
— Hm…
— Bar… dzo…
— Dobrze idzie, mów dalej…
— Bar… dzo… zwariowany? — dokończył Clancy.
— Brawo! Widzisz? O wiele łatwiej — pochwalił go Rincewind. — Ktoś tu wspominał o jedzeniu?
Wyrzut skinął na jednego ze swoich ludzi, który wręczył Rincewindowi worek.
— Jest tam piwo, jarzyny i różne takie, a że jesteś porządnym gościem, dodaliśmy ci też puszkę dżemu.
— Agrestowy?
— Tak.
— Zastanawia mnie twój kapelusz — dodał jeszcze Wyrzut. — Po co te korki dookoła?
— Przeganiają muchy.
— I to działa?
— Pewnie że nie — stwierdził Clancy. — Gdyby działało, ktoś by już to wymyślił.
— Właśnie. To ja — odparł Rincewind. — Nie ma zmartwienia.
— Wyglądasz w tym trochę jak drongo, koleś…
— Nie szkodzi. W którą stronę do Rospyepsh?
— Skręcisz w lewo przy wylocie kanionu, koleś.
— I to wszystko?
— Możesz znowu zapytać, jak spotkasz strażników buszu.
— Mają tam jakąś chatę czy posterunek?
— Są… No, pamiętaj tylko, że znajdą cię, jeśli się zgubisz.
— Naprawdę? No tak, to pewnie ich obowiązek. Miłego dnia.
— Trzymaj się.
— Nie ma zmartwienia.
Patrzyli, jak Rincewind znika wśród skał.
— Nie przejął się specjalnie, nie?
— Był trochę gujegur, gdyby mnie kto pytał.
— Clancy?
— Tak, szefie?
— Wymyśliłeś to, prawda?
— No…
— Wymyśliłeś jak ślag, Clancy!
Clancy zrobił zakłopotaną minę, ale zaraz się zbuntował.
— No dobra — rzekł z irytacją. — A co z tym, którego sam użyłeś wczoraj, „zarobiony jak jednoręki cieśla w Klapagurze”?
— A co z tym?
— Sprawdziłem w atlasie i nie ma takiego miejsca.
— Jest jak ślag!
— Nie ma. A zresztą nikt by nie zatrudnił jednorękiego cieśli, nie? Więc by nie był zarobiony, nie?
— Posłuchaj no, Clancy…
— Poszedłby na ryby albo co, nie?
— Clancy, mamy wykuwać nowy język w tych dzikich pustkowiach…
— Pewnie ktoś musiałby mu pomóc, żeby założyć przynętę, ale…
— Clancy, może byś tak się zamknął i poszedł po konie?
Dwadzieścia minut zajęło im odtoczenie na bok dostatecznej liczby głazów. Pięć minut później wrócił Clancy.
— Nie możemy znaleźć tego małego drania, szefie. A zaglądaliśmy pod wszystkie inne.
— Przecież nie mógł nas ominąć!
— Mógł, szefie. Widziałeś, jak zasuwa po tych urwiskach. Pewnie jest już o całe mile stąd. Chcesz, żebym pojechał za tym gościem?
Wyrzut zastanowił się chwilę i splunął.
— Nie, mamy źrebaka. Jest wart tego szmalu.
Spojrzał w zadumie w głąb kanionu.
— Dobrze się czujesz, szefie?
— Clancy, kiedy wrócimy na farmę, skoczysz do miasta, zajrzysz do hotelu Sielanka i przywieziesz wszystkie korki, jakie mają. Jasne?
— Myślisz, szefie, że to zadziała? Bo on był dziwak jak…
Spojrzenie szefa kazało Clancy’emu urwać w pół zdania.
— No, niezły był z niego dziwak — dokończył.
— Dziwak, to fakt… Ale i mądrala. Muchy na nim nie siadały.
Za nimi, w chaosie głazów i suchych krzaków na końcu wąwozu, rysunek małego konia zmienił się w rysunek kangura, a potem rozpłynął na skale.
Najgorsze przy wściekaniu się na Mustruma Ridcully’ego było to, że on wcale tego nie zauważał. Magowie, kiedy napotykali jakieś niebezpieczeństwo, natychmiast zatrzymywali się i kłócili między sobą, z jakim dokładnie typem niebezpieczeństwa mają do czynienia. Zanim wszyscy w grupie wreszcie zrozumieli, stawało się ono albo niebezpieczeństwem, w którym możliwe wyjścia są tak bardzo wyraźnie oczywiste, że człowiek natychmiast próbuje jednego z nich lub ginie, albo też nudziło się i odchodziło sobie. Nawet niebezpieczeństwo ma swoją dumę.
Za chłopięcych lat Myślak wyobrażał sobie magów jako potężnych półbogów, zdolnych skinieniem palca przemienić świat. Potem urósł i odkrył, że są nużącymi staruszkami, martwiącymi się o stan własnych stóp, i nawet jeśli przypadkiem stanęli na pierwszej linii, kłócili się o wszystko, także o pochodzenie frazy „stać na pierwszej linii”.
Nigdy nie przyszło mu do głowy, że ewolucja działa na wiele sposobów. Na ścianach starych budynków wciąż były widoczne głębokie blizny świadczące o tym, co się dzieje, kiedy pojawia się ten drugi typ magów.
Nogi niosły go, niemal bez udziału świadomości, wijącą się lekko ścieżką na zboczu góry. Dziwne stworzenia zerkały na niego z poszycia po obu stronach. Niektóre przypominały…
Magowie myślą w terminach z książek i teraz właśnie jedna wypełzła z regałów pamięci Myślaka. Dostał ją w prezencie, kiedy był mały. I wciąż jeszcze miał ją gdzieś, zapakowaną w tekturowe pudło[15].
Składała się z mnóstwa niedużych kart na spiralnym grzbiecie. Na każdej z nich namalowano głowę, tułów albo ogon jakiegoś zwierzęcia. Ktoś dostatecznie znudzony mógł tasować je i przekładać, tak że otrzymywał — powiedzmy — stworzenie z głową konia, tułowiem chrząszcza i rybim ogonem. Okładka obiecywała „godziny dobrej zabawy”, chociaż po pierwszych trzech minutach człowiek zaczynał się zastanawiać, kto potrafi ciągnąć tę zabawę godzinami. I czy możliwie łagodne uduszenie go już teraz nie zaoszczędzi w przyszłych latach wielu kłopotów Wydziałowi Zabójstw Seryjnych. Myślak jednak bawił się godzinami.
Niektóre ze stwo… z tych rzeczy w poszyciu wyglądały właśnie tak, jak wyjęte ze stronic tamtej książki. Były ptaki z dziobami długimi jak całe ich ciało. Były pająki wielkości dłoni. Tu i tam powietrze migotało jak woda. Opierało się delikatnie, kiedy Myślak próbował przez nie przejść, a potem go przepuszczało, ale ptaki i owady jakoś nie miały ochoty lecieć jego śladem.
I wszędzie widział chrząszcze.
W końcu ścieżka łagodnymi zakosami dotarła na sam szczyt. Była tam malutka dolinka, tuż pod wierzchołkiem. Na jej przeciwnym końcu otwierało się szerokie wejście do jaskini, rozjaśnione padającym z wnętrza błękitnym światłem.
Duży chrząszcz zabrzęczał Myślakowi koło ucha.
Otwór prowadził do wielkiej komory wypełnionej mglistym błękitnym oparem. Pojawiały się w nim sugestie cieni. Były też dźwięki: gwizdy, ciche zgrzyty, czasem jakieś stuki czy brzęki świadczące o tym, że gdzieś we mgle wre praca.
Myślak strzepnął chrząszcza, który wylądował mu na policzku, i przyjrzał się obiektowi przed sobą.
Była to przednia połowa słonia.
Druga połowa słonia, wbrew wszelkiemu prawdopodobieństwu zachowująca równowagę na dwóch tylnych nogach, stała o kilka sążni dalej. Między nimi była… reszta słonia.
Myślak Stibbons zawsze sądził, że jeśli rozciąć słonia na połowy i wybrać z niego środek, otrzyma się… no, bałagan. Tylko że tutaj nie dostrzegł żadnego bałaganu. Różowe i fioletowe rurki rozwijały się równo na warsztacie. Niska drabinka prowadziła do kolejnej złożonej plątaniny rurek i pokaźnych organów. Odnosiło się ogólne wrażenie, że trwa tu metodyczna praca. Nie była to groza słonia po wybuchowej śmierci — to był słoń na etapie konstrukcji.
Małe obłoczki światła spłynęły spiralami ze wszystkich zakątków groty, zawirowały przez chwilę i zmieniły się w boga ewolucji, który stał na drabinie.
Zamrugał na widok Myślaka.
— Ach, to ty — powiedział. — Jedna ze spiczastych istot. Możesz mi powiedzieć, co się dzieje, kiedy robię tak?
Sięgnął do wnętrza przestronnych głębi przedniej połowy. Uszy słonia się poruszyły.
— Uszy machają… — pisnął Myślak.
Bóg wynurzył się rozpromieniony.
— Niewiarygodne, jak trudno osiągnąć taki efekt — wyznał. — A ogólnie… Co o nim sądzisz?
Myślak przełknął ślinę.
— Jest… bardzo dobry — wykrztusił.
Odstąpił o krok, wpadł na coś, odwrócił się i spojrzał w rozwartą paszczę wielkiego rekina umocowanego w kolejnym… no cóż, musiał o tym myśleć jako czymś w rodzaju biologicznego rusztowania.
Rekin przewrócił okiem w jego stronę. Kawałek dalej składany był o wiele większy wieloryb.
— Naprawdę dobry, prawda? — ucieszył się bóg.
Myślak usiłował się skupić na słoniu.
— Chociaż… — zaczął.
— Tak?
— Czy jest pan całkiem pewien co do kółek?
Bóg się zaniepokoił.
— Myślisz, że są za małe? Nie całkiem odpowiednie dla veldtu?
— No, raczej nie…
— Wiesz, bardzo trudno jest zaprojektować organiczne koło — wyjaśnił bóg z wyrzutem. — To małe arcydzieła.
— A nie wydaje się panu, że ruszanie nogami byłoby prostsze?
— Och, do niczego byśmy nie doszli, gdybym tylko kopiował wcześniejsze pomysły. Dywersyfikuj i wypełniaj wszystkie nisze, oto klucz do sukcesu.
— Ale czy leżenie na boku w jamie z błotem, z kołami kręcącymi się w powietrzu, to aż tak ważna nisza? — spytał Myślak.
Bóg popatrzył na niego, a potem przyjrzał się smętnie na wpół ukończonemu słoniowi.
— Może gdybym dał większe opony? — spytał z nadzieją, ale głosem zupełnie nadziei pozbawionym.
— Nie wydaje mi się.
— Cóż, pewnie masz rację. — Dłonie małego boga zadrżały. — Sam nie wiem. Staram się dywersyfikować, ale czasami to niezmiernie trudne…
Nagle przebiegł przez zastawioną jaskinię w stronę wielkich wrót na drugim końcu. Otworzył je.
— Przepraszam, ale po prostu muszę jakiegoś zrobić — wyjaśnił. — Uspokajają mnie, wiesz…
Myślak podążył za nim. Grota za wrotami była o wiele większa i jaskrawo oświetlona. W powietrzu pełno było niedużych, błyszczących przedmiotów unoszących się milionami jak paciorki na niewidzialnych nitkach.
— Chrząszcze? — zdziwił się Myślak.
— Nie ma to jak chrząszcz na depresję — odparł bóg. Stanął przy dużym metalowym biurku, zaczął nerwowo otwierać szuflady i wyciągać pudełka. — Możesz mi podać to pudło czułków? Stoi tam na półce. Tak, nic lepiej od chrząszcza nie poprawia nastroju. Czasami myślę sobie, że tylko o to w tym wszystkim chodzi.
— Jakim wszystkim?
Bóg szerokim gestem machnął ręką.
— Wszystkim — wyjaśnił z satysfakcją. — W całym tym świecie. Drzewa, trawa, kwiaty… Jak myślisz, po co powstały?
— No, nie sądziłem, że dla chrząszczy — zapewnił Myślak. — A co z takim, no… z takim słoniem, na przykład?
Bóg trzymał już w dłoni na wpół wykończonego chrząszcza. Był zielony.
— Gnój — oznajmił tryumfalnie.
Żadna głowa przykręcana do ciała nie powinna wydawać dźwięku korka wciskanego do butelki, ale głowa chrząszcza w rękach boga właśnie to zrobiła.
— Co? — zdumiał się Myślak. — To chyba sporo kłopotów tylko po to, żeby uzyskać gnój…
— Obawiam się, że tak właśnie działa ekologia.
— Nie, nie, to przecież nie może być prawda. A co z wyższymi formami życia?
— Wyższymi? — zdziwił się bóg. — Masz na myśli… ptaki?
— Nie, chodzi mi… — Myślak zawahał się. Bóg wydawał się zadziwiająco niezainteresowany magami, może z powodu ich braku podobieństwa do chrząszczy, i Myślak dostrzegał już przed sobą rozmaite teologiczne nieprzyjemności. — Takie jak… małpy — dokończył.
— Małpy? Tak, bardzo zabawne, przyznaję, i oczywiście chrząszcze muszą mieć jakieś rozrywki, ale… — Bóg spojrzał na niego i nagle niebiańskie światło zaświtało mu w głowie. — Ojej, nie sądzisz chyba, że one są celem tego całego interesu, co?
— Zakładałem właściwie…
— Coś takiego… Celem całego interesu jest to, żeby całym interesem być. Chociaż… — Pociągnął nosem. — Jeśli uda się załatwić to samymi chrząszczami, nie będę się skarżył.
— Ale przecież z pewnością celem… To znaczy, czy nie byłoby przyjemnie, gdyby w efekcie pojawiło się jakieś stworzenie, które zacznie o wszechświecie… myśleć?
— Bez przesady. Nie chcę, żeby cokolwiek w tym wszystkim grzebało — oznajmił cierpko bóg. — Mogę cię zapewnić, że jest tu wystarczająco wiele łat i szwów, by jakiś mądrala nie wyszukiwał następnych. Nie, bogowie z kontynentów tyle przynajmniej dobrze wymyślili. Inteligencja jest jak nogi: masz za dużo, to się potkniesz. Moim zdaniem sześć jest mniej więcej odpowiednią liczbą.
— Ale przecież w ostatecznym rozrachunku jedna istota mogłaby…
Bóg wypuścił z ręki swój najnowszy twór. Zielony chrząszcz wzleciał w górę i brzęcząc, przefrunął wzdłuż niezliczonych rzędów chrząszczy, by zająć miejsce między dwoma prawie — choć niecałkowicie — identycznymi.
— Doszedłeś do tego jednak, co? No cóż, właściwie masz rację. Widzę, że posiadasz całkiem sprawny mózg… A niech to!
Coś zalśniło w powietrzu i obok boga pojawił się ptak. Był wyraźnie żywy, ale zupełnie nieruchomy, jakby utrwalony w locie. Wokół niego migotał błękitny blask.
Bóg westchnął, sięgnął do kieszeni i wyjął najbardziej skomplikowane narzędzie, jakie Myślak w życiu oglądał. Elementy, które dało się zobaczyć, sugerowały, że są też inne, jeszcze dziwniejsze, których nie widać. Prawdopodobnie tym lepiej.
— Jednakże… — Bóg odciął ptakowi dziób; błękitna aureola natychmiast zamknęła się nad otworem. — Jednakże, jeśli mam się zająć czymś naprawdę poważnym, muszę jakoś zorganizować to wszystko. A ostatnio ciągle się męczę z dziobami…
— Rozumiem, że te łodziowe rośliny…
— Wielkie dzioby, krótkie dziobki, dzioby do wydłubywania robaków z kory, dzioby do rozłupywania orzechów, dzioby do jedzenia owoców… Powinny same ewoluować. Przecież o to w tym wszystkim chodzi. Nie może być tak, że bez przerwy muszę sam coś naprawiać.
Bóg machnął ręką i obok niego pojawiło się coś w rodzaju gabloty z ptasimi dziobami. Wybrał jeden — według Myślaka zupełnie podobny do tego, który przed chwilą usunął — i za pomocą swojego narzędzia umocował do wiszącego nieruchomo ptaka. Błękitne lśnienie objęło dziób na chwilę, a potem ptak zniknął. W chwili, kiedy znikał, Myślak miał wrażenie, że dostrzega, jak skrzydła zaczynają się poruszać.
I w tej właśnie chwili zrozumiał, że mimo wyraźnej obsesji boga na punkcie chrząszczy, tu zawsze chciał trafić. Tutaj, na pierwszą linię szpicy postępu zaawansowanej nauki.
Został magiem, bo wydawało mu się, że magowie wiedzą, jak działa wszechświat. Tymczasem Niewidoczny Uniwersytet okazał się duszny i zacofany.
Weźmy choćby tę historię z oswojoną błyskawicą. Dało się wykazać, że to działa. Przecież sprawił, że kwestorowi włosy stanęły dęba, a iskry strzelały z palców, choć użył tylko jednego kota i paru bursztynowych prętów. Jego absolutnie rozsądny plan wykorzystania kilku tysięcy kotów przywiązanych do wielkiego koła, które by wirowało, muskając setki prętów, został odrzucony ze śmiesznego powodu, że takie urządzenie będzie zbyt hałaśliwe. Starannie opracowany program rozszczepienia thaumu, co by zagwarantowało niewyczerpane źródło taniej i czystej magii, trafił na półkę, ponieważ całkiem bezsensownie uznano, że wprowadzi niepotrzebny bałagan. I to nawet kiedy przedstawił obliczenia dowodzące, że szansa, by cały proces całkowicie zniszczył świat, nie jest większa niż prawdopodobieństwo najechania przez powóz przy przechodzeniu ulicy. To naprawdę nie jego wina, że powiedział to akurat wtedy, gdy przed uniwersytetem zderzyło się naraz sześć wozów.
Tutaj dostrzegł możliwość działania, które miało sens. Poza tym miał wrażenie, że widzi, w którym miejscu bóg się myli.
— Bardzo przepraszam — odezwał się. — Czy nie potrzebuje pan asystenta?
— Szczerze powiem, że wszystko to zaczyna się rozłazić — mówił bóg, który w konkurencji niesłuchania dorównywał klasą magom. — I po prawdzie doszedłem już do etapu, kiedy przydałby mi się…
— Ależ to niezwykłe miejsce!
Myślak przewrócił oczami. Jedno dało się powiedzieć o magach: kiedy trafiali w jakieś miejsce, które było naprawdę niezwykłe, informowali o tym. Głośno.
— O… — Bóg obejrzał się. — To reszta twojego… roju, tak?
— Pójdę tam i ich powstrzymam — zaproponował Myślak. Magowie rozbiegli się jak mali chłopcy w salonie gier, gotowi wszystko naciskać w nadziei, że gdzieś pozostała jeszcze darmowa gra. — Oni dźgają palcami różne rzeczy, dopiero potem pytają: „A co to robi?”.
— Nie pytają, co dana rzecz robi, zanim ją dźgną?
— Nie; uważają, że nigdy się nie dowiedzą, jeśli czegoś nie dźgną.
— Więc po co pytają?
— Po prostu tacy są. Albo nadgryzają coś i potem z pełnymi ustami mówią: „Ciekawe, czy jest trujące”. A wie pan, co naprawdę doprowadza do szału? Że nigdy nie jest.
— Dziwne. Drwienie z niebezpieczeństwa nie jest dobrą strategią przetrwania.
— Och, oni nie drwią — zapewnił ponuro Myślak. — Oni mówią na przykład: „To ma być niebezpieczne? Nie ma porównania z niebezpieczeństwami, jakie spotykaliśmy za młodu, co, pierwszy prymusie, prawda? Pamiętacie, kiedy stary Okniarz McPlunder…”.
Wzruszył ramionami.
— Kiedy stary Okniarz McPlunder co? — zainteresował się bóg.
— Nie wiem! Czasami podejrzewam, że wymyślają te imiona! Dziekanie, naprawdę nie powinien pan tego robić!
Dziekan odwrócił się od rekina, którego zęby oglądał.
— Czemu nie, Stibbons? — zapytał.
Szczęki za nim zatrzasnęły się gwałtownie.
W rozciętym słoniu widoczne były tylko nogi nadrektora Ridcully’ego. Z wnętrza wieloryba dochodziły zduszone odgłosy, brzmiące zupełnie tak, jakby wykładowca run współczesnych mówił: „Patrzcie, co się stanie, kiedy przekręcę ten kawałek… Widzicie, to fioletowe coś się kiwa”.
— Niezwykłe dzieło — pochwalił Ridcully, wynurzając się ze słonia. — Bardzo dobre koła. Powiedz, malujesz części przed złożeniem?
— To nie jest zestaw do składania, nadrektorze. — Myślak wyjął mu z dłoni nerkę i wcisnął ją z powrotem do wnętrza. — To prawdziwy słoń w stadium konstrukcji.
— Aha…
— Jest tworzony, nadrektorze — dodał Myślak, gdyż Ridcully chyba nie zrozumiał. — A to niezwykłe.
— Aha. A jak są robione normalnie?
— Przez inne słonie.
— Ach. No tak…
— Naprawdę? Przez słonie? — zdziwił się bóg. — Ale jak? Te trąby są bardzo giętkie, muszę się pochwalić, ale nie nadają się do subtelnych czynności.
— Ależ nie są robione w taki sposób, proszę pana. To oczywiste. Raczej poprzez… no wie pan… seks. — Myślak poczuł, że zaczyna się rumienić.
— Seks?
I wtedy Myślak przypomniał sobie: Mono Wyspa. Oj…
— No… samce i samice… — spróbował.
— Co to za jedne? — spytał bóg.
Magowie znieruchomieli.
— Proszę dalej, panie Stibbons — zachęcił go Ridcully. — Cali zmieniamy się w słuch. Zwłaszcza słoń.
— No… — Myślak wiedział, że jest cały czerwony. — Tego… A właściwie skąd pan bierze w tej chwili kwiaty i różne takie?
— Buduję je — odparł bóg. — Potem obserwuję i sprawdzam, jak funkcjonują, a kiedy już się zużyją, buduję wersje udoskonalone, w oparciu o wyniki doświadczenia. — Zmarszczył czoło. — Chociaż mam wrażenie, że rośliny zachowują się ostatnio bardzo dziwnie. Jaki jest sens tych nasion, które produkują? Próbuję je zniechęcić, ale jakoś nie chcą słuchać.
— Myślę… no… że próbują wynaleźć seks — stwierdził Myślak. — Bo ten… seks… to sposób, żeby można… stworzenia mogły… mogą robić następne… stworzenia.
— Chcesz powiedzieć, że słonie mogą robić więcej słoni?
— Tak, proszę pana.
— Coś podobnego! Poważnie?
— O tak.
— A jak się do tego zabierają? Taka kalibracja machania uszami jest wyjątkowo czasochłonna. Używają specjalnych narzędzi?
Myślak zauważył, że dziekan wpatruje się w sklepienie jaskini. Inni magowie także znaleźli sobie jakieś najwyraźniej fascynujące obiekty do obserwacji, dzięki czemu mogli nawzajem unikać swojego wzroku.
— No, w pewnym sensie — odparł Myślak. Wiedział, że wkracza na śliski grunt, postanowił zrezygnować. — Ale właściwie to nie znam się…
— I warsztatów, jak przypuszczam — dodał bóg. Wyjął z kieszeni notes, a zza ucha ołówek. — Pozwolisz, że sobie to zapiszę?
— One… znaczy samica… — jąkał się Myślak.
— Samica… — zanotował posłusznie bóg.
— No więc ona… takie zwierzę płci żeńskiej… ona… to popularna metoda… tak jakby… buduje nowego… wewnątrz siebie.
Bóg przestał pisać.
— Chwileczkę. To przecież niemożliwe. Nie da się zrobić słonia wewnątrz słonia.
— No… mniejszą wersję…
— Po raz kolejny muszę wskazać błąd w tym opisie. Po kilku takich konstrukcjach dostalibyśmy słonia wielkości królika.
— No bo on… on potem robi się większy.
— Doprawdy? W jaki sposób?
— Tak jakby, no… buduje sam siebie… od środka…
— A ten drugi, ten, który nie jest, no, żeńską samicą? Jaką odgrywa rolę w tym procesie? Czy twój kolega jest chory?
Pierwszy prymus mocno walnął dziekana w kark.
— Już dobrze — wysapał dziekan. — Często miewam… takie ataki… kaszlu…
Bóg pisał coś pilnie przez kilka sekund, po czym przerwał i w zadumie przygryzł koniec ołówka.
— I cały ten… no, ten seks wykonywany jest przez pracowników niewykwalifikowanych? — zapytał.
— O tak.
— Żadnej kontroli jakości, choćby pobieżnej?
— Eee… nie.
— A jak wasz gatunek sobie z tym radzi? — spytał bóg, patrząc badawczo na Myślaka.
— To… eee… my… no…
— Unikamy tego — wyjaśnił Ridcully. — Paskudny kaszel cię złapał, dziekanie.
— Doprawdy? — zdziwił się bóg. — To bardzo ciekawe. A co robicie zamiast? Dzielicie się na połowy? Ta metoda doskonale się sprawdza u ameb, ale dla żyraf okazuje się wręcz niezwykle trudna. Wiem coś o tym.
— Co? Nie, koncentrujemy się na sprawach wyższych. Bierzemy zimne kąpiele, uprawiamy poranne biegi dla zdrowia i temu podobne rzeczy.
— Coś podobnego! Muszę to zanotować. — Bóg poklepał się po kieszeniach szaty. — A jak dokładnie odbywa się ten proces? Czy samice wam towarzyszą? A te wyższe sprawy… Mógłbyś precyzyjnie określić, jak wysokie? Bardzo interesująca koncepcja. Zapewne wymagane są dodatkowe otwory?
— Przepraszam, co takiego? — spytał zaskoczony Myślak.
— Skłonić stworzenia, żeby same siebie wytwarzały, co? Myślałem, że cała ta historia z nasionami to takie szaleństwo, ale widzę, że może oszczędzić sporo pracy. Mnóstwo pracy. Oczywiście, trzeba się napracować na etapie projektu, ale potem, wydaje się, wszystko zaczyna działać samo… — Bóg pisał tak szybko, że jego dłoń się rozmywała w oczach. Mówił dalej: — Hmm… popędy i potrzeby powinny być kluczowe… Tak… A jak to działa, powiedzmy, z drzewami?
— Potrzebny jest tylko wuj Myślaka i pędzelek — odezwał się pierwszy prymus.
— Proszę pana! — oburzył się Myślak.
Bóg rzucił im spojrzenie pełne inteligentnego oszołomienia, jak ktoś, kto właśnie usłyszał dowcip opowiedziany w całkiem obcym języku i nie jest pewien, czy opowiadający dotarł już do puenty. Po chwili wzruszył ramionami.
— Jedyne, czego nie do końca rozumiem — powiedział — to dlaczego dowolne stworzenie miałoby poświęcać czas na cały ten… — Zajrzał do notatek. — Na ten seks, kiedy może spędzać go przyjemnie? Ojej, wasz kolega chyba się dusi…
— Dziekanie! — huknął Ridcully.
— Trudno nie zauważyć — dodał bóg — że kiedy mowa o seksie, wasze twarze czerwienieją i macie skłonność do nerwowego przestępowania z nogi na nogę. Czy to jakiś typ sygnału?
— Ehm…
— Gdybyście mogli po prostu mi wytłumaczyć, jak to działa… Zakłopotanie wypełniło przestrzeń — wielkie i różowe. Gdyby było skałą, można by w niej wyrzeźbić ogromne, ukryte różane miasta.
Ridcully wykrzywił twarz w stężałym uśmiechu.
— Przepraszam na chwilę — rzucił. — Posiedzenie rady, panowie.
Myślak przyglądał się, jak magowie zbijają się w ciasną grupkę. Wśród szeptów usłyszał kilka zdań.
— …ojciec mówił, ale oczywiście nie uwierzyłem…
— …nie podnosi swego paskudnego łba…
— Mógłbyś się przymknąć, dziekanie? Nie możemy przecież…
— Zimne prysznice, doprawdy…
Ridcully odwrócił się i znowu błysnął skamieniałym uśmiechem.
— Seks nie jest, hm, nie jest czymś, o czym rozmawiamy — oznajmił.
— Często — dodał dziekan.
— Och, rozumiem — odparł bóg. — Cóż, demonstracja praktyczna będzie o wiele bardziej zrozumiała…
— Eee… My nie… nie planowaliśmy…
— Ho-ho… tu jesteście, panowie!
Pani Whitlow wkroczyła do jaskini. Magowie umilkli, wyczuwając swymi magicznymi umysłami, że wprowadzenie jej na scenę w tym punkcie będzie niczym prąd elektryczny w basenie życia.
— Och, jeszcze jedno z was — stwierdził wesoło bóg. Przyjrzał się uważnie. — A może jakiś inny gatunek?
Myślak poczuł, że musi coś powiedzieć. Pani Whitlow rzuciła mu Spojrzenie.
— Pani Whitlow jest… no, damą.
— Aha. Zanotuję to sobie. A co one robią?
— Są… tego samego gatunku co, no, co my — tłumaczył zakłopotany Myślak. — Eee… eee…
— Słabszej płci — podpowiedział Ridcully.
— Przepraszam, ale chyba się zgubiłem — stwierdził bóg.
— No więc ona… jak by to… jest żeńskiej proweniencji.
Bóg uśmiechnął się uszczęśliwiony.
— Co za sprzyjający zbieg okoliczności!
— Bardzo przepraszam — odezwała się pani Whitlow najostrzejszym tonem, jakiego skłonna była użyć w obecności magów. — Czy ktoś zechciałby mi przedstawić tego dżentelmena?
— Ależ oczywiście! — zawołał Ridcully. — Proszę o wybaczenie. Boże, to pani Whitlow. Pani Whitlow, to jest Bóg. No, bóg. Właściwie to bóg tej wyspy. Ehm…
— Bardzo mi miło — zapewniła pani Whitlow.
Według zasad pani Whitlow, bogowie byli akceptowalni towarzysko, przynajmniej jeśli mieli normalne ludzkie głowy i chodzili ubrani. Stali wyżej od najwyższych kapłanów, na tym samym poziomie co diukowie.
— Czy mam klęknąć? — spytała.
— Muaaa — zaskomlał pierwszy prymus.
— Obniżanie pozycji dowolnego rodzaju nie jest wymagane — oznajmił bóg.
— To znaczy: nie — wyjaśnił Myślak.
— Jak pan sobie życzy. — Pani Whitlow wyciągnęła dłoń.
Bóg chwycił ją i wygiął tam i z powrotem jej kciuk.
— Bardzo praktyczny — uznał. — Przeciwstawny, jak widzę. Chyba powinienem to zanotować. Używasz rąk do poruszania się? Jesteś dwunogiem nawykowo? O, zauważam, że twoje brwi także unoszą się w górę. Czy to może jakiś sygnał? Zauważyłem też, że jesteś innego kształtu niż pozostali i nie masz brody. Oznacza to, jak zgaduję, niższy poziom mądrości?
Myślak dostrzegł, że pani Whitlow mruży oczy i rozdyma nozdrza.
— Czy są jakieś kłopoty, panowie? — spytała. — Poszłam za waszymi śladami do tej śmiesznej łodzi, a to była jedyna poza tym ścieżka, więc…
— Omawialiśmy seks — wyjaśnił bóg z entuzjazmem. — Wydaje się bardzo ekscytujący, nie sądzisz?
Magowie wstrzymali oddech. Coś takiego powinno sprawić, że pościel dziekana wyda się całkowitym drobiazgiem.
— Nie jest to temat, na który chciałabym wyrażać swoje opinie — odrzekła ostrożnie pani Whitlow.
— Muaaa — zapiszczał pierwszy prymus.
— Nikt nie chce mi nic powiedzieć — zdenerwował się bóg. Iskra strzeliła mu z palca i wypaliła w podłodze bardzo mały krater. Zdawało się, że jest tym zaskoczony nie mniej od magów. — Ojej, co sobie o mnie pomyślicie! — zawołał. — Tak mi przykro. Obawiam się, że to coś w rodzaju naturalnej reakcji, kiedy jestem… wiecie… rozdrażniony.
Wszyscy spojrzeli na krater. Myślakowi skała bulgotała cicho u stóp. Nie śmiał przesunąć sandałów z obawy, że zemdleje.
— To było tylko… rozdrażnienie, tak? — upewnił się Ridcully.
— No, może raczej hm… irytacja, podejrzewam. Nic na to nie mogę poradzić, to odruch dany od boga. Niestety, jako… powiedzmy: gatunek, niezbyt dobrze radzimy sobie z odmowami. Bardzo przepraszam. Bardzo. — Wytarł nos i usiadł na niedokończonej pandzie. — Ojej! Znowu… — Mała błyskawica strzeliła mu z kciuka i eksplodowała. — Mam tylko nadzieję, że nie powtórzy się historia miasta Quint. Wiecie, oczywiście, co się tam wydarzyło…
— Nigdy nie słyszałem o mieście Quint — zapewnił Myślak.
— No tak, rzeczywiście, pewnie nie słyszałeś — przyznał bóg. — I o to właśnie chodzi. To takie niespecjalnie duże miasto. Zbudowane głównie z błota. Potem, naturalnie, była to głównie ceramika. — Zwrócił ku nim zasmuconą twarz. — Wiecie, przychodzą czasem takie dni, kiedy warczy się na każdego…
Kątem oka Myślak zauważył, że magowie — w rzadkiej demonstracji zgodności — bardzo powoli przesuwają się bokiem w stronę wyjścia.
O wiele większa błyskawica wybiła dziurę w podłożu obok otworu prowadzącego na zewnątrz.
— Ojej, nie wiem, gdzie się podziać! — zawołał bóg. — To podświadome reakcje, niestety.
— Może powinieneś się leczyć z przedwczesnego spalania?
— Dziekanie! To nie jest właściwy moment!
— Przepraszam, nadrektorze.
— Gdyby tylko nie kręcili nosami na moje łatwo palne krowy — tłumaczył bóg, a iskry strzelały mu z brody. — No dobrze, zgodzę się, że w upalne dni, w pewnych rzadko występujących okolicznościach, następował spontaniczny samozapłon i krowa spalała całą wieś, ale czy to usprawiedliwia niewdzięczność?
Pani Whitlow przez dłuższą chwilę przyglądała się bogu lodowato.
— Co konkretnie chciałby pan wiedzieć? — spytała.
— Hę? — zdziwił się Ridcully.
— No więc bez urazy, ale ja na ten przykład bym chciała wyjść stąd bez płonących włosów — wyjaśniła gospodyni.
Bóg uniósł głowę.
— Ta koncepcja samców i samic wydaje się dość obiecująca. — Pociągnął nosem. — Ale nikt jakoś nie chce mi wyjawić szczegółów…
— Ach, to — rzuciła pani Whitlow. Zerknęła na magów, po czym odprowadziła boga na bok. — Zechcą mi panowie wybaczyć na momencik…
Magowie przyglądali się im jeszcze bardziej zaszokowani niż podczas demonstracji błyskawic. Po chwili kierownik studiów nieokreślonych naciągnął kapelusz na oczy.
— Nie śmiem na to patrzyć — oświadczył. I dodał: — Co robią?
— No… rozmawiają tylko — odparł Myślak.
— Rozmawiają?
— A ona… tak jakby… macha rękami.
— Muaaa! — jęknął pierwszy prymus.
— Szybciej, niech ktoś go powachluje! — polecił Ridcully. — A teraz chyba się śmieje, prawda?
Gospodyni i bóg obejrzeli się na magów. Pani Whitlow skinęła głową, jakby chciała zapewnić, że to, co właśnie powiedziała, jest prawdą. I oboje się roześmiali.
— To raczej wygląda na chichot — mruknął zirytowany dziekan.
— Nie jestem pewien, czy powinienem to pochwalać — stwierdził wyniośle Ridcully. — Wiecie, bogowie i śmiertelniczki… Różne się słyszy historie.
— Bogowie zmieniający się w byki — powiedział dziekan.
— I łabędzie — dodał kierownik studiów nieokreślonych.
— Złote deszcze — dorzucił jeszcze dziekan.
— Tak — zgodził się kierownik. Pomyślał przez chwilę. — A wiecie, nad tym ostatnim często się zastanawiałem…
— Co mu teraz opisuje?
— Szczerze mówiąc, chyba raczej wolałbym nie wiedzieć.
— Słuchajcie, proszę, niech ktoś się zajmie pierwszym prymusem, dobrze? — zawołał Ridcully. — Rozluźnijcie mu szatę albo co…
Usłyszeli okrzyk boga:
— On co?!
Pani Whitlow spojrzała na magów i zdawało się, że zniża głos.
— Czy ktoś z was poznał kiedyś pana Whitlowa? — spytał nadrektor.
— No… nie — odrzekł dziekan. — Nie przypominam sobie. Wszyscy chyba uznaliśmy, że nie żyje.
— A ktoś wie, na co umarł? — pytał dalej Ridcully. I zaraz dodał: — Uciszcie się teraz… Wracają.
Zbliżając się, bóg skinął im uprzejmie głową.
— No więc to mamy załatwione — rzekł, zacierając ręce. — Nie mogę się doczekać, żeby sprawdzić, jak zadziała w praktyce. Wiecie, choćbym siedział sto lat, nigdy bym… Przecież nikt poważny by nie uwierzył… — Zachichotał, patrząc na ich nieruchome twarze. — A ten fragment, kiedy on… a potem ona… Naprawdę jestem zdumiony, że ktoś przestaje się śmiać na czas dostatecznie długi, żeby… Mimo wszystko widzę, jak to może funkcjonować, i z całą pewnością otwiera pewne bardzo interesujące możliwości…
Pani Whitlow w skupieniu wpatrywała się w strop jaskini. Może pewna sugestia jej postawy i sposób, w jaki poruszało się jej dość obfite łono, sugerowały, że stara się nie roześmiać. To było niepokojące. Pani Whitlow zwykle z niczego się nie śmiała.
— Tak? Och… — rzucił Ridcully, przesuwając się w stronę wyjścia. — Doprawdy? No to świetnie. W takim razie pewnie już nie jesteśmy ci potrzebni? Bo musimy zdążyć na statek…
— Naturalnie, nie chciałbym was zatrzymywać. — Bóg machnął ręką. — Wiecie, im więcej o tym myślę, tym bardziej widzę, że cały ten seks może rozwiązać praktycznie wszystkie moje problemy.
— Nie każdy może to o sobie powiedzieć — stwierdził z powagą Ridcully. — Czy, tego… będzie nam pani towarzyszyć, pani, ehm, Whitlow?
— Oczywiście, nadrektorze.
— No to… znakomicie. Brawo. Ehm… I pan, naturalnie, panie Stibbons…
Bóg podszedł do warsztatu i grzebał w skrzynkach. Powietrze migotało. Myślak popatrzył na wieloryba: zwierzę było wyraźnie żywe, tylko… nie w tej chwili. Przesunął wzrokiem obok słonia w trakcie budowy, ku dziwnym, z wyglądu organicznym wysięgnikom, gdzie migoczące powietrze otaczało kształty na razie nierozpoznawalne, chociaż jeden z obłoków wydawał się mieścić w sobie połówkę krowy.
Ostrożnie wyjął z ucha ciekawskiego chrząszcza. Chodziło o to, że jeśli teraz odejdzie, zawsze już będzie się zastanawiał…
— Chyba chciałbym tu zostać — oznajmił.
— Rozsądny… eee… — rzucił bóg, nie podnosząc głowy.
— Człowiek — podpowiedział Myślak.
— Rozsądny człowiek — pochwalił bóg.
— Jest pan pewien? — spytał zaskoczony Ridcully.
— Nie wydaje mi się, żebym kiedykolwiek wyjeżdżał na wakacje — odparł Myślak. — Dlatego chciałbym prosić o urlop w celu prowadzenia badań.
— Człowieku, przecież jesteśmy zagubieni w przeszłości!
— No to badań prehistorycznych — rzekł stanowczo Myślak. — Tak wiele można się tu nauczyć, nadrektorze!
— Naprawdę?
— Wystarczy rozejrzeć się dookoła, nadrektorze.
— No cóż, nie mogę chyba panu zabronić, skoro już pan zdecydował — uznał Ridcully. — Będziemy musieli zawiesić pańskie pobory, to oczywiste.
— Nie wydaje mi się, żeby mi kiedykolwiek płacono.
Dziekan szturchnął Ridcully’ego i szepnął mu coś do ucha.
— Chcielibyśmy też wiedzieć, jak prowadzić łódź — dodał nadrektor.
— Co? Nie, to nie będzie problemem — odezwał się bóg znad warsztatu. — Działa samoczynnie. Sama znajdzie miejsce z odmienną sygnaturą biogeograficzną. Nie ma przecież sensu wracać tam, skąd wyruszyliście! — Machnął w powietrzu nogą chrząszcza. — Nowy kontynent wynurza się na obrót stąd. Łódź prawdopodobnie skieruje się wprost do tak wielkiej masy lądowej.
— Nowy? — zdziwił się Ridcully.
— Tak. Nigdy mnie nie interesowały takie sprawy, ale przez całą noc słychać hałasy z budowy. Powodują straszny chaos, to fakt.
— Stibbons, jesteś pewien, że chcesz tu zostać? — zapytał dziekan.
— E… tak.
— Jestem pewien, że pan Stibbons dochowa wierności świetnym tradycjom naszego uniwersytetu — oświadczył z przekonaniem Ridcully.
Myślak, który wiedział wszystko o tradycjach uniwersytetu, lekko skinął głową. Serce biło mu mocno. Nie czuł takiego podniecenia nawet wtedy, kiedy pierwszy raz udało mu się zaprogramować HEX-a.
W końcu znalazł swoje miejsce w świecie. Przyszłość przyzywała.
Wstawał świt, kiedy magowie w końcu zeszli z góry.
— Nie taki zły ten bóg, moim zdaniem — uznał pierwszy prymus. — Jak na boga.
— I przygotował nam całkiem dobrą kawę — dodał kierownik studiów nieokreślonych.
— A ten krzew wyhodował całkiem szybko, kiedy już mu wytłumaczyliśmy, co to jest kawa — zauważył wykładowca run współczesnych.
Maszerowali niespiesznie dalej. Pani Whitlow szła nieco z przodu i nuciła coś pod nosem. Magowie uważnie starali się zachowywać pełen szacunku dystans. Zdawali sobie sprawę, że w jakiś niejasny sposób to ona wygrała, choć nie mieli pojęcia, co to była za gra.
— Zabawne, że młody Stibbons chciał tu zostać — odezwał się pierwszy prymus, rozpaczliwie usiłując myśleć o czymkolwiek oprócz wizji w różu.
— Bóg był chyba z tego zadowolony — zauważył wykładowca run współczesnych. — Powiedział, że zaprojektowanie seksu wymaga prawdopodobnie przeprojektowania wszystkiego innego.
— Kiedy byłem mały, często robiłem węże z gliny — wtrącił radośnie kwestor.
— Brawo, kwestorze.
— Nie mogę pozbyć się obawy, że mogliśmy… pozmieniać coś w przeszłości, nadrektorze — rzekł pierwszy prymus.
— Nie rozumiem, w jaki sposób — odparł Ridcully. — W końcu przeszłość zdarzyła się, zanim tu trafiliśmy.
— Tak, ale teraz tu jesteśmy i ją zmieniamy.
— W takim razie zmieniliśmy ją przedtem.
I to, w powszechnej opinii, praktycznie zamykało kwestię. Bardzo łatwo jest w trakcie podróży w czasie bezsensownie pogmatwać formy czasownikowe, lecz większość problemów daje się rozwiązać przez dostatecznie wielkie ego.
— Ale robi wrażenie, kiedy człowiek pomyśli, że ktoś z naszego uniwersytetu pomaga opracować całkiem nowe podejście w konstrukcji form życia — oświadczył kierownik studiów nieokreślonych.
— Tak, w samej rzeczy — zgodził się dziekan. — I kto teraz powie, że edukacja nie jest dobra?
— Nie mam pojęcia — odparł Ridcully. — Kto?
— No, gdyby ktoś tak mówił, możemy wskazać Myślaka Stibbonsa i powiedzieć: Spójrzcie na niego. Pracował ciężko podczas studiów, słuchał swoich wykładowców, a teraz siedzi po prawicy boga.
— Czy to nie jest trochę trudne do… — zaczął wykładowca run współczesnych, ale dziekan był szybszy.
— To znaczy, że po prawej stronie boga, runisto — wyjaśnił. — Co, jak przypuszczam, czyni go aniołem. Technicznie.
— Na pewno nie. Ma lęk wysokości. Poza tym jest zbudowany z krwi i kości, a anioły są chyba… no, ze światła albo czegoś takiego. Chociaż przypuszczam, że mógłby być świętym.
— A potrafi czynić cuda?
— Nie jestem pewien. Kiedy wychodziliśmy, dyskutowali o przerobieniu siedzeń samców pawianów, żeby stały się bardziej atrakcyjne.
Magowie zastanawiali się nad tym przez chwilę.
— Według mnie to byłby prawdziwy cud — uznał Ridcully.
— Nie powiedziałbym jednak, że chciałbym na coś takiego poświęcić wolne popołudnie — mruknął w zadumie pierwszy prymus.
— Według boga, wszystko polega na tym, żeby skłonić stworzenia, by chciały… zajmować się… żeby zabrały się do tworzenia nowych pokoleń, kiedy mogą przecież spędzać czas bardziej… produktywnie. Okazuje się, że wiele zwierząt wymaga całkowitej przebudowy.
— Od siedzenia w górę, cha, cha, cha!
— Dziękuję za tę cenną uwagę, dziekanie.
— Ale właściwie jak to działa? — zainteresował się pierwszy prymus. — Samica pawiana widzi samca pawiana i mówi: „Słowo daję, co za barwne siedzenie, robi wrażenie, zajmijmy się zatem… działalnością małżeńską”?
— Muszę przyznać, że sam często się nad tym zastanawiałem — rzekł wykładowca run współczesnych. — Weźmy takie żaby. Gdybym na przykład był panią żabą szukającą męża, chciałbym poznać… no, długość nóg, kompetencje w łapaniu much…
— Długość języka — wtrącił Ridcully. — Dziekanie, czy mógłbyś brać coś na ten kaszel?
— No właśnie — zgodził się wykładowca run współczesnych. — Czy ma porządne bajorko i tak dalej. Raczej nie opierałbym swoich decyzji na tym, czy kandydat potrafi wydąć gardło do rozmiarów brzucha i wołać głośno „rade, rade”.
— O ile się nie mylę, to brzmi „rechu, rechu, rechu”, runisto.
— Na pewno?
— Wydaje się, że tak.
— No to które robią „rade, rade”?
— Pewnie radela… radiolarie.
— A są takie?
— Tak. Bóg je pewnie lubi, bo podobne do ameb.
— Zawsze uważałem, że seks to dość niegustowna metoda zapewnienia kontynuacji gatunku — oznajmił kierownik studiów nieokreślonych, gdy dotarli na plażę. — Jestem pewien, że dałoby się to załatwić inaczej. Wszystko to takie… staroświeckie, moim zdaniem. I męczące.
— No cóż, ogólnie skłonny jestem się zgodzić, ale co proponujesz w zamian? — spytał Ridcully.
— Brydża — odparł stanowczo kierownik studiów nieokreślonych.
— Naprawdę? Brydża?
— Masz na myśli taką grę w karty? — upewnił się dziekan.
— Nie rozumiem, dlaczego by nie. Może być bardzo ekscytująca, świetnie sprzyja nawiązywaniu kontaktów towarzyskich i nie wymaga specjalistycznego sprzętu.
— Ale potrzebna jest czwórka — zauważył Ridcully.
— No tak, o tym nie pomyślałem. Rzeczywiście, mogą się pojawić problemy. No dobrze. A co powiecie na… krokieta? Można grać we dwójkę. Ba, często mi się zdarzało, że wyskakiwałem na szybkie stuknięcie czy dwa całkiem sam.
Ridcully pozwolił, aby nieco większa przestrzeń pojawiła się między nim a kierownikiem studiów nieokreślonych.
— Nie potrafię dostrzec, w jaki sposób można by wykorzystać krokieta w celach prokreacyjnych — powiedział ostrożnie. — Rekreacja, owszem, przyznaję. Ale nie prokreacja. Znaczy, niby jak to ma działać?
— To on jest bogiem — burknął kierownik studiów nieokreślonych. — Powinien jakoś rozwiązywać szczegółowe kwestie techniczne, prawda?
— Ale myślisz, że kobieta naprawdę zdecyduje się spędzić życie z mężczyzną tylko dlatego, że potrafi stuknąć długim młotkiem? — nie dowierzał dziekan.
— Wydaje mi się, kiedy się dobrze zastanowić, że to nie bardziej absurdal… — zaczął Ridcully i urwał. — Myślę, że powinniśmy zostawić ten temat — oświadczył.
— Nie dalej jak w zeszłym tygodniu grałem z nim w krokieta — syknął dziekan do ucha Ridcully’emu, kiedy tylko kierownik się oddalił. — Nie będę czuł się dobrze, dopóki nie wezmę porządnej kąpieli.
— Kiedy wrócimy, zamkniemy gdzieś jego młotki, możesz być pewien — szepnął nadrektor.
— On ma w swoim pokoju całą masę książek o krokiecie. Wiedziałeś o tym? Niektóre nawet z kolorowymi ilustracjami!
— Czego?
— Słynnych krokietowych uderzeń. Uważam, że koniecznie trzeba mu odebrać młotek.
— Właśnie o czymś takim myślałem, dziekanie. Właśnie o czymś takim…
Kiedyś umiarkowanie wesoły mag obozował przy wyschniętej wodnej dziurze, w cieniu drzewa, którego w ogóle nie potrafił zidentyfikować. I wciąż klął, kiedy tłukł, ciągle tłukł w twardą puszkę Gur, mówiąc: „Tylko idiota w puszki piwo pcha”. Gdy wreszcie udało mu się zrobić otwór ostrym kamieniem, piwo wystrzeliło w formie wysokoenergetycznej piany, ale wyłapał tyle, ile zdołał.
Jeśli nie liczyć piwa, sprawy wyglądały o wiele lepiej. Sprawdził, czy na drzewach nie ma spadomisiów, a co najważniejsze, nie znalazł nawet śladu Skoczka.
Drugą puszkę przebił już o wiele ostrożniej. Wysysał jej zawartość i myślał.
Co za kraj! Nic nie było dokładnie tym, czym się okazywało, nawet wróble gadały, a przynajmniej próbowały powiedzieć „Kto tu jest ślicznym ptaszkiem”. I nigdy nie padało. Cała woda skrywała się pod ziemią, tak że musieli ją pompować wiatrakami.
Minął jeszcze jeden taki, kiedy opuścił ten labirynt kanionów. Z rury wciąż ciekła strużka wody, ale wyschła, gdy na nią patrzył; potem tylko z rzadka spadała do koryta pojedyncza kropla.
Niech to! Powinien zabrać stamtąd trochę wody, kiedy miał okazję…
Obejrzał żywność w worku. Znalazł bochenek chleba rozmiaru i ciężaru kuli armatniej oraz trochę jarzyn. Ale przynajmniej były to rozpoznawalne jarzyny. Trafił się nawet ziemniak.
Rincewind uniósł go i obejrzał na tle zachodzącego słońca.
Jadał już w wielu krainach na Dysku, a czasem udawało mu się skończyć cały posiłek, zanim musiał uciekać. I zawsze czegoś potrawom brakowało. Pewnie, ludzie potrafili dokonać wspaniałych rzeczy z przyprawami, oliwkami, batatami, ryżem i czym tam jeszcze, on jednak zaczął tęsknić za skromnym ziemniakiem.
Był czas, kiedy wystarczyło mu poprosić o talerz puree albo frytek — musiał tylko zejść na dół do kuchni. O jedzenie na uniwersytecie zawsze wystarczyło poprosić, to trzeba przyznać, nawet jeśli człowiek przyznawał to z pełnymi ustami. A choć dzisiaj wydaje się to śmieszne, bardzo rzadko prosił. Półmisek ziemniaków przesuwał się przed nim w czasie posiłków, a on prawdopodobnie nakładał sobie łyżkę, ale czasami nie! Pozwalał… żeby… półmisek… go… minął. Zamiast tego brał ryż. Ryż! Pewnie, na swój sposób całkiem smaczny, ale uprawiany wyłącznie tam, gdzie ziemniaki wypływałyby na powierzchnię.
Niekiedy wspominał te czasy, zwykle we śnie. Budził się wtedy z krzykiem: „Podajcie mi ziemniaki, jeśli można prosić!”.
Czasami przypominał sobie również topione masło. To były te złe dni.
Z szacunkiem ułożył ziemniaka na ziemi i wysypał resztę zawartości worka. Była tam cebula i kilka marchewek. Puszka… herbaty, sądząc po zapachu, i małe pudełeczko soli.
Iskra natchnienia trafiła go z całą mocą i jaskrawością, jakie charakteryzują pomysły docierające poprzez piwo.
Zupa! Pożywna i prosta! Wystarczy wszystko ugotować. Tak, można wykorzystać jedną z pustych puszek po piwie, rozpalić ogień, pokroić jarzyny, a ta wilgotna plama, o tam, sugeruje, że jest tu woda…
Przeszedł tam chwiejnie, żeby sprawdzić. Znalazł koliste zagłębienie w ziemi, wyglądające, jakby mogła stać tu kiedyś jakaś kałuża; była też typowa kępa nieco zdrowszych niż zwykle drzewek, jakie spotykało się w takich miejscach, lecz ani odrobiny wody, a był już zbyt zmęczony, żeby kopać.
I wtedy z prędkością piwa wpadła mu do głowy kolejna myśl. Piwo! Przecież tak naprawdę to tylko woda z jakimiś dodatkami. Zgadza się? A większa część tych dodatków to drożdże, które praktycznie są przecież lekarstwem i zdecydowanie jedzeniem. Właściwie, kiedy się zastanowić, piwo to taki płynny chleb. I chyba nawet lepiej użyć piwa do zupy! Zupa piwna! Kilka komórek w mózgu zgłaszało protesty, ale pozostałe złapały je za kołnierz i powiedziały chrapliwie: „Przecież gotuje się kurczaki w winie, nie?”.
Trochę czasu zajęło mu odcięcie denka, w końcu jednak puszka stanęła na ogniu z pływającymi w pianie krojonymi warzywami. Kilka wątpliwości zaatakowało go w owej chwili, ale zostały szybko wypchnięte łokciami, zwłaszcza że od unoszącego się zapachu ślina napłynęła mu do ust. Otworzył więc kolejne piwo jako aperitif.
Po chwili nakłuł patykiem kilka jarzyn. Wciąż były dość twarde, choć wydawało się, że spora część piwa zdążyła wyparować. Czyżby o czymś zapomniał?
Sól! Tak, to jest to! Sól, cudowna substancja. Czytał kiedyś, że człowiek zupełnie się wykańcza, jeśli przez parę tygodni nie je soli. Pewnie dlatego czuł się teraz tak dziwnie. Wygrzebał pudełko z solą i wrzucił szczyptę do puszki.
Sól to ziele lecznicze. Dobre na rany, zgadza się? A kiedyś, naprawdę dawno, czy żołnierzom nie płacili solą? Czy nie od tego wzięło się określenie „solidne dochody”? Czyli musiała to być niezła wypłata. Człowiek szedł szybkim marszem przez cały tydzień, równocześnie budując dla siebie drogę, potem walczył z oszalałymi niebieskimi wojownikami z Vexatii, szybkim marszem wracał do domu, a w piątek zjawiał się centurion z wielkim workiem i mówił: „Dobra robota, chłopcy! Tu macie trochę soli!”.
Zadziwiające, jak sprawnie pracował jego umysł.
Raz jeszcze obejrzał pudełko z solą, wzruszył ramionami i wsypał je całe. Kiedy człowiek chwilę pomyśli, dochodzi do wniosku, że sól to naprawdę niezwykłe pożywienie. W dodatku nie jadł jej już od tygodni, więc pewnie dlatego wzrok zaczynał mu szwankować i nie czuł własnych nóg.
Dopił też piwo.
Położył się na wznak, opierając głowę o kamień. Unikać kłopotów i w nic się nie mieszać, to najważniejsze. Takie na przykład gwiazdy w górze. Przez cały czas nic nie mają do roboty. Muszą tylko tkwić tam i błyszczeć. Nikt im nie rozkazuje, szczęściarzom.
Obudził się drżący. Coś potwornego wpełzło mu do ust i wcale nie przyniosło ulgi odkrycie, że to jego własny język. Było chłodno, a horyzont zapowiadał świt.
Rozbrzmiewał także żałosny odgłos ssania.
Nocą kilka owiec wdarło się do obozowiska, a jedna z nich usiłowała chwycić pyskiem pustą puszkę po piwie. Przestała, kiedy zobaczyła, że się obudził, i cofnęła się trochę, ale nie za daleko. Przeszyła go przenikliwym wzrokiem udomowionego zwierzęcia, przypominającego swemu udomawiaczowi, że zawarli układ.
Głowa go bolała.
Gdzieś przecież musi być jakaś woda. Wstał niepewnie i zamrugał w stronę horyzontu. Były takie… wiatraki i tak dalej, prawda? Pamiętał z wczoraj te popsute wiatraki. W każdym razie woda musi się gdzieś znaleźć, nieważne, co o tym mówią. Na bogów, ależ chciało mu się pić…
Mętnym spojrzeniem objął wspaniały nocny eksperyment kulinarny Drożdżowa zupa jarzynowa — co za rewelacyjny pomysł! Akurat taki, który wydaje się naprawdę świetny koło pierwszej w nocy, kiedy człowiek za dużo wypił.
Teraz przypomniał sobie — z dreszczem odrazy — kilka innych wynalazków, jakie stworzył przy podobnych okazjach. Spaghetti z budyniem… tak, to było niezłe. Groszek smażony w oleju — kolejny tryumf. A raz zdarzyło się, że uznał za całkiem niezły pomysł, by zjeść trochę drożdży i mąki, i popić to ciepłą wodą, bo akurat skończył mu się chleb, a w końcu tak właśnie widziałby to żołądek, prawda? Problem z nocnym gotowaniem polega na tym, że wszystko to w danej chwili wydaje się całkiem sensowne. Zawsze tkwiła za tym jakaś logika, tyle że nie taka, jakiej człowiek używa koło południa.
Teraz jednak musiał coś zjeść, a wypełniająca połowę puszki ciemnobrązowa breja była w okolicy jedyną żywnością nie mającą sześciu lub więcej nóg. Nawet nie pomyślał o jedzeniu baraniny. Nie można, kiedy baranina patrzy na człowieka tak żałośnie.
Pogrzebał w brei patykiem. Chwyciła drewno niczym klej.
— Spadaj!
Galaretowata bryła odpadła w końcu. Rincewind skosztował ostrożnie… Może akurat, kiedy zmiesza się drożdże w piwie i jarzyny, powstaje…
Nie. Powstała słona, piwna, brązowa maź.
Chociaż… Co prawda była okropna, ale mimo to Rincewind skosztował jeszcze trochę.
O bogowie. Teraz naprawdę chciało mu się pić.
Sięgnął po puszkę i zataczając się, ruszył w stronę kępy drzew. Tak się szukało wody. Człowiek patrzył, gdzie rosną drzewa, a potem, zmęczony czy nie, kopał.
Pół godziny zajęło mu zgniecenie pustej puszki i wykopanie nią dołu głębokiego do pasa. Palcami stóp wyczuł wilgoć.
Kolejne pół godziny doprowadziło go na głębokość do ramion i dało mokre kostki u nóg.
Brązowe błocko okazało się niezłe. Było rzadszym odpowiednikiem chleba krasnoludów. Człowiek nie wierzył tak naprawdę własnym ustom mówiącym, co właśnie jadły, więc jadł jeszcze trochę. Prawdopodobnie zawierało wiele pożywnych witamin i minerałów. Większość rzeczy, w których smak trudno uwierzyć, zawiera…
Kiedy znów uniósł głowę, otaczały go owce. Zerkały na niego czujnie między kolejnymi tęsknymi spojrzeniami w wilgotną głębię.
— Nie macie co tak na mnie patrzeć — uprzedził.
Nie zwróciły uwagi na jego słowa. Nadal patrzyły.
— To nie moja wina — mruczał Rincewind. — Nie obchodzi mnie, co wygaduje ten kangur. Jestem tu od niedawna. Nie odpowiadam za pogodę, na bogów!
Wciąż patrzyły.
Złamał się. Praktycznie każdy się złamie, zanim złamie się owca. W owcy nie ma zbyt wielu łamliwych elementów.
— Niech to demon! Może uda się postawić jakiś system z wiadrem na bloczku — powiedział. — W końcu i tak nie planowałem na dziś żadnych spotkań.
Kopał dalej, w nadziei że dostanie się głębiej, zanim woda zniknie całkowicie. I wtedy usłyszał, że ktoś gwiżdże.
Wyjrzał spomiędzy owczych nóg. Jakiś człowiek skradał się przez wyschniętą wodną dziurę i pogwizdywał fałszywie między zębami. Nie zauważył Rincewinda, gdyż w skupieniu obserwował kręcące się bezładnie owce. Odłożył plecak, wyjął worek, zbliżył się do jednej, stojącej samotnie na uboczu… i skoczył. Ledwie miała czas zabeczeć.
Kiedy pakował ją do worka, zabrzmiał głos:
— Wiesz, ona pewnie jest czyjąś własnością.
Mężczyzna rozejrzał się nerwowo. Głos dobiegał od strony grupki owiec.
— Myślę sobie, że kradnąc owce, narażasz się na poważne kłopoty. Jestem pewien, że wkrótce tego pożałujesz. Komuś pewnie naprawdę zależy na tej owcy. Wypuść ją.
Mężczyzna rozglądał się zalękniony.
— Znaczy, pomyśl tylko — ciągnął głos. — Macie tu taki miły kraj, z papugami i w ogóle, a ty chcesz to wszystko zepsuć, kradnąc cudzą owcę, a tak ciężko pracowali, żeby ją wyhodować. Założę się, że nie chciałbyś być pamiętany jako owcokrad… Och…
Mężczyzna rzucił worek i zaczął oddalać się biegiem, bardzo szybko.
— Wiesz, nie musiałeś tak nagle odwalcować, próbowałem tylko przemówić do lepszej strony twojej natury! — zawołał Rincewind, wypełzając z dołu.
Przyłożył zwinięte dłonie do ust.
— I zapomniałeś sprzętu biwakowego! — krzyknął za znikającym obłoczkiem kurzu.
Worek zameczał.
Rincewind podniósł go i nagle jakiś hałas za plecami kazał mu się obejrzeć. Inny mężczyzna przyglądał mu się z końskiego grzbietu. Był wyraźnie rozgniewany.
Za nim stało jeszcze trzech, noszących identyczne hełmy, kamizele i ponure miny. Mogli mieć na czołach wypisane „straż” — powolnym, nierównym pismem. I wszyscy trzej mierzyli do niego z kusz.
W Rincewindzie znów zbudziło się to głębokie przeczucie, że wpakował się w coś, co go nie dotyczyło, i że wkrótce się przekona, jak trudno się z tego wypakować.
Spróbował się uśmiechnąć.
— Witam — powiedział. — Nie ma zmartwienia, co? Muszę przyznać, że naprawdę się cieszę na wasz widok, dronga, i nie ma dwóch zdań!
Myślak Stibbons odchrząknął.
— Gdzie miałbym zacząć? — spytał. — Chyba potrafiłbym dokończyć słonia…
— Jak sobie radzisz ze szlamem?
Myślak nie planował przyszłej kariery jako projektant szlamu, ale w końcu każdy musi od czegoś zacząć.
— Świetnie — powiedział. — Świetnie.
— Oczywiście, w szlamie wszystko po prostu dzieli się na polowy — tłumaczył bóg, kiedy szli wzdłuż rzędów lśniących, wypełnionych życiem sześcianów, a chrząszcze brzęczały im nad głowami. — Nie ma w tym perspektyw rozwojowych. Metoda dobrze się sprawdza przy niższych formach życia, ale prawdę mówiąc, jest dość krępująca dla istot bardziej skomplikowanych, a już całkowicie śmiertelna dla koni. Nie, Myślaku. Seks będzie z pewnością bardzo, ale to bardzo użyteczny. Wszystko będzie stawać na palcach… A to da nam czas, żeby się zająć wielkim projektem…
Myślak westchnął. Wiedział, że musi być jakiś wielki projekt. Ten projekt… Bóg nie robiłby przecież tego wszystkiego tylko po to, żeby uprzyjemnić życie łatwo palnym krowom.
— Czy mógłbym w tym pomóc? — zapytał z nadzieją. — Na pewno bym się przydał…
— Naprawdę? Myślałem, że raczej zwierzęta i ptaki to twoja… twoja… — Bóg machnął ręką. — No, twoje to, na czym hodujesz różne rośliny. Niedaleko miejsca, gdzie żyjesz.
— No, niby tak, ale one są trochę ograniczone, prawda?
Bóg się rozpromienił. Nie ma nic lepszego niż przebywać w pobliżu zadowolonego boga. To jakby gorąca kąpiel dla umysłu.
— Otóż to! — zawołał. — Ograniczone! Doskonale to ująłeś. Każde z nich tkwi na jakiejś pustyni czy w dżungli albo w górach, korzysta z jednego czy dwóch typów pożywienia, na łasce dowolnych kaprysów wszechświata, bywa starte z powierzchni Dysku przez najmniejszą zmianę klimatyczną! Co za przerażające marnotrawstwo!
— Zgadza się! — przyznał Myślak. — Potrzebne jest stworzenie zaradne i zdolne do adaptacji, mam rację?
— Dobrze to ująłeś, Myślaku. Widzę teraz, że zjawiłeś się w bardzo odpowiedniej chwili!
Potężne skrzydła wrót rozwarły się przed nimi, odsłaniając okrągłą komorę z niezbyt stromą schodkową piramidą pośrodku. Nad jej wierzchołkiem unosił się kolejny obłok błękitnej mgły, w którym od czasu do czasu zapalały się i gasły światła.
Przed Myślakiem Stibbonsem rozwinęła się przyszłość. Oczy płonęły mu tak jasno, że aż dymiły szkła okularów; mógłby pewnie wypalać wzrokiem otwory w cienkim papierze. O tak… O czym więcej mógłby marzyć dowolny filozof naturalny? Miał już teorie, teraz mógł zająć się praktyką.
I tym razem wykona się to należycie. Do demona ze zmianami przyszłości. W końcu przyszłość właśnie do tego służy. Owszem, był temu przeciwny, to prawda, ale tylko… no, tylko wtedy, kiedy zmian dokonywał ktoś inny. Ale teraz bóg słuchał jego rad, więc może uda się zastosować odrobinę inteligencji w procesie tworzenia inteligencji.
Na początek powinno być możliwe takie złożenie ludzkiego mózgu, żeby długie brody nie były kojarzone z mądrością, która za to w powszechnej opinii byłaby cechą osób młodych, chudych i używających okularów do precyzyjnych robót.
— I… już pan to skończył? — zapytał, kiedy wspinali się na schody.
— Ogólnie rzecz biorąc, tak — potwierdził bóg. — To moje największe osiągnięcie. Szczerze powiem, że w porównaniu z nim słoń wydaje się całkiem lichy. Ale pozostało do opracowania jeszcze wiele drobnych szczegółów. Uważasz, że dasz sobie z nimi radę?
— Będę zaszczycony — zapewnił Myślak.
Błękitna mgła była tuż przed nim. Sądząc po iskrach, wewnątrz niej działo się coś bardzo ważnego.
— Czy daje im pan jakieś instrukcje, zanim je pan wypuści na swobodę? — spytał, oddychając z trudem.
— Kilka bardzo prostych. — Bóg skinął pomarszczoną dłonią i świetlista kula zaczęła się kurczyć. — Na ogół same dochodzą do tego, jak się zachowywać.
— Oczywiście, oczywiście. Przypuszczam, że jeśli gdzieś popełnią błąd, zawsze można kilkoma przykazaniami naprowadzić je na słuszną drogę.
— To nie jest konieczne — zapewnił bóg, gdy błękitna mgła zniknęła, odsłaniając koronę stworzenia. — Przekonałem się, że całkiem wystarczają proste instrukcje. No wiesz… „kieruj się do ciemnych miejsc” i temu podobne. Proszę! Czy nie jest doskonały? Co za dzieło! Słońce się wypali, morza wyschną, ale ten maluch wciąż tu będzie, zapamiętaj moje… Hej! Myślak!
Dziekan poślinił palec i wystawił go do góry.
— Mamy wiatr ze sterburty — oznajmił.
— To dobrze, prawda? — upewnił się pierwszy prymus.
— Możliwe, możliwe… Miejmy nadzieję, że doprowadzi nas do tego kontynentu, o którym wspominał. Na wyspach robię się nerwowy.
Ridcully odrąbał w końcu łodygę łodzi i wyrzucił ją za burtę.
Na szczycie zielonego masztu lejkowate kwiaty zdawały się drżeć w podmuchach wiatru. Liściasty żagiel z trzaskiem ustawił się w nowej pozycji.
— Powiedziałbym, że to cud natury — rzekł dziekan. — Gdybyśmy nie spotkali osoby, będącej jego autorem. To trochę psuje efekt.
Co prawda magowie nie są z natury poszukiwaczami przygód, jednak rozumieją, że kluczowym elementem każdego wielkiego przedsięwzięcia jest zabezpieczenie odpowiedniej aprowizacji. Dlatego też w chwili obecnej łódź zanurzała się w wodzie o wiele głębiej.
Dziekan wyjął naturalne cygaro, zapalił i skrzywił się.
— Nie najlepsze — uznał. — Jeszcze zielone.
— Trudno, warunki będą ciężkie — stwierdził Ridcully. — Co robisz, pierwszy prymusie?
— Szykuję tacę dla pani Whitlow. Kilka wybranych smakołyków.
Magowie zerknęli w stronę prymitywnego zadaszenia, jakie wznieśli na dziobie. Właściwie wcale o to nie prosiła. Wygłosiła tylko uwagę o tym, jak gorąco jest na słońcu, aż trudno wytrzymać, i nagle wszyscy wchodzili sobie w drogę, wycinając tyczki i splatając palmowe liście. Chyba nigdy jeszcze tyle intelektualnego wysiłku nie zostało włożone w budowę przeciwsłonecznego daszku, co pewnie było przyczyną jego chwiejności.
— Sądziłem, że teraz moja kolej — rzucił chłodno dziekan.
— Nie, dziekanie. Ty zaniosłeś jej napój owocowy, jeśli sobie przypominasz — odparł pierwszy prymus, krojąc orzech serowy na eleganckie kostki.
— To był tylko jeden nieduży napój! — zirytował się dziekan. — A ty przygotowujesz całą tacę. Ułożyłeś nawet kwiaty w skorupie kokosa.
— Pani Whitlow lubi takie rzeczy — wyjaśnił spokojnie pierwszy prymus. — Wspomniała jednak, że nadal jest jej gorąco, może więc powachlujesz ją palmowym liściem, kiedy ja będę dla niej obierał winogrona.
— I znowu to ja muszę zwrócić uwagę na tę elementarną niesprawiedliwość — rzekł dziekan. — Zwykłe machanie liściem to całkiem prymitywne zajęcie w porównaniu z usuwaniem skórek winogron, a tak się składa, że mam wyższe od ciebie stanowisko, pierwszy prymusie.
— Doprawdy, dziekanie? W jaki sposób doszedłeś do takich wniosków?
— To nie jest moja prywatna opinia, człowieku! To jest wpisane w samą strukturę grona wykładowczego!
— Czego dokładnie?
— Czyżeś całkiem skwestorzył? Niewidocznego Uniwersytetu, oczywiście!
— A gdzież on się znajduje? — pytał pierwszy prymus, starannie układając lilie w miły dla oka wzór.
— Na bogów, człowieku, to przecież… to jest…
Dziekan machnął ręką w stronę horyzontu i zamilkł, kiedy dotarły do niego pewne fakty związane z czasem i przestrzenią.
— Zostawiam cię, żebyś to sobie przemyślał, dobrze? — rzekł pierwszy prymus. Wstał z kolan i z szacunkiem podniósł tacę.
— Pomogę! — Dziekan poderwał się na nogi.
— Jest całkiem lekka, zapewniam…
— Nie, nie! Nie pozwolę, żebyś sam się męczył!
Obaj ściskali tacę jedną ręką, drugą starając się odepchnąć konkurenta. I tak ruszyli chwiejnie naprzód, zostawiając za sobą smugę rozlanego mleka kokosowego i płatków lilii.
Ridcully przewrócił oczami. To pewnie upał, pomyślał. Zwrócił się do kierownika studiów nieokreślonych, który próbował lianą przywiązać krótkie polano do długiego patyka.
— Tak mi się wydaje — zaczął — że wszyscy tu dostali lekkiego obłędu, z wyjątkiem mnie i ciebie… Ehm… co robisz?
— Zastanawiam się, czy pani Whitlow nie będzie miała ochoty na partyjkę krokieta — wyjaśnił kierownik i porozumiewawczo poruszył brwiami.
Nadrektor westchnął ciężko i odszedł spacerem wzdłuż relingu. Bibliotekarz znowu stał się leżakiem, zapewne uznając to za formę odpowiednią do życia na statku, a kwestor zasnął na nim.