Epilog

„Gwiazdka” pamięci maszyny dawno przestała emitować film o wyprawie na Tormans, ale uczniowie wciąż siedzieli skamieniali z wrażenia. Nauczyciel nie obawiał się o silną psychikę dziewcząt i chłopców Ery Podanych Rąk i pozwolił im przetrawić to, co zobaczyli. Pierwsi ocknęli się Kimi i Puna, zawsze najbardziej bystrzy.

— Postarzałam o tysiąc lat! — zawołała Puna. — Co za straszny świat! I mieszkają w nim nasi ziemscy krewniacy. Czuję się jak struta. Może nie powinnam oglądać inferna?

— Nie postarzałaś się, ale zmądrzałaś — odparł nauczyciel z uśmiechem. — Mądrzeć zawsze niełatwo. Wydoroślejecie, gdy zrozumiecie, że wiedza, jaką daje wam szkoła i doświadczenia, jakim was poddaje, nie służy jedynie temu, by nabić wasze głowy prostą summą faktów i definicji. To konieczny korytarz, którym każdy musi przejść, żeby wyostrzyć swoje instynkty, nauczyć się odczuć wartość wiedzy ogólnej, a przede wszystkim ostrożności w działaniu i delikatnego postępowania z ludźmi. Korytarz jest bardzo wąski i trudny do przejścia.

— Teraz wszystko rozumiem — zgodziła się Puna — nawet systemy ochronne, które wydawały mi się niepotrzebne. Są absolutnie niezbędne! Im bardziej złożona jest struktura społeczeństwa, tym łatwiej może ono popaść w inferno. A do tego — dorzuciła pospiesznie — wszystkie myśli, postępki i marzenia powinny służyć zmniejszaniu ludzkich cierpień i powiększaniu zakresu wolności.

— Tak, masz rację! — poparł ją gorąco Kimi. — Odniosłem inne, bardzo dziwne wrażenie. Ziemia stała się tysiąc razy bardziej przyjazna i piękniejsza. Teraz zrozumiałem, jak cudowny jest nasz dom w nieskończonym świecie i dlaczego należało go stworzyć. Wszystko to jednak jest jakby cienką zasłoną, skrywającą za sobą bezdenne ciemności w przeszłości człowieczeństwa i losach planet. Zostanę historykiem, jak ona, będę pracować w Akademii Smutku i Radości.

— „Ona”, to oczywiście Faj Rodis? — zapytał nauczyciel.

— Tak! — przytaknął gorliwie Kimi. — I przekonacie się, że nie pomyliłem się w wyborze.

— Wnuczka Faj Rodis uczy się w szkole trzeciego cyklu na półkuli południowej w okolicach Durbanu — podsunął chytrze nauczyciel.

— Jak to? — wybuchnął chłopak.

— Faj zostawiła na Ziemi córkę, która poślubiła syna Gryfa Rifta. Mają córkę i syna — wyjaśnił wychowawca. — Żyją też potomkowie pozostałych kosmonautów. Wiem o synach Czedi i córkach Ewizy, którzy przyszli na świat po powrocie tamtych z Tormansa — dorzucił.

— Choć jedna wróciła z fizyczną raną, a na pewno obie z duchowymi — zauważyła Dalwe. — Nie da się bezkarnie przejść przez inferno, czego obie doświadczyły. Od razu poczułam strach, gdy zrozumiałam, jak krucha jest ludzka kultura. Tormansjanie zdobyli kosmos, przemierzyli niewyobrażalną przestrzeń, a los im podarował wspaniałą planetę…

— Tak! I rozgrabili ją, staczając się w ciemną przepaść inferna, zabijając wzajemnie i czyniąc zło — dodała zdławionym głosem Iwetta.

— Wszystko u nich poszło na opak, jak w Tamasie. Silna indywidualność i wybitne zdolności, zamiast służyć społeczeństwu, zamieniają człowieka w zamkniętego egoistę, wywyższającego siebie nad innych — oceniła marzycielska Kunti.

A Miran, bardziej pochmurny niż zwykle, dodał do tego:

— Zrozumiałem całą głębię problemu Tormansjan, kiedy wyjaśniło się ich odnoszenie do artystów. Nie rozumieli, że ludzie sztuki po kawałku wyrywali z łap śmierci fragmenty czasu, a z chaosu i próżni wydobywali piękno, marzenia, ideały, nieziszczające się od razu, ale możliwe, tworząc kolejne stopnie wyjścia z inferna, w odróżnieniu od chwilowych odczuć i nietrwałego szczęścia natury.

— Dobrze powiedziane, Miranie — pochwalił nauczyciel. — Właśnie na tym, by pomóc innym podnieść się z inferna, polega istota działania artysty. Bez tego jego talent jest ślepy, jakby nie był wielki. Spektrum czarów przyrody: zwierzęca siła ciała, poczucie niekontrolowanej swobody, kołowrót ciągłego koczowania, polowania i walki, „złe” czary i namiętności, wszystko to stanowi animalną istotę dzikich synów i cór Ziemi. Tej potężnej, pradawnej magii przeciwstawiacie potęgę wszechświatowej noosfery, na przekór pokonanemu samodzielnie „ja”.

— A co się stało z ocalałą częścią załogi „Ciemnego Płomienia”, kiedy wróciła na Ziemię? — spytała Puna.

— Przeczytacie o tym w wielu książkach i zobaczycie parę filmów, poświęconych dalszym losom tych, co wrócili — odparł nauczyciel.

— Mówimy o powracających — wtrącił Kimi — a co stało się na Tormansie? Czy znane są losy Wira Norina i Taela? Czy gwiazdolot odleciał od razu po śmierci Rodis, porzucając wszystko na pastwę losu? Nasi ludzie nie mogli tak zrobić!

— Nie mogli! — potwierdził nauczyciel. — Czekałem na to pytanie. Oto dodatkowa „gwiazdka”, zapisana na „Ciemnym Płomieniu”. Jest dosyć krótka. Proponuję obejrzeć ją od razu, póki świeżo macie w pamięci to, co się wydarzyło…

Wir Norin na minutę przed katastrofą przełączył się na gwiazdolot i widział wszystko w bocznym okienku ekranu, podobnie jak Tael, korzystający z robota Ewizy, zabranego ze świątyni.

Tael opadł na kamienną podłogę budynku, w którym czekał na Rodis. Sygnał SDG zmusił go, by się podniósł. Wir zażądał, by zdobyć dla niego natychmiast czarną kurtę z kapturem, jakie noszą oprawcy.

— Co chce pan zrobić, Wirze? Nie znajdzie pan drugiej Rodis, jedynej na cały wszechświat!

— Ale jest aparatura, która ją zabiła. Jestem pewien, że na razie jest tylko jeden egzemplarz. Inaczej zaatakowaliby jednocześnie nas dwoje. Stań się Ziemianinem, Taelu! Działaj! Idę do ciebie.

Zapłakana i zrozpaczona, ale niezłamana Sju-Te została w zrujnowanym parku pod ochroną dziewięcionoga, by zaczekać na powrót Norina.

Kiedy Wir przybiegł do laboratorium imienia Zeta Uga, Tael miał już dla niego strój nocnego oprawcy. Norin zszedł do podziemi. Minąwszy galerię prowadzącą do piątego chramu, wyszedł pewnie na plac z pomnikiem Władcy Czasu. Przy głównej bramie „liliowi” w zwykły dla siebie sposób przeganiali tłum zaniepokojonych wybuchem obywateli. Napotkani ludzie cofali się lękliwie przed Norinem, dla dwóch zaś dyżurujących w bramie siepaczy uczynił się niewidzialnym. Przez park przemykały ledwie widoczne postacie w poszukiwaniu kogoś. Wir pomyślał o przenikliwości i bystrości umysłu Faj Rodis, która uratowała przed większym zagrożeniem rodzący się dopiero tormansjański ruch oporu.

Bieganina czarnych siepaczy ułatwiła mu zadanie. Przez nikogo nie zaczepiany Wir dotarł do piątego chramu i dobrze znając jego strukturę, wszedł zachodnimi schodami do górnego korytarza, w którym jak wcześniej tłoczyło się około pięćdziesięciu czarnych. Powoli, jakby od niechcenia przemieszczając się wzdłuż ściany, astronawigator słyszał urywki rozmów, składające się na jasny obraz sytuacji.

— Na co czekamy? Aż sam przyjedzie… A złapali tego drugiego? Załatwili go?… Ech, tracimy tylko czas! No widzisz, ten, co stworzył aparat, sam się zabił!

Obok urządzenia, w połowie wepchniętego do pokoju Rodis, leżał bezgłowy trup. Oczywiście wynalazca, nie chcąc dłużej służyć władcom, wsadził głowę pod tnący promień.

— Ej, ty tam! Co się tak snujesz? Chodź tutaj! — zawołał do Norina dowodzący operacją, ze srebrną żmiją naszytą na kurcie.

Wir podszedł bez wahania, kryjąc wzrok w ciemności kaptura.

— Tak, zgadza się, kazałem ci tutaj stać! Nie dopuszczaj nikogo do maszyny, odpowiadasz za to powolną śmiercią w beczce z kwasem!

Norin skłonił się i stanął koło maszyny, kuląc się, by ukryć swój wzrost. Odczekawszy minutę, rozkręcił cztery znajdujące się w różnych częściach urządzenia i połączone kablami sześciany, postał jeszcze chwilę, po czym wyszedł tą samą drogą, jaką się tutaj dostał.

Ku zdziwieniu i przerażeniu oprawców, pilnie strzeżone urządzenie samo się zapaliło, wywołując pożar, który ledwie zdołali ugasić. Pozostała bezużyteczna kupka poczerniałego metalu, podobna do rzeźb abstrakcyjnych z dawnych czasów. Rozwścieczony Gen Szi kazał wysadzić dom, w którym mieszkał Wir. Zaminowany według wszelkich zasad sztuki inżynieryjnej budynek zawalił się, wywołując panikę w całej dzielnicy. Pogrzebałby pod swymi zwałami nie tylko Norina, ale też około trzystu mieszkańców, gdyby w porę nie zostali ewakuowani przez posłańców Taela. Inżynier dobrze znał władców i ich potwornie lekceważący stosunek do życia ludzkiego…

Wybuch zatarł ostatni ślad pobytu Norina w Ośrodku Mądrości. Teraz wszystko polegało na znalezieniu dobrej kryjówki dla astronawigatora i jego wybranki.

Dopóki kontaktował się przez SDG, tłumaczył swym towarzyszom przyczyny, dla których postanowił zostać na Tormansie. Jeśli wcześniej odczuwał lekkie wahanie, niepewność w sensowność postępku, nie miał teraz już cienia wątpliwości.

Skoro Faj Rodis zginęła, nie zdążywszy umocnić swego dzieła oświecenia, Wir zostanie, by pomagać Tormansjanom. Naturalnie zdawał sobie sprawę, że nie ma co mierzyć się z Rodis, na jakie naraża się śmiertelne niebezpieczeństwo i jak wiele utracił, żegnając się z piękną Ziemią, lecz jego dusza znalazła opokę, zakorzeniła się w nowej glebie, radowała wielką miłością. Wir przyprowadził przed ekran stropioną Sju-Te. Stała z oczami zapuchniętymi od łez, z pałającymi rumieńcami na policzkach, ze spuszczoną głową, malutka, dobra i prześliczna.

Ziemianie zrozumieli, że rozłąka nie wchodzi w grę, a mieszkańcy Ziemi nigdy nie lękali się śmierci w imię wielkiej idei.

— Wypełnijcie nakaz Rodis, drodzy przyjaciele! — powiedział Wir. — Pamiętajcie jej ostatnie słowa. Słyszeliśmy je tylko my dwaj, ja i Rift!

— Jakie? Czemu nic nie mówicie? — pytała Czedi, zapłakana nie mniej, niż Sju-Te. Stała na uboczu, wtulona w Ewizę Tanet. W tej bolesnej i rozpaczliwej pozie, zapisanej w wideo-kronice statku, uchwycili je twórcy pomnika „Ciemnego Płomienia”.

— Dowiesz się z nagrania. Nie mam siły, by je powtórzyć. Lecz ostatnie słowa szefowej wyprawy powinniście poznać od razu: „Statku — wzleć!”

Gryf Rift pobladł. Wydawało się, że komendant za chwilę upadnie. Ewiza rzuciła się mu na pomoc, lecz on odsunął ją i wyprostował się.

— Potrzebujecie jeszcze czegoś, ty i Tael? — spytał martwym, bezbarwnym tonem.

— Tak! Wyślijcie do nas ostatni dysk. Zostawcie wszystkie filmy o Ziemi, materiały do konstrukcji DPA i IKP, zapasowe baterie do SDG i… — Astronawigator zaciął się na chwilę. — Trochę ziemskiego jedzenia i wody, żeby tormansjańscy przyjaciele mogli czasem wypróbować smak naszego świata. Jak najwięcej lekarstw, niewymagających specjalistycznej wiedzy. To wszystko!

— Zaraz przygotujemy — odparł Gryf. — Podaj miejsce lądowania.

Komandor musnął pulpit i sferoidalna kabina pilotów zapłonęła ogniście, co było sygnałem rychłego odlotu. Serce Wira Norina przeszył ból rozstania. Pokłonił się w milczeniu towarzyszom i wyłączył SDG.

Gwiazdolot zerwał wszelkie kontakty z Tormansem, jakby znajdował się na wrogiej dla ziemskiego życia planecie. Wyjściowe galerie i balkony zostały pozamykane. Gładki korpus statku trwał nieruchomo w gorącym powietrzu dnia i mroku nocy, jak mauzoleum poległych Ziemian. Wewnątrz przy ekranach siedziała bezustannie Olla Dez. Jej zręczne ręce i słuch nastawione były na sygnały od Norina i Taela, lecz obaj milczeli. Nawet kompletnie nieobznajomiony ze sprawami Tormansa człowiek zdołałby wyłowić w komunikatach telewizyjnych nutki popłochu i niepokoju, chociaż nie powiedziano ani słowa o zgonie Rodis, ani o domniemanej śmierci Norina. Po jakimś czasie Zet Ug wystąpił z krótkim przemówieniem o przyjaźni między Ziemianami a mieszkańcami Jan-Jah. W wiadomościach nie pojawiali się natomiast Gen Szi ani Ka Luf. Czedi i Ewiza wyjaśniły towarzyszom nawyk ukrywania przed ludem nadzwyczajnych wydarzeń, tym bardziej, jeśli zdarzyło się coś „na górze”, jak potocznie zwano oligarchiczną elitę władzy.

Dobę później nieoczekiwanie zostały przerwane transmisje na wszystkich kanałach. Czojo Czagas połączył się z „Ciemnym Płomieniem” poprzez tajną sieć, obiecując wyjaśnić ostatnie zdarzenia i zapewniając, że podjęte zostały kroki do wyśledzenia i ukarania winowajców. Nie odpowiedzieli mu. Nie mieli z nim już o czym rozmawiać. Prosić o opiekę nad astronawigatorem, oznaczało wydać go w ręce ludzi niehonorowych i niesłownych, o złych zamiarach. Dogadywać się w kwestii powrotu wyprawy lub transportu wyposażenia medycznego i technicznego, filmów i innych dzieł? To godziło w podstawy polityki społeczeństwa oligarchicznego. Jak tu się zresztą porozumiewać, skoro na planecie nie przestrzegano przepisów, nie było Rad Honoru i Prawa ani nikt nie liczył się z opinią publiczną!

Władca nakazał wywoływać statek do wieczora, a potem przejść do pogróżek. Nadeszła noc i jak poprzednio nad przybrzeżnymi krzewami widniał niemy korpus ogromnego statku. A jednak jeszcze jeden raz udało się kosmonautom spojrzeć na swój gwiazdolot z zewnątrz.

Od przerwania łączności z Wirem Norinem minęło według galaktycznego czasu „Ciemnego Płomienia” ponad osiem stutysięcznych sekundy, co odpowiadało czternastu ziemskim godzinom. Olla Dez odmawiała opuszczenia posterunku, chociaż proponowali ją zmienić wszyscy pozostali członkowie załogi, skończywszy przygotowania do odlotu dyskolotu. Tylko Menta Kor i Diw Simbel kontynuowali wyliczenia koordynatów lotu.

Gryf Rift, odganiając natrętne myśli o Rodis, pracował nad listami rzeczy zgromadzonych na dysku, starając się niczego nie uronić, jak gdyby pozostawili Norina na niezbadanej planecie. Brak łączności bardzo zaniepokoił komandora. Pojawiła się nieznośna myśl o kolejnych ofiarach ze strony Ziemian lub tormansjańskich przyjaciół. Stolica milczała wciąż uporczywie i brak wiadomości męcząco rozciągał godziny nawet dla wytrwałych Ziemian.

Rift zastanawiał się, czy by jednak nie porozumieć się z Czojo Czagasem i wypytać go delikatnie o los Taela, gdy w końcu zadźwięczał sygnał i na ekranie pojawił się Wir Norin… Zwiadowcy „liliowych” znaleźli w końcu wejście do podziemi Świątyni Czasu, ale zastali je puste i spryskane środkiem likwidującym zapachy. Architekci odszukali obszerne wyjście ewakuacyjne na obrzeżu stolicy w pobliżu wyschniętego jeziora. Tam właśnie, na dawne pole bitwy, należało wysłać dyskolot.

Wir podał namiary i odsunął się. Inżynier Tael powitał niskim ukłonem ziemskich przyjaciół i podniósł do odbiornika SDG dwa trójwymiarowe zdjęcia. Bez objaśnień Norina kosmonauci nie zrozumieliby, kim są ci dwaj dostojnicy, siedzący martwi we wspaniałych czarnych fotelach z przerażeniem zastygłym na twarzach. Straszne sztylety Jan-Jah sterczały ze skurczonych ciał. Gen Szi i Ka Luf ponieśli zasłużoną karę, nie doczekawszy się śledztwa ani sądu ze strony Czojo Czagasa, podczas których może zdołaliby się wyłgać. Setki usłużnych pochlebców oplątałyby władcę warstwami kłamstw. Wmieszały się jednak inne siły: „Szare Anioły”, które wznowiły swoją działalność w ten właśnie, spektakularny sposób.

— Skazanych zostało na śmierć jeszcze dwudziestu głównych winnych napadu — oznajmił z gniewnym triumfem inżynier.

— Co przez to osiągniecie? — zapytał Gryf.

— To było konieczne. Trzeba systematycznie i absolutnie bezwzględnie zwalczać bezprawie, kłamstwo i hańbę. Wy też na Ziemi twardo przestrzegacie w stosunkach społecznych trzeciej zasady dynamiki Newtona: każdej akcji odpowiada reakcja, właściwa dla sytuacji, bez oczekiwania, jak dawniej, na ingerencję boga, losu lub władcy… Ludzie długo czekali na odpłatę dla swoich katów, mijały wieki, nawarstwiając zło i umacniając władzę podłych ludzi. Wasze społeczeństwo wzięło w końcu na siebie wymierzanie boskiej sprawiedliwości Nemezis: „Mnie pomsta, ja oddam!”, szybko wykorzeniając wszelkie podłości i udręki. Nie wyobrażacie sobie, jak wielu rozpleniło się u nas nieludzkich drani w ciągu tylu wieków niszczenia lepszych ludzi, dzięki czemu zyskiwali przewagę lepiej przystosowani donosiciele, kaci, ciemiężcy! Powinniśmy się tym kierować, a nie ślepo was naśladować. Kiedy potajemnie i bez echa zaczną ginąć tysiące „żmijowatych” i ich zauszników, „liliowych” oprawców, wtedy wysoka pozycja w państwie przestanie przyciągać niegodziwców. Wiele nauczyliśmy się od Rodis i od was wszystkich, ale sami wybierzemy sposoby walki. Piękne obrazy Ziemi i wielki rozum Wira Norina będą naszą opoką na tej długiej drodze. Nie dość słów wdzięczności dla was, bracia! Ta pamiątka na zawsze nam pozostanie. — Tael pokazał zdjęcie gwiazdolotu zrobione teleobiektywem z pobliskiego wzgórza.

Olla Dez natychmiast je skopiowała. W polu widzenia pojawiła się Sju-Te, mówiąc coś do Norina.

— Dysk wylądował sto metrów od nas! — zawołał Wir i dodał ciszej: — To już wszystko.

Tael, Sju-Te i Wir Norin stali przed dziewięcionogiem. Ośmioro Ziemian ustawiło się w szereg pożegnalny. Czedi zawołała, nie wytrzymując milczenia:

— Przylecimy tu jeszcze, Wirze, na pewno!

— Gdy się skończy Godzina Byka! A my postaramy się, by stało się to jak najszybciej — odpowiedział Wir. — Jeśli jednak demony nocy powstrzymają świt i Ziemia nie dostanie od nas żadnych wieści, niech następny gwiazdolot przyleci za sto ziemskich lat.

Wir Norin nacisnął bransoletę na prawej ręce. Ekran TWF na statku zrobił się czarny i niemy. Jednocześnie na pulpicie zgasł zielony ognik astronawigatora. Jedyne światełko, nie należące do Ziemianina, lecz do Tormansjanina Taela, pozostało jak symbol zawartego właśnie braterstwa dwóch planet.

Droga powrotna „Ciemnego Płomienia” okazała się znacznie trudniejsza niż lot na Tormansa, po raz kolejny ujawniając niebezpieczną niedoskonałość GPP. Z nieznanych przyczyn gwiazdolot zszedł z wyznaczonej trajektorii. Zamiast spaść, niczym jastrząb na zdobycz, prosto z wysokich szerokości Galaktyki na ósmy krąg jej spirali, przeleciał przez trzy spiralne odnogi i wyszedł na skraju przestrzeni Szakti w pasmo „rentgenowskich” lub neutronowych gwiazd o tak niezwykłej gęstości, że centymetr kwadratowy ich substancji ważyłby na Ziemi setki milionów ton. Między tymi opornymi słupami masywnej substancji w miejscach kontaktu z najgęstszymi odcinkami Tamasu płonęły osobliwe zawirowania materii Szakti. W nich, jak w bezdennych lejach, krążyły w szalonym wirze przyspieszone przez Tamas promieniowanie. Rozprzestrzeniały się na obrzeżach naszej Galaktyki, jakby przeciwieństwo naszego wszechświata. Zjawisko to długo pozostawało niezbadane. W czasach pierwszego zaznajomienia się z graniczną strefą świata Szakti wiry te zwano kwazarami. Skomplikowana struktura zewnętrznych warstw Galaktyki i Metagalaktyki nie pomieściła się w „gwiazdce” dotyczącej powrotu „Ciemnego Płomienia”. Uczniowie zrozumieli tylko, w jak wielkim niebezpieczeństwie znalazł się statek.

W TWF zobaczyli jeszcze krótkie podróżne zapisy z pamięci maszyn gwiazdolotu: wychudłą, zasuszoną od ciągłej pracy Mentę Kor, nieśpiącego całymi tygodniami komendanta Gryfa Rifta, wykończonych inżynierów urządzeń pilotażowych i cyfrowych, Diwa Simbela i Sola Saina. Każdy miał swego „opiekuna technicznego”. Solem opiekowała się Ewiza, Simbelem Czedi, Riftem Olla Dez, a Nea Holli dbała o biologiczną formę Menty Kor, karmiąc ją i pojąc, masując i usypiając w chwilach odpoczynku.

„Ciemny Płomień” wydostał się z zewnętrznej strefy siłowej bez uszkodzeń, lecz z wielkimi stratami energii. Drugie, bardziej udane prześliźnięcie się na krawędzi bezdni sprawiło, że gwiazdolot przebił się do dwudziestego szóstego obszaru ósmego obrotu, skąd zostało około trzech miesięcy podróży na Ziemię. Wylądował na tym samym płaskowyżu Rewat, z którego jedenaście miesięcy temu odleciał na planetę Tormans.

— Co zaszło na Ziemi po powrocie statku, wie każdy Ziemianin i nie jest to dla was nic nowego — powiedział nauczyciel, gasząc TWF i zatrzymując się, jakby na coś czekał.

— Termin, wyznaczony przez Taela, właśnie się skończył! — stwierdził Kimi z poparciem wszystkich pozostałych. — Pora wysłać następny gwiazdolot na Tormans!

— Czyżby niczego z tym nie zrobiono? — zawołała Ajoda. — Nikt nie zwracał się do Rady Gwiezdnych Lotów?

Nauczyciel obserwował z figlarnym uśmieszkiem rozgorączkowaną młodzież. W końcu podniósł rękę, spory ucichły i wszyscy zwrócili się ku niemu.

— Byliście w zeszłym roku na Pustyni Namib i ominęło was jedno wydarzenie, które poruszyło całą planetę. Znowu, jak trzy wieki temu, GPP Cefejan przemierzał przestrzeń w pobliżu Tormansa i przyciągnęły go sygnały automatycznej stacji na satelicie planety. Kodem Wielkiego Pierścienia stacja prosiła wszystkie GPP lecące do dwudziestego szóstego obszaru ósmej odnogi Galaktyki, by dokonały lądowania na planecie i odebrały wiadomość…

— Dla nas, dla Ziemi? — wpadła mu w słowo Puna. — I gwiazdolot ją odebrał?

— Odebrał. Jaki gwiazdolot mógłby odmówić odebrania poczty na odległość dostępną tylko dla niego?

— Co było w tej wiadomości? — spytali chórem uczniowie.

— Nie wiem. Napisana była w języku Tormansa, który jest tłumaczony w laboratorium badającym ową planetę. Bardzo obszerna informacja o tym, co zmieniło się na planecie w ciągu stu, nawet stu trzydziestu lat. Ale przygotowałem dla was trzy zdjęcia trójwymiarowe…

— I nic pan nie mówił? — rzekła Ajoda, obdarzając nauczyciela karcącym spojrzeniem ciemnych oczu.

— Milczałem do chwili, aż będziecie gotowi na ich przyjęcie — odparł niewzruszenie wychowawca.

Szczęknął włącznik TWF.

Rozpoznali plac i pomnik Władcy Czasu. Starego chramu, miejsca śmierci Rodis, nie było. Zamiast niego szeroko rozkładały się na niebie półksiężycowe dachy budowli. Schody wiodły do ogromnej, wysokiej arki, otoczonej na górnym piętrze odkrytą galerią. Dwa końce galerii, przykryte przezroczystymi daszkami, niewiadomym sposobem uczepione kopuł, sterczały śmiało i wysoko, wisząc nad placem i otaczającymi go budynkami.

— To pomnik na cześć Ziemi — rzekł cicho nauczyciel — od planety nie nazywającej się już Jan-Jah, lecz w relacji z ziemskim przezwiskiem Tormans, zwie się obecnie Tor-Mi-Oss. W ich języku nazwa ta znaczy to samo, co dla nas Ziemia. To nowa planeta i nowa gleba, na której człowiek pracuje, uprawiając żywność, zasiewając sady i budując domy dla przyszłości swoich dzieci, dla pewnej drogi ludzkości w bezgraniczny świat.

Na drugim zdjęciu, na tle budowli stała rzeźbiona grupa, składająca się z trzech figur.

— Faj Rodis! — zawołał Kimi i nauczyciel potwierdził milczącym skinieniem, nie mniej wzruszony od dzieci.

Rodis, wyrzeźbioną z czarnego kamienia w pełni kształtów jej czarnego skafandra, nieśli na rękach dwaj ludzie o twarzach Taela i Gzera Bu-Jama, wyciosani z ciemnożółtego, prawie brązowego górskiego głazu. Dwaj mężczyźni, „dży” i „kży”, obejmowali się krzepko za ramiona. Siedziała na nich Faj ze swobodnie spuszczonymi nogami, zwrócona twarzą do Gzera i obejmująca za szyję Taela.

Rzeźbiarz z jakiegoś powodu przedstawił Faj w szerokim, niedbale zamotanym turbanie, tak, jak pierwszy raz zobaczył ją Tael. Kamień posągu, podobny do najwspanialszych opali z kontynentu australijskiego, skrzył się wewnętrznym ogniem. Tak miliony gwiazd przenikają mrok tropikalnych ziemskich nocy, o których często opowiadała Tormansjanom Rodis, inspirując ich pięknością świata.

Ziemianie długo spoglądali na wizerunek dostarczony z odległości tysięcy lat świetlnych, póki nauczyciel nie zmusił się, by przełączyć na trzeci, ostatni obrazek z pawilonu po lewej stronie.

Tu także stały rzeźby: Wira Norina i Sju-Te. Astronawigator „Ciemnego Płomienia”, uwieczniony w ciemnoczerwonym brązie, spoczywał z opuszczonymi rękami, wsparty ramionami i głową na SDG, z oczami zamkniętymi w wiecznym śnie. Tormansjanka Sju-Te, wykonana z najczystszego białego kamienia, unosiła w dziecinnych dłoniach drogocenne dary Ziemian: matowy sześcian IKP i błyszczący owal DPA.

W obu figurach było to magiczne niedopowiedzenie realizmu, które zmusza każdego widzieć w żywej formie cud swego indywidualnego marzenia.

— Światłe niebo! — powiedział Lark, naśladując kosmonautów. — To znaczy, że na Tormansie skończyła się Godzina Byka? Czy wszystkiego tego dokonaliśmy my, Ziemianie: Rodis, Norin, Czedi, Ewiza i wszyscy inni, stojący na płaskowyżu Rewat wokół swojego statku?

— Nie — odparł nauczyciel. — Mieszkańcy Tormansa sami tego dokonali, bo tylko oni mogli wyjść samodzielnie z inferna. Ofiary oligarchicznego reżimu Tormansa nawet nie przypuszczały, że są ofiarami przebywającymi w niewidzialnym więzieniu zamkniętej planety. Wyobrażali sobie, że są wolni, dopóki wraz z przybyciem naszej ekspedycji nie zobaczyli prawdziwej wolności, odnowili swą wiarę w prawdziwą ludzką naturę i jej ogromne możliwości, ci sami, którzy do tej pory uganiali się tylko za kłamliwymi obietnicami sukcesu materialnego. Od razu pojawiło się pytanie: kto odpowie za zranioną, zniszczoną planetę, za miliardy straconych istnień? Dotychczas każda porażka odbijała się bezpośrednio lub pośrednio na masach ludu. Teraz zaczęli szukać niewątpliwych winowajców owych porażek. A wtedy stało się jasne, że pod nowymi maskami utaiło się to samo kapitalistyczne społeczeństwo wyzysku, zniewolenia, eksploatacji, umiejętnie przykryte za pomocą metod naukowych propagandy, sugestii, tworzenia pustych iluzji. Tormansjanie zrozumieli, że nie można być wolnym bez wiedzy, że konieczne jest poważne wykształcenie psychologiczne, że trzeba oceniać ludzi po ich cechach duchowych i tępić u korzenia wszelkie złe uczynki. Dopiero wtedy nastąpił przewrót w życiu planety. Nie należy sądzić, że osiągnęli już wszystko, ale odkryli samych siebie i swój świat, i nas, swoich braci, jako kochających przyjaciół. Pomniki, które widzieliście, to bezsporny przejaw ich natchnionej wdzięczności. Przybycie naszego gwiazdolotu i działania Ziemian były punktem przełomu. Rodis i jej towarzysze rozbudzili w Tormansjanach dwie potężne siły społeczne: wiarę w siebie i zaufanie do innych. Nie ma niczego potężniejszego, niż ludzie zjednoczeni zaufaniem. Nawet słabsze jednostki zahartowały się we wspólnej walce, czując, że na nich liczą w pełni, że zdolni są do najwyższej samorealizacji, wierząc w siebie, jak w innych i w innych jak w siebie samego… Jak podsumujecie znaczenie wyprawy?

— Zniszczona została wysepka inferna we wszechświecie, wybawione od niepotrzebnych udręk miliardy ludzi teraz i w przyszłości — odpowiedzieli zgodnie uczniowie.

Nauczyciel pokłonił się swoim dzieciom.

— Trudno o lepszą odpowiedź i jestem z niej bardzo zadowolony.

— Powinniśmy pojechać jeszcze raz na płaskowyż Rewat — powiedziała Iwetta. — Zobaczymy ich teraz jak żywych!

— Wkrótce zobaczycie żywych Tormansjan — oznajmił nauczyciel z uśmiechem. — Zgodnie z rekomendacją Maszyn Ogólnego Pożytku poleciał tam Gwiazdolot Prostego Promienia z planety Zielonego Słońca. Myślę, że już wylądował na planecie Tor-Mi-Oss.

Загрузка...