Potężna bryła „Ciemnego Płomienia” zbliżała się do powierzchni planety. Szybkość lotu wzrastała, a rozgrzane powietrze na wysokości setek kilometrów ryczało ogłuszająco za niewzruszonymi ścianami statku, zabezpieczonymi odpowiednio przed przegrzaniem i radiacją. Ryk straszliwej mocy ogłuszał sondy dźwiękowe Tormansa. Okazało się, że i tutaj mają urządzenia zapisujące kronikę dźwiękową nieba. Wzmacniacze przeniosły ten jednorodny, brzmiący jak sygnał alarmowy, dźwięk do pracowni uczonych obserwatorów, do wysokich wież Straży Nieba i przestronnych apartamentów władców, zapowiadając przybycie nieznanego, budzącego obawy i ciekawość gościa.
Technicy gwiazdolotu pracowali bez przerwy, programując obłe, trójokie rakiety ćwierkające. Wkrótce pakiety spiralnych rurek, pokrytych pięciometrowymi powłokami o rybim kształcie, oderwały się od statku, opasały koliste parabole i zetknęły się z powierzchnią planety w ustalonych wcześniej punktach. Jedna unosiła się na falach oceanu, druga zanurkowała w głąb, trzecia rozpruła powierzchnię rzeki, pozostałe przeorały pola i strefy zieleni w miejscach wybranych przez Tormansjan. Potem znowu się uniosły na wysokość oblotu i przylepiły do burt „Ciemnego Płomienia”, przekazując do laboratorium próbki wody, ziemi i powietrza z obcej planety.
Nea Holli, Ewiza Tanet i Tiwisa Henako nie zmrużyły oka przez trzy doby. Z towarzyszeniem ponurego zaśpiewu ultra-centryfug pracowały bez przerwy przy mikroskopach protonowych i termostatach nad niezliczonymi koloniami bakterii i wirusów. Komputery analityczne porównywały zarodki szkodliwych mikrobów Ziemi i Tormansa, tworząc długie formuły reakcji immunologicznych, aby zneutralizować ewentualne źródło choroby. Cała załoga ledwie dyszała i oczy wszystkich gorączkowo błyszczały. Doszło do tego, że trzeba było pogrążyć w hipnotycznym śnie Tora Lika i Mentę Kor, aby zaoszczędzić siły ich organizmów.
Mimo tego parę dni później Ewiza Tanet oznajmiła, że jest niezadowolona z wyników badań i nie może zagwarantować pełnowartościowej ochrony zdrowia.
— W jakim czasie osiągniemy całkowite bezpieczeństwo? — zapytała Faj Rodis.
Ewiza zamyśliła się, nieco skonfundowana.
— Spodziewałam się, że napotkam tutaj typowy kompleks. Przecież Tormansjanie przywieźli z Ziemi w swoich wnętrznościach tę samą florę bakteryjną, bez której również my nie moglibyśmy istnieć. Skoro nie powaliły ich miejscowe mikroby, a przeciwnie, nadal się rozwijali, oznacza to, że ziemskie bakterie i wirusy pokonały mikroby Tormansa. Odkryłam jednak dwa niezwykłe wirusy chorobotwórcze. Mogły przeniknąć tylko w warunkach wyjątkowego zagęszczenia skupisk ludzkich. Obecnie nie obserwujemy na Tormansie niczego takiego.
— To potwierdza pośrednio dawne przeludnienie planety — stwierdziła Faj Rodis. — Powinniśmy jednak wylądować na Tormansie najszybciej, jak to możliwe.
— Obawiam się, że niezbędna bariera obronna naszych organizmów wytworzy się nie wcześniej niż za dwa miesiące — oświadczyła Ewiza Tanet takim tonem, jakby z jej winy wystąpiła niemożność przyspieszenia tworzenia bariery immunologicznej.
Faj Rodis uśmiechnęła się do niej.
— Cóż począć! Chciałoby się być pełnoprawnym gościem na nowej ziemi i prawie nigdy się to nie udaje. Zawsze zdarzają się sytuacje, które wymuszają pośpiech i nie pozwalają czekać. Wielu opowiadało o niezapomnianym odczuciu spotkania z nową, bezpieczną planetą. Wychodzisz ze statku na czystsze powietrze pod nowym słońcem i niemal lecąc, biegniesz po łagodnym, dziewiczym gruncie. Odczuwasz silne pragnienie, by zrzucić odzież i zanurzyć się całym swym jestestwem w krystalicznej świeżości nowego świata. Żeby bose stopy stąpały po miękkiej trawie, żeby wiatr i słońce, muskając obnażoną skórę, nasyciły ją wszystkimi nutami zmiennego oddechu przyrody. I tylko kilku z setek tysięcy podróżników do innych światów udało się tego doświadczyć!
— To znaczy, że założymy skafandry? — spytała Nea Holli.
— Tak! Chociaż żal! Potem, gdy zakończy się immunizacja, zdejmiemy je. Będziemy bez hełmów, tylko z bio-filtrami. To już sukces! Dzięki temu będziemy gotowi w ciągu trzech, czterech dni.
— Może to i lepiej — powiedziała Nea. — Analiza wody Tormansa wykazała pewne strukturalne różnice od ziemskiej. Początkowo wciąż będziemy osłabieni, przywykając do nowej wody.
— Czy to ważne, jaka jest woda? — zapytała Faj Rodis. — Wybaczcie, mało się na tym znam. Skoro woda jest czysta i pozbawiona groźnych zanieczyszczeń?
— Wybaczamy historykowi błędne zapatrywanie — rzekła z uśmiechem Ewiza. — Nasi przodkowie uważali dawniej wodę po prostu za wodę, połączenie wodoru i tlenu, i nie umieli jej zanalizować. Okazało się, że woda posiada złożoną fizyczno-chemiczną strukturę z udziałem licznych elementów. W ziemskich źródłach, rzekach i jeziorach są tysiące rodzajów wody, zdrowej, niebezpiecznej, neutralnej, chociaż w prostej analizie wydaje się jednakowa i zasadniczo czysta. Tormans jest obcą planetą, o odmiennym charakterze ogólnego wodnego biegu, erozji i nasycenia minerałami. Odkryliśmy, że tutejsza woda może niekorzystnie wpływać na nasz system nerwowy. Zalecam używanie tabletek IGN-102. Tylko nie zapominajcie dodawać ich do każdej pitej cieczy i jedzenia.
— W każdym razie skafandry — wtrącił milczący dotychczas Gryf Rift — dadzą nam przewagę…
— Na wypadek niebezpieczeństwa? — podchwyciła Ewiza, pochylając głowę i zerkając z ukosa na Czedi Daan.
— Otóż to. Skafandra nie przebije nóż ani kula, ani ognisty promień — potwierdził Gryf.
— Lecz głowa, najcenniejsza część ciała, bez hełmu będzie bezbronna — zauważyła żartem Faj Rodis.
Czedi Daan przyglądała się natarczywie Faj Rodis, jak gdyby dziwiąc się jej ożywieniu. Rzeczywiście, zwykle opanowana i nieco surowa szefowa wyprawy, teraz, u progu przygody, stała się jakby inną osobą.
— A co z planem Czedi? — spytał Gen Atal.
— Zrealizujemy go później, po aklimatyzacji — oznajmiła Faj.
Czedi zacisnęła tylko mocniej wargi i odwróciła się w stronę wielkiej mapy Tormansa, rozwieszonej nad wejściem do okrągłej sali.
— Czedi, właśnie coś mi przyszło do głowy — zwróciła się do niej Ewiza Tanet. — Tak emocjonalnie odniosłaś się do farsy odegranej przez Faj Rodis i Ollę Dez, a czy nie sądzisz, że twój zamiar wtopienia się w tłum Jan-Jah, udając miejscową dziewczynę, zawiera także element oszustwa? Spoglądanie obcym okiem na sprawy odkryte przed rodowitą Tormansjanką? Czy to nie jest zwykłe podglądactwo?
— Ja… no tak… nie spojrzałam na to od tej strony. Chciałam być bliżej nich, dzielić z nimi ich życie, doświadczając tych samych trudów i radości, smutków i niebezpieczeństw!
— Mając jednak w każdej chwili możliwość powrotu do swoich? Posiadając moc człowieka EPP? I móc powrócić szczęśliwie do pięknego ziemskiego świata? — naciskała Ewiza.
Czedi obejrzała się na Rodis, z przyzwyczajenia pragnąc poznać reakcję swego ideału, lecz oczy szefowej patrzyły na nią chłodno i poważnie.
— Jest w tym pewna dwuznaczność — zaczęła Czedi — lecz myślałam o czymś znacznie ważniejszym…
— Dla kogo? — indagowała Ewiza nieubłaganie, jak śledczy.
— Dla nas. A im — dodała wskazując na mapę Tormansa — nie wyrządzimy tym żadnej szkody. Przecież robimy to, by nie popełnić omyłki, żeby dowiedzieć się, jak im pomóc.
— Najpierw trzeba się dowiedzieć, czy warto! — powiedział Gryf Rift. — Może się okazać…
Za szybą do bezpośredniej obserwacji błysnął oślepiający wybuch czerwonego ognia. Cały gwiazdolot zadrżał. Gen Atal momentalnie zniknął w windzie, a Gryf Rift i Diw Simbel rzucili się do drążków sterowniczych.
Kolejna eksplozja, kolejne lekkie drżenie korpusu „Ciemnego Płomienia”. Włączone odbiorniki dźwięku przekazały potworny łomot, zagłuszający niemilknący wciąż ryk rozgrzanej atmosfery.
Ludzie rozbiegli się i zajęli miejsca zgodnie z instrukcją awaryjną, zastygając nad urządzeniami, które nie informowały jeszcze, co zaszło. Gwiazdolot kontynuował lot przez ciemność po nocnej stronie planety. Do lądowiska zostało nie więcej niż pół godziny. Rozdzwoniły się srebrne dzwoneczki sygnału „nie ma niebezpieczeństwa”. Rift i Simbel zeszli ze stanowisk pilotów, a Gen Atal z posterunku obrony.
— Co to było? Atak? — spytała ich Faj Rodis.
— Niewątpliwie — potwierdził ponuro Gryf. — Zapewne rakietowy. Przewidując taką możliwość, włączyliśmy z Atalem pole ochronne, choć wywołuje ono straszny huk w atmosferze. Gwiazdolot nie odniósł najmniejszej szkody. Jak na to zareagujemy?
— Nijak! — odparła twardo Faj. — Udamy, że niczego nie zauważyliśmy. Wiedzą po wybuchach, że dwukrotnie trafili i przekonali się o całkowitej niezniszczalności naszego statku. Ufam, że więcej nie będą próbować.
— Chyba słusznie — zgodził się Gryf Rift. — Zostawmy jednak włączone pole, niech lepiej wyje, niż mamy się narażać na kolejny tchórzliwy, zdradziecki atak.
— Teraz tym bardziej obstaję za skafandrami — powiedziała Ewiza.
— I za hełmami NP — dorzucił Rift.
— Hełmy nie są potrzebne — sprzeciwiła się Rodis. — Inaczej nie nawiążemy kontaktu z mieszkańcami planety i nasza misja spełznie na niczym. Musimy zaryzykować.
— Wątpię, by hełmy stanowiły należytą ochronę — orzekła Ewiza, wzruszając ramionami.
Ataki na gwiazdolot nie powtórzyły się. „Ciemny Płomień” wszedł na wysoką orbitę i wyłączył silniki. Na statku cały czas przygotowano się do wyjścia. Filtry biologiczne dokładnie dopasowywały się do nosów, ust i uszu siedmiorga „desantowców”. Liczne roboty-sputniki SDG nastawiały się na indywidualne biorytmy. Ich nazwa pochodziła od pierwszych liter słów łacińskich: servus, defensor, gerulus (sługa, obrońca, tragarz) i określała zadania maszyn. Najwięcej uwagi, jak zwykle, wymagały skafandry. Wykonane były w specjalnym instytucie z drobnych cząstek przetworzonego molekularnie metalu, izolowanego niedrażniącą skóry podszewką. Pomijając niewiarygodną wprost, nieosiągalną jeszcze do niedawna, wytrzymałość i niewrażliwość termalną, grubość skafandra wynosiła ułamki milimetra i zewnętrznie nie różnił się od cienkiego kostiumu gimnastycznego z wysokim kołnierzem, opinającego szczelnie całe ciało. Człowiek wyglądał w takim stroju jak metalowy posąg, tyle że giętki, żywy i ciepły.
Wybierając kolory skafandrów, Olla Dez starała się przedstawić każdego uczestnika wyprawy, zwłaszcza kobiety, jak najbardziej efektownie.
Faj Rodis bez namysłu wybrała czarny z granatowym odcieniem, barwy kruczych skrzydeł, doskonale pasujący do jej czarnych włosów, ostrych rysów i zielonych oczu. Ewiza zażyczyła sobie, by metal przybrał barwę srebrzysto-zielonkawą wierzbowego liścia. Postanowiła nie zmieniać ciemnoczerwonej barwy włosów i topazowych kocich oczu. Czarny pas i takież wykończenie kołnierza jeszcze bardziej uwydatniały jej ognistą czuprynę.
Czedi Daan wybrała niebiesko-popielaty o głębokim odcieniu ziemskiego nieba ze srebrnym szwem, a Tiwisa bez wahania wzięła ciemnogranatowy z różowym paskiem, harmonizujący z jej oliwkową cerą i ciemnymi oczami.
Mężczyźni chcieli początkowo włożyć identyczne szare skafandry, lecz poddając się naleganiom kobiet, wybrali dla siebie metaliczne pancerze w nieco barwniejszych zestawach.
Faj Rodis obserwowała w zadumie twarze towarzyszy. Wyglądali blado w porównaniu ze smagłymi mieszkańcami planety Jan-Jah, toteż zaproponowała im środki brązujące.
— Może powinniśmy zmienić dodatkowo kolor oczu na nieprzenikniony czarny jak u Tormansjan? — zapytała Ewiza.
— Nie, po co? — zaprotestowała Faj. — Niech zostaną takie, jakie są. Może bardziej błyszczące. To możliwe, Ewizo? Parę lat temu były modne takie „gwiaździste” oczy.
— Pod warunkiem, że dacie mi cztery dni na stymulacje chemiczne!
— Dostaniesz je. Zrób nam wszystkim oczy błyszczące jak gwiazdy, by mogli odróżnić Ziemianina nawet w największym tłumie!
— Ciekawe, jaki kolor oczu lubili najbardziej nasi dalecy przodkowie w czasach, gdy nie potrafili zmieniać ich barwy? — zastanawiała się Olla Dez. — Faj zna, na przykład, gusty ERŚ.
— Jeśli chodzi o gusty tamtej epoki, były one niezwykle zmienne, niejasne i niedostatecznie uzasadnione. Z jakiegoś powodu zyskało przewagę piękno kobiece. Dzieła literackie, fotografie, filmy uwydatniały cechy kobiecej urody, prawie wcale nie wspominając o męskich.
— Czyżby nasze dalekie siostry były tak haniebnie niewybredne? — oburzyła się Olla. — Dziedzictwo tysiącleci wojennego patriarchatu!
— Obfitość tak interesujących was męskich władców — odparła z uśmiechem Faj. — Ale wróćmy do oczu. Na pierwszym miejscu znajdowały się moje, czysto zielone, co w pełni odpowiada prawom biologicznym siły i zdrowia.
— A która z nas zajęłaby drugie miejsce?
— Czedi. Błękitne lub fiołkowe o jasnym odcieniu. Dalej szły szare, czarne i ciemnoniebieskie. Wielką rzadkością i dlatego bardzo cenioną, były topazowe jak u Ewizy i złociste jak Olli, wydawały się jednak złowieszcze, bo przypominały oczy drapieżników: kotów, tygrysów lub orłów.
— A jakie kryteria stosowano dla męskich oczu? — dopytywała się Ewiza.
— Wydaje się, że nie miewali zielonych ani, sądząc z literatury, błękitnych — odparła Faj, wzruszając ramionami. — Najczęściej wspomina się szare jak stal lub niebieskie jak lód. Były oznaką silnych, wojowniczych charakterów, prawdziwych mężczyzn, podporządkowujących sobie innych, w każdej chwili skorych do użycia pięści lub broni.
— Sądząc po tych oznakach, należy obawiać się Gryfa Rifta i Wira Norina — zażartowała Ewiza.
— Jeśli Gryf jest prawdziwym komendantem, to Wir Norin jest trochę zbyt miękki, nawet jak na mężczyznę EPP — zaoponowała Olla Dez.
— Oczy oczami, ale za chwilę trzeba będzie założyć ten metal — skonstatowała Ewiza, wzdychając — i na długo pożegnać się z poczuciem własnej skóry.
Przesunęła dłonią po ramieniu i odkrytej ręce odwiecznym gestem człowieka przyzwyczajonego od dziecka dbać o swoje ciało.
— Zacznijmy więc. Kto będzie asystować? Ty, Ollu i Nea?
— Bez Nei nie da rady — stwierdziła Olla.
— Zawołajcie ją więc.
Faj Rodis pierwsza wskoczyła do komory kontroli biologicznej.
Proces oblekania był długi i nieprzyjemny. Minęło sporo czasu, zanim cała siódemka zebrała się w okrągłej sali. Czedi Daan po raz pierwszy miała na sobie skafander i musiała stopniowo przyzwyczajać się do posiadania jakby podwójnej skóry. Nie mogła oderwać oczu od Faj Rodis. Wydawała się uosobieniem piękna silnego kobiecego ciała. Czarna otoczka uwydatniała jej bladą twarz i przejrzyste zielone oczy.
Na pasie każdego skafandra znajdował się owalny pojemnik likwidujący produkty metabolizmu, na ramionach połyskiwały prążki przyborów zapisu wizualnego i trójkątne lusterka wszechstronnej obserwacji. Na prawej ręce mieli dodatkowe obręcze kontaktowe, połączone ze statkiem poprzez osobistego robota, a we wgłębieniach obojczyków umieszczono cylindry cyrkulacji powietrza. Co jakiś czas między ciałem i skafandrem od ramion do stóp przebiegała fala, dająca przyjemne uczucie lekkiego masażu. Powietrze wychodziło przez zawory na piętach, a z zewnątrz wyglądało to tak, jakby na metalowym ciele prężyły się potężne muskuły.
Faj Rodis spoglądała na towarzyszy, tak dziwnie odległych i niedostępnych w chłodnym blasku oplatającego ciała metalu…
— I macie zamiar pokazać się tak Tormansjanom? — dobiegł z zewnątrz głos Gryfa Rifta.
Rodis w jednej chwili pojęła, co ją niepokoiło.
— W żadnym wypadku! — zwróciła się do Rifta. — My, kobiety, włożymy przyzwoite krótkie spódniczki ze strefy tropikalnej i pelerynki.
— Może lepiej koszule, jakie noszą Tormansjanki? — wtrąciła Tiwisa, uszczelniając zewnętrzne wycięcia skafandra.
— Spróbujemy, może okażą się wygodniejsze — zgodziła się Rodis.
— Sugeruję strój tropikalny dla mężczyzn — powiedział Wir Norin.
— Szorty pasują, lecz koszulka bez rękawów przyciągnie uwagę do „metalicznych” rąk — zaoponował Gryf Rift. — Tormansjańskie koszule nadają się także dla mężczyzn.
— Jakie to dziwne, że na Tormansie, na ulicach i w domu, ludzie okrywają całe ciało, ale w popularnych widowiskach lub spektaklach telewizyjnych występują dosyć skąpo odziani — zauważyła Olla Dez.
— Rzeczywiście, to absurdalna sprzeczność, jedna z wielu, jakie będziemy musieli wyjaśnić — stwierdziła Rodis.
— Może właśnie dlatego takie widowiska są popularne, że Tormansjanie na co dzień chodzą okryci od stóp do głów — rzekła domyślnie Czedi.
— Takie proste i pozornie wiarygodne wytłumaczenie może okazać się mylne. Prawa psychologii są znacznie bardziej skomplikowane — zakończyła dyskusję Faj.
Po pierwszym seansie stymulacji magnetycznej, przeprowadzonego przez Ewizę, „desantowcy” rozeszli się, czując się w nowych zbrojach skrępowani i wyobcowani. Musieli przyzwyczaić się do nich w ciągu paru dni dzielących ich od wyjścia. Cieniutka metalowa błona w zasadzie nie krępowała ruchów, lecz stała się niewidoczną barierą między nimi a pozostałymi członkami załogi. Niby wszystko było po staremu, ale przestano używać tylko „my” w planowanych działaniach, pojawili się „my” i „oni”.
Na znak gotowości gwiazdolotu z głównego obserwatorium Straży Nieba przesłano namiary lądowiska. „Ciemny Płomień” miał wylądować na szerokim łagodnym cyplu, na południowym brzegu morza równikowego, mniej więcej trzysta kilometrów od stolicy. Powiększone zdjęcie tego miejsca ukazywało ponury, porośnięty wysokimi, ciemnymi krzewami wał, wbijający się w głąb szaro-zielonego morza. Miejsce i dalsza morska okolica wydawały się bezludne, co wywołało obawy wśród pozostających na statku.
— Bezludzie jest koniecznym warunkiem do lądowania GPP. Uprzedziliśmy o tym Radę Czterech — przypomniał towarzyszom Gryf Rift.
— Mogliby wybrać miejsce bliżej jakiegoś miasta — powiedziała Olla Dez. — I tak nie pozwolili wszystkim na wyjście.
— Zapominasz, Ollu — rzekła niewesoło Rodis — że w pobliżu miasta byłoby bardzo trudno powstrzymać ciekawskich. Tutaj ustawią straże i nikt z mieszkańców Tormansa nie podejdzie do naszego statku.
— Podejdą! Gotów się jestem założyć! — z niespodziewaną zapalczywością wtrącił Gryf. — Przebiję zarośla zekranizowanym korytarzem, który będzie otwierał się na hasło dźwiękowe. Miejsce ukrytego wejścia przekażę Faj promieniem wideo. Możecie wysyłać do nas gości, rzecz jasna, tylko mile widzianych.
— Będą też niemile widziani — zauważyła Rodis.
— Nie sądzę. Nea zastąpi Atala i razem zablokujemy każdą taką próbę. Musimy być czujni. Skoro atak rakietowy okazał się porażką, mogą spróbować czegoś innego.
— Nie wcześniej, nim nie upewnią się, że drugi gwiazdolot, o którym im mówiłam, w ogóle nie przyleci. Do tego czasu będziecie bezpieczni, co najmniej trzy, cztery miesiące, a może i dłużej. Tak jak my — dodała ciszej Faj.
Gryf Rift położył dłoń na ramieniu okrytym czarnym, ciepłym metalem i zajrzał w poważne, nieustraszone oczy.
— Sama pani wyznaczyła termin swego powrotu na statek, Rodis. Lepiej go przyspieszyć, niż odwlekać.
— Rozumiem pańską troskę, Rift…
— Przypuśćmy, że natraficie na mur absolutnego niezrozumienia i nie zdołacie go przebić. Czy dalsze przebywanie tam będzie uzasadnione? Zbyt ryzykowne.
— Nie wierzę, że mogliby odrzucić ziemską wiedzę. To przecież brama do nieograniczonych możliwości, droga jasnej przyszłości w ich życiu, które obecnie jest krótkie, pełne udręczeń i obawiam się, ciemnoty — zaoponowała Rodis.
— Poczucie koniecznej ofiary jest bardzo archaiczne, występowało we wszystkich religiach i historii dawnych ludów. Ułagodzić nieznaną siłę, przebłagać bóstwo, zapewnić długowieczność kruchej egzystencji. Od mordowania ludzi na ołtarzach przed bojem, polowaniem, dla większego urodzaju lub trwałości budowli, od gigantycznych hekatomb urządzanych przez wodzów, cesarzy, faraonów do niewyobrażalnych rzezi w imię obłąkanych idei politycznych, religijnych lub nacjonalistycznych. Czy my, którzy znamy granice, twórcy wielkich organizmów społecznych, chroniących ludzi przed nieszczęściami i zbędnymi ofiarami, nie wyzbyliśmy się już tej przestarzałej cechy charakteru?
Faj Rodis delikatnie musnęła palcami włosy Gryfa.
— Skoro wtargniemy w życie Tormansjan, używając starych metod, skoro na siłę odpowiemy siłą i zejdziemy na ich poziom wyobrażeń o życiu i pragnień… — Rodis zamilkła.
— Tym samym przyjmiemy też konieczność ofiary. Tak?
— Tak, Rift…
Kiedy Rodis weszła do swej kabiny, zaświeciła jej obręcz sygnałowa. Czedi Daan, od jakiegoś czasu unikająca spotkania w cztery oczy, prosiła o pozwolenie przyjścia.
— Widocznie jestem naprawdę tępa — oznajmiła Czedi, ledwie przekroczyła próg — skoro tak mało wiem o komplikacjach życiowych…
Faj Rodis uścisnęła lekko gorące dłonie dziewczyny, obramowane na przegubach srebrnymi pierścieniami skafandra, napawając się jej powoli ciemniejącą twarzą w otoczce ciemnoblond włosów.
— Nie trzeba się obwiniać, Czedi! Najważniejsze to wszędzie i zawsze nie popełniać uczynku podyktowanego błędnym rozumowaniem. Któż nie błądził w, zdawało się, niezliczonych przeciwnościach losu? Podlegali im nawet bogowie z dawnych wierzeń. Tylko przyroda włada nieograniczonym okrucieństwem, by wykorzystywać owe sprzeczności w ślepych eksperymentach na koszt wszelkich form życia!
Usiadły na kanapie. Czedi spojrzała prosząco na Rodis.
— Proszę mi opowiedzieć o teorii inferna — poprosiła po chwili wahania i dodała pospiesznie: — Koniecznie muszę ją poznać.
Rodis wstała i zadumana przeszła się po kabinie. Zatrzymawszy się przy stelażu mikro-biblioteki przesunęła palcami po zielonych płytkach oznaczeń kodowych.
— Teoria infernalna, jak nazywano ją dawniej. Przede wszystkim nie jest to teoria, lecz zbiór obserwacji statystycznych na naszej Ziemi, na temat żywiołowych praw życia, a zwłaszcza ludzkiej społeczności. Inferno to po łacinie „dolny, podziemny” i oznaczało piekło. Do naszych czasów przetrwał wspaniały poemat Dantego, który, chociaż pisał właściwie satyrę polityczną, ukazał mocą swej wyobraźni mroczny obraz licznych piekielnych kręgów. Wyjaśnił, zrozumiałe wcześniej tylko dla okultystów, straszne znaczenie określenia „inferno”, jego beznadziejność. Napis na wrotach piekieł: „Porzućcie wszelką nadzieję, wy, którzy tu wchodzicie”, wyrażał główną naturę przeznaczonych dla ludzi męczarni. Było to instynktowne przeczucie naturalnej podstawy rozwoju społeczeństwa ludzkiego w ewolucji wszelkiego życia na Ziemi poprzez śmierć i cierpienie. Wszystko to zostało zmierzone i policzone wraz z pojawieniem się maszyn elektronicznych. Najjaskrawiej wyraża inferno bezwzględna selekcja naturalna przyrody, ulepszająca byty na oślep, jak w grze, w której rzuca się kości niezliczoną ilość razy. Za każdym takim rzutem giną w beznadziejnych cierpieniach miliony istnień. Okrutny dobór naturalny prowadził ewolucję tylko w jednym, najważniejszym kierunku: maksymalnej swobody, niezależności od środowiska zewnętrznego. Wymagało to w sposób nieunikniony wyostrzenia zmysłów, systemu nerwowego, i powodowało zwiększenie sumy cierpień na drodze życia.
— Inaczej mówiąc, taka droga prowadziła donikąd. Powodowała mnożenie się niedojrzałości, hipertrofię jednostajności, jakby ziaren piasku na pustyni, naruszenie wyjątkowości i drogocennej niepowtarzalności w niezliczonych kopiach… Przechodząc tryliony przekształceń od bezmózgich morskich żyjątek do organizmu myślącego, życie zwierząt przez miliardy lat historii geologicznej przedstawiało prawdziwe inferno.
— Człowiek, jako istota myśląca, popadł w inferno dwoiste, dla ciała i duszy. Początkowo wydawało mu się, że uchroni go od wszelkich życiowych dramatów powrót do natury. Tak powstały opowieści o dziewiczym raju. Kiedy lepiej zbadano strukturę ludzkiej psychiki, naukowcy stwierdzili, że inferno w ludzkiej duszy to pierwotne instynkty, niewola, w której człowiek więzi samego siebie, sądząc, że broni swojej indywidualności. Niektórzy filozofowie, mówiąc o fatalistycznej determinacji instynktów, proponowali sublimowanie ich i w taki sposób znajdowali wyjście z inferna. Tylko stworzenie odpowiednich warunków samodoskonalenia mogło pomóc ludzkości zrobić wielki krok na drodze postępu społecznej świadomości.
— Przedstawiciele religii głosili, że natura, umożliwiająca rozwijanie instynktów, jest uosobieniem zła, znanym od dawna pod imieniem Szatana. Uczeni sprzeciwiali się temu, uważając, że proces ślepej ewolucji naturalnej ukierunkowany jest na uniezależnienie się od środowiska zewnętrznego.
— Wraz z rozwojem potężnych państwowych aparatów władzy i ucisku, z nasilaniem się nacjonalizmu za zamkniętymi granicami, społeczeństwa coraz bardziej pogrążały się w infernie.
— Ludzie miotali się w przyrodzonych i społecznych sprzecznościach, dopóki Karol Marks nie sformułował jasnej i prostej tezy o skoku z królestwa konieczności do królestwa wolności na jedynej możliwej drodze przebudowy ustroju społecznego.
— Badając dyktatury faszystowskie ERŚ, filozof i historyk piątego okresu, Erich Fromm sformułował pryncypia infernalne, opracowane później drobiazgowo przez mojego nauczyciela.
— Fromm zauważył, że każda struktura oparta na nierówności socjalnej ma tendencję do izolowania się, odgradzania się od kontaktów z innymi systemami w celu chronienia siebie. Naturalnie poważyć się utrzymać społeczną nierówność mogły tylko klasy uprzywilejowane, wyzyskiwacze. To oni przede wszystkim przeprowadzali segregację własnego narodu pod byle pretekstem, nacjonalnym lub religijnym, by przekształcić jego życie i zamknąć krąg inferna. Oddzielić od reszty świata i ograniczyć kontakty tylko do grupy rządzących. Dlatego infernalność była niechybnie dziełem ich rąk. Tak nieoczekiwanie realizowała się w praktyce naiwna religijna nauka Maniego o istnieniu celowego zła w świecie, manicheizm. W rzeczywistości była to całkiem materialistyczna walka o przywileje w świecie, w którym brakowało wszystkiego.
— Fromm uprzedzał ludzkość, by nie dopuściła do władzy oligarchii, faszyzmu lub kapitalizmu. Zatrzasnęłaby się wówczas nad naszą planetą płyta grobowa kompletnie beznadziejnej egzystencji pod butem absolutnej władzy, uzbrojonej w oręż o straszliwej mocy i nie mniej zabójczą wiedzę. Tezy Ericha Fromma, w opinii Kina Ruha, pomogły ludzkości zbudować nowy świat na progu Ery Światowego Zjednoczenia. Zresztą to właśnie Fromm stwierdził jako pierwszy, że cała naturalna ewolucja na Ziemi jest infernalna. Kin Ruh napisał o tym później niezwykle jasno.
Rodis wprowadziła odpowiedni szyfr i zajaśniał niewielki kwadrat ekranu bibliotecznego. Znajome oblicze Kina Ruha pojawiło się na żółtym tle. Wbijał w widzów ostre spojrzenie białawych oczu. Uczony skinął ręką i zniknął, zamierzając mówić spoza kadru.
Na ekranie zaś ukazała się zmęczona, smutna i uduchowiona twarz starego mężczyzny z kwadratowym czołem i wysoko zaczesanymi siwymi włosami. Kin Ruh wyjaśnił, że jest to starożytny filozof Aldis, którego kiedyś utożsamiano z twórcą latarni morskiej. Trudno połapać się w imionach u narodów, których fonetyka nie zgadzała się z ortografią, a pierwotna wymowa przepadła w późniejszych stuleciach, co szczególnie uwidoczniło się w bardzo rozpowszechnionym w ERŚ języku angielskim.
Aldis, wyraźnie zdenerwowany i ciężko dyszący z powodu ewidentnej choroby serca, przemawiał: „Weźmy dla przykładu młodego człowieka, któremu właśnie ukochana żona zmarła na raka. Jeszcze nie uzmysłowił sobie, że padł ofiarą szczególnej niesprawiedliwości, wszechobecnego prawa biologicznego, bezlitosnego, potwornego i cynicznego, wcale nie różniącego się od niemniej okrutnych „praw” faszystowskich. To okrutne prawo powiada, że człowiek musi cierpieć, postradać młodość i siły, a w końcu umrzeć. Pozwala odebrać młodemu człowiekowi to, co najdroższe, nie zapewniając mu bezpieczeństwa ani ochrony, wystawiając go bezbronnym na wszelkie ciosy losu w mrocznej przyszłości! Człowiek zawsze pragnął szaleńczo zmienić owo ustanowione przed miliardami lat prawo, eliminujące istoty słabsze biologicznie. Dlaczego mamy godzić się na swą dolę bez walki?… Tysiące Einsteinów biologii pomogą nam uniknąć tej okrutnej walki o byt. Odmawiamy skłonienia głów przed niesprawiedliwością natury, spowodowaną zgodą na jej prawa”. Kin Ruh skomentował: „Trudno wyrazić jaśniej pojęcie ludzkiego inferna. Widzicie, jak dawno ludzie zrozumieli jego zasady? A teraz…”
Na ekranie pojawił się model kuli ziemskiej, wielowarstwowa przezroczysta sferoida, oświetlona od środka. Każdy odcinek jej powierzchni był maleńką dioramą, rzucającą stereoskopowy obraz wprost przed oczy widza jakby z ogromnej odległości. Na początku zapłonęły niższe warstwy skorupy ziemskiej, podczas gdy zwierzchnie pozostawały wciąż przejrzyste i nieczytelne. Projekcja przesuwała się stopniowo ku powierzchni. Przed oczami widza rozwijała się poglądowo historia Ziemi, zawarta w nawarstwieniach geologicznych. Ten model pokazowy przesycony był jednak treścią nieznaną wcześniej Czedi. Kin Ruh objaśnił, że zbudował schemat zwierzęcej ewolucji na podstawie danych dostarczonych przez Ericha Fromma.
Każdy rodzaj zwierzęcia był przystosowany do warunków życia w swojej niszy ekologicznej, jak nazywali ją biolodzy jeszcze w starożytności. Przystosowanie uniemożliwiało wyjście z owej niszy, tworząc odrębny krąg inferna, dopóki dany gatunek nie rozmnożył się na tyle, iż nie mógł dłużej egzystować w przepełnionej niszy. Im większe i bardziej sukcesywne było przystosowanie, tym straszniejszą trzeba było zapłacić za nie cenę.
Rozpalały się i gasły różne fragmenty globusa, migały obrazki strasznej ewolucji świata zwierząt. Wielotysięczne stada ziemnowodnych gadów, podobnych do krokodyli, taplających się w gęstych błotach i na lagunach; jeziorka wypełnione salamandrami, wężowatymi i jaszczurowatymi stworzeniami, ginącymi milionami w bezmyślnej walce o byt. Żółwie, ogromne dinozaury, morskie stwory, wijące się i rozkładające w zatrutych wodach zatok albo ginące z głodu na spustoszonych brzegach.
Na wyższych warstwach rozwoju geologicznego pojawiły się wielkie stada ptaków i innych zwierząt. Następował nieuchronny rozwój mózgu i wszystkich zmysłów, coraz silniej objawiały się strach przed śmiercią, troska o potomstwo, a także wyraźnie odczuwalne cierpienia roślinożerców, w których świecie potężne drapieżniki odgrywały podobną rolę, jak później demony i diabły przedstawiane w ludzkich fantazjach. Ich władcza moc, ostre kły i pazury, dzikie, pierwotne piękno, miały tylko jeden cel: rozrywać i rozszarpywać żywe ciała, a potem miażdżyć kości.
Nikt ani nic nie mogło im pomóc, przerwać tego zamkniętego infernalnego kręgu, bagna, step ani las, w których zwierzęta przychodziły na świat ze ślepym instynktem rozmnażania się i ocalenia gatunku… Człowiek, z jego wyostrzonymi zmysłami, dobrą pamięcią i zdolnością spoglądania w przyszłość, prędko zrozumiał, że jest tak samo skazany jak wszystkie ziemskie stworzenia od narodzin do śmierci. Była to tylko kwestia poziomu doświadczenia w owym kręgu cierpień, jakie przypadło danemu osobnikowi. Im wyżej rozwinięty, czystszy i szlachetniejszy człowiek, tym odpuszczona mu będzie większa doza cierpienia ze strony „hojnej” natury i społeczeństwa, dopóki ludzka mądrość, objawiająca się w tytanicznych wysiłkach, nie przerwie owej gry ślepych żywiołowych sił, trwającej od miliardów lat w życiu planety…
Oto dlaczego pierwsze zrozumienie infernalności życia powodowało tak wiele załamań psychicznych i samobójstw w najpiękniejszym momencie życiowego rozwoju, między osiemnastym a dwudziestym rokiem życia.
— Zestawiłam dwa fragmenty wykładu mojego nauczyciela — powiedziała Faj Rodis — które dobrze objaśniają okrutną teorię inferna. „Bo miliony lat na wiarę naszych: tak! ty odpowiadasz: nie!” — dodała, parafrazując jednego ze swych ulubionych dawnych poetów rosyjskich.
— O tak! — zakrzyknęła Czedi. — Czy mogłabym się jednak dowiedzieć, jakim próbom poddawani byli niektórzy historycy?
— Widzę, że masz o tym większą wiedzę, niż sądziłam — stwierdziła Rodis, jakby czytając w jej myślach. — Możesz dowiedzieć się jeszcze więcej.
Mówiąc to wydobyła gwiaździsty kryształ zapisu pamięciowego, zwany potocznie „gwiazdką” i podała go Czedi.
— Infernalność stokrotnie nasilała nieuniknione cierpienia życiowe — powiedziała. — Tworzyła ludzi ze słabym systemem nerwowym, których życie stawało się przez to jeszcze cięższe. Istne błędne koło. W miarę postępu ulepszania warunków życia cierpienie słabło, tworząc obojętnych egoistów. Wraz z przejściem na wyższy stopień świadomości społecznej przestaliśmy się zamykać w kręgu osobistych problemów, za to niezmiernie poszerzyło się strapienie o innych, to jest współczucie, altruizm, troska o pokonanie nieszczęść i biedy na całym świecie, czyli tego, co zajmuje i niepokoi każdego z nas. Skoro znajdujemy się w infernie i uświadamiamy sobie niemożność wyjścia z niego przez poszczególnego człowieka ze względu na długotrwałość procesu dziejowego, tym bardziej należy robić wszystko, by dopomóc w jego likwidacji, czyli pomagać innym, czynić dobro, tworzyć piękno, rozpowszechniać oświatę. Inaczej, jaki sens miałoby życie?
— Prosta zasada, którą zrozumiano, rzecz dziwna, nie tak prędko. Dlatego prawdziwi duchowi rewolucjoniści bywali rzadkim zjawiskiem w tych dawnych czasach.
— Aby poznać bezmiar zamierzchłych cierpień, my historycy stworzyliśmy system doświadczeń, umownie nazwany stopniami infernalności. Jest to seria nie tylko fizycznych, ale także psychicznych męczarni, przeznaczonych do tego, by badacze dziejów ERŚ lepiej zrozumieli odczucia przodków. Motywacja ich działań i przesądów stałaby się bliższa oświeconym umysłom oddalonych o tysiące lat potomków.
Czedi Daan pochyliła głowę w skupieniu.
— Czy myśli pani, że Tormans to inferno? Że wieko planetarnego ucisku zatrzasnęło się tutaj, ponieważ nie osiągnęli…
— Planetarna oligarchia pojawiła się u nich dosyć szybko w wyniku jednorodnej kultury — wyjaśniła Faj.
Czedi Daan wyszła, oglądając się na nieruchomą Rodis, błądzącą myślami po niepoznanej jeszcze do końca planecie pod statkiem lub po bezgranicznie dalekiej Ziemi.
Dwie godziny później Czedi wróciła z pałającymi policzkami i spuszczonymi oczami. Bez słowa oddała „gwiazdkę”, chwyciła wyciągniętą dłoń Rodis i przyłożyła do czoła, potem szybko ucałowała. Szepnąwszy: „Przepraszam za wszystko”, wybiegła z kabiny, poruszając się wciąż niezręcznie w skafandrze. Faj patrzyła w ślad za nią i trudno byłoby znaleźć u innych członków załogi tyle macierzyńskiej czułości, co u szefowej wyprawy.
Wrażenia z dopiero co przejrzanej „gwiazdki” zaniepokoiły Czedi, wyzwalając w niej pierwotne instynkty. To, co zobaczyła, wryło się w jej pamięć z bolesną wyrazistością, bez względu, jak bardzo dziewczyna nie chciała by o tym zapomnieć. Znając wiele podobnych historii z dawnych książek i filmów, Czedi wyobrażała sobie okrucieństwo dawnych czasów dość abstrakcyjnie.
Wytrzymałość bohaterów budziła otuchę, a samo ukazanie ich perypetii wywoływało niejasne przyjemne poczucie bezpieczeństwa, niemożności takiego zajścia nie tylko w życiu Czedi, ale również wszystkich pozostałych Ziemian. Nauczyciel psychologii wyjaśniał w szkole, że w dawnych czasach, gdy było dużo głodujących nędzarzy, syci i zadowoleni ludzie lubili czytać książki i oglądać filmy o umierającej z głodu biedocie, o skrzywdzonych i poniżonych, by tym bardziej docenić wartość swojego życia. Najwięcej sentymentalnych opowieści o kalekich i nieszczęśliwych ludziach oraz ich antytezie, jakimi byli niezwykli szczęściarze i cudowne piękności, powstało w niestabilnych, niespokojnych czasach ERŚ. Ludzie przeczuwający nieuchronność groźnych wstrząsów w życiu ludzkości, cieszyli się każdym dziełem sztuki, które mogło im dać choćby tymczasowe poczucie bezpieczeństwa: „Niech to przydarza się innym, byle nie mnie”.
Czedi, tak jak wszyscy, była zahartowana przez pracę fizyczną, pomagała też w szpitalach na oddziałach dla ciężko chorych z nawrotami chorób dziedzicznych lub przypadkami ciężkiej traumy z koniecznością łagodnej eutanazji, występującymi bez względu na aktualny poziom rozwoju społecznego.
Wszystko to jednak było naturalną życiową koniecznością, zrozumiałą, przezwyciężoną intelektem i treningiem psychicznym, w egzystencji, która w każdej minucie odczuwała duchową jedność z wielką rzeką ludzkości, zmierzającej ku świetlanej przyszłości. Nie trzeba było w nią wierzyć, jak w dawnych wiekach, tak wyraźnie rysowała się przed idącymi w przyszłość. To jednak, co zobaczyła Czedi w „gwiazdce” Rodis, nie miało nic wspólnego z problemami EPR.
Samotność i bezradność człowieka, odrywanego przemocą od wszystkiego, co cenne, światłe i piękne, obnażyły się z taką mocą, że uczucie beznadziejnego smutku wdarło się mimo woli do serca Czedi. Udręki i poniżenia, jakim podlegały wyjątkowe, odrzucone jednostki, wtrącały człowieka EPR w prymitywną wściekłość, wymieszaną z bezsilną goryczą, uczucia, zdawałoby się, niemożliwe dla dzisiejszych mieszkańców Ziemi.
Poprzez doświadczenia Faj Rodis, Czedi jak gdyby weszła w duszną atmosferę bezmyślnego okrucieństwa i wrogości dawno minionych epok. Duma i godność kobiety EPR nie załamały się pod ową psychiczną presją, być może dlatego, że wcześniej przeszła ją Faj Rodis, która uosabiała wszystko to, ku czemu dążyła Czedi.
Młoda badaczka człowieka i społeczeństwa zawstydziła się, wspominając, jak na dalekiej Ziemi nie raz podawała w wątpliwość konieczność istnienia skomplikowanych systemów opiekuńczych ustroju komunistycznego. Ziemianie od pokoleń poświęcali temu ogrom sił i środków. Teraz Czedi wiedziała już, że bez względu na nieuchronny rozwój dobra, współczucia i czułości, suma milionów lat przeżytych w infernalnych cierpieniach, zapisana w pamięci genetycznej, ciągle możliwe jest pojawienie się ludzi z archaicznym pojmowaniem waleczności, z dziką żądzą władzy nad innymi i wywyższenia siebie przez poniżanie pozostałych. Jeden wściekły pies może pokąsać i sprowadzić śmiertelne niebezpieczeństwo na wielu ludzi. Tak samo osobnik ze skrzywioną psychiką może przysporzyć strasznych nieszczęść dobremu, niczego niespodziewającemu otoczeniu, dopóki świat, który dawno zapomniał o dawnych socjalnych zagrożeniach, nie zdoła go odizolować i transformować.
Oto dlaczego tak ważna jest organizacja PNOI, nadzoru psychologicznego, ściśle współpracująca z STI, Sieciową Transformacją Indywidualności, bez przerwy konsultująca się z Radą Honoru i Prawa. Działa analogicznie jak OES, Ochrona Elektronicznej Sieci statku kosmicznego, tylko w jeszcze bardziej skomplikowany, wielostronny sposób.
Uświadomienie sobie, jak ważna jest rola PNOI, uspokoiło i pocieszyło Czedi. Jak gdyby macierzyńska, nieustanna troska ziemskiej ludzkości dosięgła jej tutaj poprzez wici Szakti i Tamasu. Westchnąwszy głęboko, dziewczyna zorientowała się, że nie czuje już metalowej zbroi i zasnęła tak spokojnie, jak jej się to jeszcze nie zdarzyło od chwili dotarcia w okolice Tormansa.